"Jastrząb"
Druga i ostatnia część biografii Leona Taraszkiewicza – to historia
"Jastrzębia". Od wiosny 1945 r. Taraszkiewicz dowodzi samodzielnie
małym oddziałkiem partyzanckim, bierze udział w rozbiciu siedziby MO w
Wytycznie, a 2 czerwca rozpoczyna słynny rajd, podczas którego
powstańcy rozbijają posterunki w Dubecznie (gdzie przy okazji
rozpędzono gminne koło PPR), Sosnowicy i Pieszowoli. Dwa ostatnie
posterunki żołnierze "Jastrzębia" zdobyli, podając się za oddział
ścigający "bandy". Według oficjalnych raportów, w Pieszowoli partyzanci
rozbroili grupę "ormowców". Jest to interesujące o tyle, iż oficjalnie
Ochotnicza Rezerwa MO nie została jeszcze powołana. Było to więc ORMO
przed ORMO! Po prostu tego czteroliterowego skrótu używano już
wcześniej, dla określenia aktywistów PPR zbrojonych i szkolonych do
walki z partyzantką AK i ludnością cywilną. Warto o tym pamiętać,
słuchając SLD-owskich "uczonych" oskarżających niepodległościową
partyzantkę o mordowanie bezbronnych, "szarych" członków PPR. Nie tylko
pepeerowcy gorliwie wysługiwali się nowym okupantom, również sporo
młodzieży ukraińskiej widziało swoją przyszłość we współpracy z UB i
MO, choć bardzo często współpracę z "resortem" traktowali jako okazję
do prześladowania Polaków.
Oddział Leona Taraszkiewicza "Jastrzębia" nad zwłokami Stefana Kucharuka "Rysia" – 1946 r. Komendantem Sosnowicy, znanym z bestialskiego znęcania się nad
schwytanymi partyzantami, był Ukrainiec Łuć; również jego zastępca (czy
może raczej protegowany ze względu na narodowość) Mikołaj Dmitruk
cieszył się sławą oprawcy. Latem 1945 "Jastrząb" urządził rajd, podczas
którego odwiedził trzy "czerwone" wsie ukraińskie: Hołowno, Górki i
Zienki. W tych wsiach większość mężczyzn należała do PPR, a uzbrojona
została jeszcze przez NKWD. Scenariusz pacyfikacji był we wszystkich
przypadkach taki sam: wieś otaczano, ryglując drogi erkaemami, potem do
środka wpadało kilku partyzantów na koniach, których galop wokół
zabudowań terroryzował ludność i zarazem stwarzał wrażenie większej
liczebności oddziału. Mieszkańców wyganiano z domów i trzymano pod
bronią na środku wsi – w tym czasie partyzanci przeprowadzali rewizje.
Znalezioną broń rekwirowano – pozostawiając jednak Ukraińcom kilka
karabinów dla obrony przed zwykłymi bandziorami. Na końcu "Jastrząb"
wygłaszał ostrzegawcze przemówienie, wspominał, że wszyscy razem
mieszkają na tej samej ziemi polskiej, ostrzegał, że komunizm wcześniej
czy później upadnie i wtedy wszyscy zdrajcy zostaną rozliczeni, po czym
oddział opuszczał wieś. Mieszkańcy, którzy liczyli się już z utratą
życia, żegnali partyzantów czasem z autentyczną serdecznością,
obiecując "poprawę", a nawet zaopatrując ich w prowiant. Akcje w tych i
kilku innych wsiach odniosły znakomity efekt propagandowy. Gorliwiej od
Ukraińców współpracowali z komunistami tylko Żydzi. "Kuźnią" ubeckich
kadr na Lubelszczyźnie były m.in. Parczew i Włodawa, miasteczka, w
których Żydzi już przed wojną stanowili ponad połowę mieszkańców. Wielu
z nich przeżyło okupację dzięki pomocy Polaków bądź w ZSRR. Przyjmowali
obywatelstwo "sowieckie", pracowali przeważnie w milicji, NKWD i
administracji partyjno-państwowej. Po "wyzwoleniu" w sposób niejako
naturalny zostawali pracownikami okupacyjnego aparatu i włączali do tej
pracy rodziny. W miastach takich jak Parczew Polacy byli ludźmi drugiej
kategorii, gołosłowne oskarżenia o antysemityzm i nacjonalizm
wystarczały do wyrugowania ich z własności, a często do wywózki i
fizycznej likwidacji. Atak na siedziby UB/MO w tych i kilku innych
miejscowościach stawał się z konieczności atakiem na budynki, w których
"pracowali" Żydzi – dlatego antypolska propaganda na Zachodzie mogła
przedstawiać je jako akty antysemityzmu.
Zajęcie Parczewa
Atak na posterunek i areszt MUBP w Parczewie skończył się
połowicznym sukcesem. Oddział "Jastrzębia" zajął całe miasto i… tylko
pół budynku UB, który znajdował się na piętrze, nad apteką, której
zniszczenia "Jastrząb" chciał uniknąć. Z góry ostrzeliwało się kilku
ubowców, którymi dowodził niejaki Konasiuk, ubowiec oddelegowany z
Włodawy. Ofiary jego przesłuchań wyławiano z pobliskiego stawu ze
śladami tortur na ciele i rękami skrępowanymi kolczastym drutem. Nie
mógł mieć złudzeń, jaki los go spotka, gdy wpadnie w ręce polskich
partyzantów. "Jastrząb" zostawił kilku ludzi, by ogniem ryglowali górę
posterunku, zaś sam z resztą oddziału udał się demonstracyjnie do
kościoła, potem pilnował rekwizycji. Towary zabierano ze spółdzielni
"Społem", ale także z prywatnych sklepików – wybierając co bardziej
"czerwonych" właścicieli. A ponieważ dziwnym trafem większość
prywatnych kupców komunistycznego Parczewa pochodziła z narodu
wybranego – rekwizycje też mogły zostać uznane za "pogrom". Po
załadowaniu niezbędnych towarów, głównie wiktuałów, partyzanci opuścili
miasto. W
efekcie akcji w Parczewie zginęło pięciu milicjantów i ubowców –
okazało się potem, że byli to sami Żydzi. Należy jednak podkreślić, że
nie ginęli oni jako przedstawiciele takiego czy innego narodu, lecz
jako funkcjonariusze okupacyjnego aparatu terroru. Konasiuk,
któremu udało się ujść cało, nie uniknął jednak sprawiedliwości. Dwa
lata później będzie dowodził pacyfikacyjną ekspedycją UB-KBW i pod
Dębową Kłodą wpadnie w zasadzkę, urządzoną przez drugiego z braci
Taraszkiewiczów – Edwarda. Zginie od kuli wystrzelonej w walce,
śmiercią żołnierską, na którą nie zasłużył.
1946 r. – od lewej: Stefan Kucharuk "Ryś", Piotr Kwiatkowski "Dąbek", Leon Taraszkiewicz "Jastrząb"
NKWD i KBW. Duży rozgłos przyniosło jego żołnierzom zwycięstwo nad
grupą NKWD i UB w Gródku – 8 czerwca 1946, jeszcze większy – wzięcie do
niewoli rodziny Bolesława Bieruta. Przypadek ten zdarzył się 17 lipca
1946 roku. Tego dnia oddział "Jastrzębia" przygotowywał zasadzkę pod
Chełmem na samochody miejscowego UB. By szybko opuścić miejsce akcji
trzeba było zarekwirować jakiś samochód. Nagle szosą nadjechał
elegancki, ogromny chevrolet. Po zatrzymaniu okazało się, że w
limuzynie jedzie czworo komunistów. Zdanie "pan nie wie kto ja jestem"
należało do najczęściej powtarzanych. Okazało się, że w chevrolecie
siedziała siostra Bieruta – Zofia Malewska z mężem oraz ich syn z żoną.
A więc rodzina Bieruta – superagenta sowieckiego, rodzina, która
korzystała z wszystkich dobrodziejstw okupacji sowieckiej, których
symbolem był ów luksusowy samochód! O mistyfikacji nie mogło być mowy –
następnego dnia do Włodawy przyjechało ponad 50 aut pełnych
funkcjonariuszy UB i KBW oraz dwa pociągi, to znaczy 72 wagony – wojsk
KBW. "Jastrząb" przewiózł rodzinę Bieruta do wsi Krasne,
nieoczekiwanych "gości" przetrzymywano dwie doby w domu komendanta
placówki AK, Władysława Borysika. Malewscy chodzili po obejściu, a pod
lufami pistoletów nawet do pobliskiego lasu. Widząc, że nic jej nie
grozi, a może chcąc zjednać partyzantów, siostra Bieruta powtarzała:
Mój brat był taki spokojny, porządny człowiek przed wojną. Do kościoła
chodził w każdą niedzielę. Teraz jest z komunistami, ale z przymusu (H.
Pająk: Oni się nigdy nie poddali, 1997, s. 108). Słysząc tego rodzaju
credo partyzanci "Jastrzębia" kazali tej "polskiej" i "katolickiej"
rodzince śpiewać przed śniadaniem "Kiedy ranne wstają zorze" a po
kolacji "Wszystkie nasze dzienne sprawy". To były jedyne "tortury"
jakim poddano rodzinę czerwonego namiestnika. Zasady odpowiedzialności
zbiorowej partyzanci nie stosowali. Po dwóch dniach pociotkowie Bieruta
zostali odwiezieni do pobliskiej gajówki, gdzie podstawiono chevroleta.
Zdobycie Włodawy
Jeszcze w 1946 roku – 22 października partyzanci "Jastrzębia"
odnieśli spektakularny sukces: zdobycie Włodawy, zajęcie posterunku MO,
rozbicie Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (obecnie Komenda
Policji) i uwolnienie 65 więźniów. Potem było wiele mniejszych potyczek
i pechowe zakończenie roku. W wigilię 1946 roku UB i KBW urządziły
obławę i – dzięki donosowi – odnalazły dom, w którym zasiedli do
kolacji partyzanci "Jastrzębia". UB-owcy zaatakowali, nie spodziewając
się oporu, a tym bardziej ognia z broni maszynowej. Oddział
"Jastrzębia" stracił w walce dwóch ludzi, a to, że UB-owcy ponieśli
większe straty (5-7 funkcjonariuszy), było niewielką pociechą.
Partyzanci zaplanowali odwetowe uderzenie na Radzyń. Nad ranem 1
stycznia żołnierze "Jastrzębia" wraz z oddziałami obwodu WiN Radzyń
Podl. (razem ok. 300 ludzi) weszli do miasteczka. Niestety nie udało
się zdobyć siedziby UB/MO – zawiódł ładunek wybuchowy, który miał
utorować drogę do "ubojni". Rozpoczęła się wymiana ognia, która mogła
trwać nazbyt długo – komuniści zapewne od początku alarmowali o
odsiecz, teren pełen był wojsk NKWD i KBW. "Jastrząb" nakazał odwrót.
Jakby dla zadośćuczynienia do partyzantów uśmiechnęło się szczęście.
Radzyńskie szefostwo UB wysłało grupę pościgową, która wpadła na
partyzantów w Okalewie. UB-owcy stracili co najmniej 5 zabitych, w tym
powiatowego referenta UB Radzyń. Kilku dostało się do niewoli, Do
niewoli dostało się też 7 żołnierzy KBW, których "Jastrząb – po
rozbrojeniu – uwolnił. Rozstrzelano jedynie dowódcę plutonu, który
wedle relacji jednego z partyzantów – miał pełną pierś medali za walkę
z bandytami (tamże, 125 ). Tak więc odwet za krwawą Wigilię w końcu się
udał. Nie było to ostatnie zwycięstwo oddziału, choć ostatnie
zwycięstwo "Jastrzębia".
Padł w ataku na Siemień…
3 stycznia 1947 r. Leon Taraszkiewicz dowiedział się, że w
Siemieniu pod Parczewem stacjonuje oddział KBW przysłany do ochrony
"wyborów". Ponieważ żołnierze z tych jednostek nie wykazywali wielkiego
ducha bojowego, postanowił podejść pod budynek i wezwać do złożenia
broni. Na ogół to wystarczało, kabewiści wiedzieli, że szybkie
podniesienie rąk gwarantuje im przeżycie. Tym razem jednak miało być
inaczej. Do Siemienia wkroczono o zmierzchu. Gdy partyzanci byli
kilkanaście metrów od budynku – nagle rozległy się strzały. Nie padły
jednak od strony komunistów. Wystrzelił któryś z partyzantów, wkrótce i
pozostali – w biegu – zaczęli strzelać do okien. Zaskoczeni kabewiści
na odgłos pierwszych strzałów podnieśli ręce, nie wzięli nawet broni ze
stojaków. Partyzanci zajęli budynek i dopiero wtedy zorientowano się,
że nie ma wśród nich "Jastrzębia". Wniesiono go po chwili. Padł na
samym początku ataku.. Początkowo myślano, że od strzału z okna. Nikt
nie wiedział, że opatrującemu go koledze, "Wackowi" Mielniczukowi,
"Jastrząb" zdążył szepnąć To mi zrobił "Bolek", potem stracił
przytomność. Chwilę później do zdobytego budynku wszedł "Żelazny",
który nie wiedząc jaki był przebieg wydarzeń, na krótko przejął
dowództwo. Potem jednak przekazał je "Bolkowi" (nazwisko do dziś nie
jest pewne) uchodzącemu za zastępcę i przyjaciela "Jastrzębia".
Partyzanci zabrali trochę zdobycznej broni i amunicji, rannego
"Jastrzębia" położono na furmankę i oddalono się w stronę lasów
włodawskich. Mniej więcej po godzinie "Jastrząb" skonał. Miał 22 lata.
Został w tajemnicy pochowany na cmentarzu w Siemieniu i do 1992 r.
jedyną informacją na jego grobie był lakoniczny napis "Leon". Stopień
wojskowy nie jest pewny. Po prostu był komendantem zgrupowania
partyzanckiego WiN obwodu włodawskiego.
"JASTRZĄB" i "ŻELAZNY" – Partyzanccy Bracia – część 3>
Strona główna>