Gdzie pochowano „Ognia”? – część 2

Cenny depozyt

Józef Kuraś „Ogień”, legendarny dowódca poakowskiego oddziału z Podhala, nie żyje od 57 lat. Do dzisiaj nie wiadomo, gdzie go pogrzebano. Jedyną osobą, spośród żołnierzy „Ognia”, która widziała martwego dowódcę, był Andrzej Goc ps. „Szpon”. Goca prowadzono akurat na przesłuchanie, gdy przez okno, z widokiem na dziedziniec WUBP, zobaczył ciało „Ognia”, oparte o pojemnik na odpady.

Andrzej Goc zmarł cztery lala temu. W latach 80. ub. stulecia pochowano prof. Janusza Berghausena, warszawskiego historyka, który podobno wiedział, kto i gdzie wywiózł zwłoki Józefa Kurasia. Obawiając się o bezpieczeństwo rodziny, nikomu nie wyjawił tej tajemnicy.
Kazimierz Garbacz z Łącka, który gromadzi dokumenty i wspomnienia dotyczące oddziału „Ognia”, zanotował ostatnio w swoim kajecie sensacyjnie brzmiące informacje, jakoby szczątki Józefa Kurasia miały spoczywać pod grubą warstwą betonu w piwnicy jednej z kamienic w centrum Krakowa, Miał to rzekomo ujawnić były ubek. Kazimierz Garbacz spędził dzieciństwo i młodość na Podhalu, w Waksmundzie, we wsi, w której w 1915 roku urodził się Józef Kuraś, uważanej za kolebkę „ogniowców”. Kiwa przecząco głową, gdy pytam, czy był żołnierzem w oddziale Józefa Kurasia.
– Takim jak ja, nastoletnim wówczas chłopcom, nie dawano do ręki broni. Można powiedzieć, że byłem łącznikiem, zajmowałem się roznoszeniem prasy i korespondencji. Uważałem, że nie mogę siedzieć bezczynnie, gdy starsi walczą o wolną Polskę. Tak mnie wychowano. Ojciec, który przed wojną pracował w Korpusie Ochrony Pogranicza, blisko granicy z Rosją, i dostał nawet medal za ujecie rosyjskiego szpiega, dobrze wiedział, czym grozi ta nowa okupacja – snuje wspomnienia mój rozmówca.
Młody wiek Kazimierza Garbacza nie był jednak przeszkodą dla reprezentantów ówczesnej władzy, którzy sądzili szesnastolatka jak dorosłego. W więzieniach w Rawiczu, we Wronkach, na Montelupich w Krakowie i w Jaworznie spędził w sumie 54 miesiące, z tego 12 miesięcy w pojedynczych celach. Bynajmniej nie w nagrodę za dobre sprawowanie.
– Gdy kilka lat temu otwarto archiwa dla nas, byłych więźniów komunistycznego reżimu, szczerze się uśmiałem, czytając dokumenty, które znalazłem w swojej teczce. Były tam m.in. opinie strażników więziennych, którzy wyjątkowo zgodnie odmawiali mi prawa do starania się o wcześniejsze zwolnienie, pisząc w swoich raportach, że osobnik, czyli ja, na dość dobrympoziomie umysłowym nie okazuje skruchy, wyrażając się źle o naszym sojuszniku. W ich odczuciu nie rokowałem nadziei na poprawę w przyszłości. To ostatnie zdanie napisano tłustym drukiem – mówi Kazimierz Garbacz, pokazując jako dowód kserokopię notatki.
Rozmawiamy w małym pokoiku na parterze domku, który zamieszkuje wraz ze swoją rodziną nieopodal Rynku w Łącku.
– To moje królestwo – pokazuje ręką na regały, gdzie są stosy książek i skoroszytów, do których wpięto zapisane gęsto na maszynie kartki formatu A-4. Na tych kartach jest historia „Ognia” i jego oddziału. Relacje te nie były dotąd publikowane. Warto się z nimi zapoznać, choćby po to, aby dać odpór tym, którzy wciąż uważają „Ognia” za krwawego watażkę, mającego na sumieniu niewinnych ludzi.
– W rzeczywistości „Ogień” karał jedynie najbardziej aktywnych komunistów, na których skarżyła się ludność Podhala. Najpierw jednak wysyłał ostrzeżenia, a dopiero potem, gdy je zlekceważono, stosował represje – przypomina Filip Musiał z krakowskiego oddziału IPN. Dowody na prawdziwość jego słów znajdują się we wspomnieniach byłych żołnierzy „Ognia”, spisanych przez Kazimierza Garbacza. Są tam też relacje, pokazujące, w jaki sposób rozprawiano się z „ogniowcami”.

– Poddaliśmy się. Nic było wyjścia. Ciężko rannego kaprala „Marnego” oparli o pień drzewa, bo nie mógł stać o własnych silach. Mnie kazali zdjąć buty. Szykowałam się na śmierć, ale ich dowódca powiedział: – Zostawcie ją a tego rozwalcie – wskazał na „Marnego”. Strzelali do niego kulami „dum-dun”, których prawo międzynarodowe zabraniało używać. Już po jednym strzale głowa mu się dosłownie rozleciała na kawałki. To był przerażający widok – opowiada Janina Kolasa ps. „Stokrotka”.

Co roku, w lutym, w rocznicę śmierci Józefa Kurasia „Ognia” na cmentarzu w Waksmundzie spotykają się żyjący jeszcze żołnierze „Ognia„.

Z przeprowadzonego przez Kazimierza Garbacza prywatnego śledztwa wynika, że jedną z ostatnich osób, które widziały zwłoki „Ognia”, był Andrzej Goc ps. „Szpon”, który był łącznikiem oddziału z II Korpusem Polskich Sił Zbrojnych we Włoszech. Został zatrzymany przez UB, jeszcze zanim osaczono obóz „Ognia”. Przesłuchiwano go w budynku Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie akurat wtedy, gdy przywieziono tam ciało Józefa Kurasia. Nieżyjący już dzisiaj „Szpon” twierdził, że gdy prowadzono go do celi, widział przez okno na dziedzińcu swojego dowódcę nieżywego, opartego o pojemnik na odpady. Ciało było powykręcane od mrozu. „Szpon” opowiadał, że ubecy robili sobie przy nim zdjęcia. Ci, którzy prowadzili Goca, widząc, jak bardzo cierpi, wskazywali na podwórze i drwili z jego uczuć, mówiąc ironicznie: – Macie tu swojego dowódcę.

Co się stało z ciałem „Ognia”?
– To była najpilniej strzeżona w UB tajemnica. Z dokumentów, jakie ujawniono po otwarciu archiwów MSW wynika, że w jego przypadku obowiązywała dyrektywa: usunąć ciało, zabić pamięć – mówi Kazimierz Garbacz, pokazując plik listów z archiwów państwowych, archiwum MSWiA, Wojskowych Służb Informacyjnych. We wszystkich tych pismach powtarza się ta sama formułka:
odpowiadając na pismo (…) uprzejmie informuję, że w naszym zasobie archiwalnym nie odnaleziono żadnych informacji o miejscu pochowania Józefa Kurasia ps. „Ogień”.
– Pisałem nawet do polskich placówek archiwalnych w Londynie, ale tam też nic nie znaleziono – mówi kombatant z Łącka.

Kazimierz Garbacz tuż po wyjściu z więzienia, gdzie spędził w sumie 54 miesiące.

Takich osób jak Kazimierz Garbacz, których pasją stato się dokumentowanie działań „Ognia” oraz samej postaci Józefa Kurasia, było i jest więcej. W latach 60. i 70. na Podhalu często bywał wraz ze swoimi studeniami prof. Janusz Berghausen z Uniwersytelu Warszawskiego. Starsi mieszkańcy Waksmundu pamiętają go. Podobno zawsze, gdy warszawscy studenci wraz ze .swoim profesorem rozbijali obozowisko, we wsi pojawiali się tajniacy, którzy deptali im po piętach.
Wujek od dawna nie żyje – informuje Jolanta Berghausen, krewna znanego historyka. Mówi, że profesor poświęcił wiele lat swojego życia, aby zebrać materiały na temat „Ognia”. – To był jego konik. Cała rodzina o tym wiedziała. Wiem, że podziwiał Józefa Kurasia. Ta postać go fascynowała. Po rodzinie chodziły słuchy, że wujek wiedział, gdzie „Ogień” jest” pochowany, ale nikomu tego nie wyjawił. Nic dziwnego, bo w latach 60., a nawet i później, ujawnienie tej tajemnicy nie byłoby mile widziane. Książki i wszystkie swoje zapiski wujek oddał w ręce zaufanej osoby – kobiety, która, jak słyszałam, przekazała je do Muzeum Narodowego. Ta pani jest już dzisiaj w mocno zaawansowanym wieku. Wątpię, żeby chciała z kimkolwiek rozmawiać.

To bardzo ciekawa informacja – ocenia Krzysztof Gąsiorowski, który pod koniec lat 90. jako pełnomocnik posła Tomasza Karwowskiego z KPN, usiłował dotrzeć do dokumentów, które mogłyby pomóc w rozwikłaniu zagadki pochówku „Ognia”. Gdyby udało się odszukać ten cenny depozyt, być może trafilibyśmy na nowo wątki, nowe okoliczności i ludzi, którzy mogliby coś powiedzieć na temat ostatnich chwil jego życia, jego śmierci i tego, co się stało z ciałem.
Krzysztof Gąsiorowski ma w swoim archiwum sporo oficjalnych dokumentów na ten temat. M.in. kserokopie notatki służbowej, sporządzonej w dniu śmierci „Ognia” (22 lutego 1947 r.) przez śledczego Komendy Powiatowej MO w Nowym Targu, pismo komendanta powiatowego MO w Nowym Targu z 26 marca 1947 r. do Prokuratury i Sądu Okręgowego w Nowym Sączu oraz datowane dwa tygodnie później pismo prokuratora z Nowego Sącza do Wojskowej Prokuratury Rejonowej w Krakowie.
Z notatek tych wynika, że ciało „Ognia” najpierw musiało trafić do PUBP w Nowym Targu, gdzie sporządzono milicyjne oględziny zwłok, przesłuchano świadków, a po ukończeniu dochodzenia, przedłożono akta Prokuraturze i Sądowi Okręgowemu w Nowym Sączu. Prawdopodobnie nie wykonano tego zadania najeżycie, gdyż w notatce z 26 marca 47 r. ówczesny komendant MO powiatu nowotarskiego gęsto się tłumaczy z tego, że nie zdołano przesłuchać jedynej, kto wie, czy nie najważniejszej dla UB osoby – niejakiego Mariana B. – który „ujął „Ognia”, a kilka dni po akcji został zdemobilizowany i wysłany w odległy kraniec województwa.

Marian B., który odwoził jeszcze żyjącego, ale będącego w agonalnym stanie Józefa Kurasia ze wsi Ostrowsko do szpitala w Nowym Targu, prawdopodobnie konwojował później jego zwłoki do Krakowa. W budynku Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego ciało „Ognia” mogło trafić w ręce dwóch oficerów śledczych: Jana Z. i Władysława C. Obaj w 1950 r. awansowali i przeszli do Warszawy. Jednak pod wskazanym w 1993 r. przez dawne Biuro Ewidencji i Archiwum UOP adresem wymienionych wyżej funkcjonariuszy, dzisiaj zameldowani są inni ludzie. Obaj byli ubecy prawdopodobnie już nie żyją. Być może były to ostatnie osoby, które mogły wiedzieć, co się stało ze zwłokami „Ognia”.

Krzysztof Gąsiorowski ma na ten temat własną opinię. Nie pamięta już, kto i gdzie wysunął hipotezę, że ciało Józefa Kurasia zakopano w rowie koło miejscowości Młoszowa w powiecie chrzanowskim.
– Ta wersja wydaje się dość prawdopodobna. Rozumuję tak: UB poleciło wywieźć zwłoki jak najdalej od Krakowa, aby zakopać je w szczerym polu, gdzie można było być pewnym, że nie będzie żadnych świadków, prócz jednej czy dwóch osób, które otrzymały to poufne zadanie. Dlaczego akurat Młoszowa i powiat chrzanowski? Ano, tak się składa, że z Chrzanowa pochodziło wielu ówczesnych funkcjonariuszy krakowskiego UB, a także pracowników wyższego szczebla. W tamtym rejonie bardzo aktywnie działały PPR i Armia Ludowa, a osoby będące członkami PPR i AL najczęściej były na indeksie u „Ognia”. Mogło się więc zdarzyć, że kierujący WUBP w Krakowie wydali zwłoki swoim ludziom z tamtego terenu, aby w odwecie mogli się nad nimi pastwić – dywaguje Krzysztof Gąsiorowski.
– Gdyby jego teza była prawdziwa, odszukanie „Ognia” bez wskazówek ze strony tych, którzy go grzebali, byłoby praktycznie niemożliwe. Chociaż, jak twierdzi nie tylko ten rozmówca, bywa, że poszukiwane przez lata zwłoki odnajdują się przypadkiem. Taka historia wydarzyła się w Limanowej. Podczas remontu budynku dawnego PUBP natrafiono na ludzkie szczątki zakopane tuz obok toalety – przypomina Krzysztof Gąsiorowski.

Kazimierz Garbacz (z prawej) w otoczeniu żołnierzy i łączników z oddziału „Ognia”.

Nową wersję pochówku „Ognia” zanotował ostatnio w swoim brulionie Kazimierz Garbacz. Usłyszał ją od swojego kolegi, kombatanta, któremu tę tajemnicę miał wyjawić niejaki Stanisław L., były ubek.
– W jego wersji ciało „Ognia” pogrzebano w jednej z krakowskich kamienic, położonej w centrum miasta – relacjonuje Kazimierz Garbacz, sugerując mi odszukanie L., który, jak mu powiedziano, żyje i mieszka na ziemi nowosądeckiej.
– Tak, żyje, ale jest bardzo schorowany. Przeszedł dwa zawały. Niech go pani zostawi w spokoju – żona Stanisława L., broni dostępu do męża. Nic jej nie wiadomo, aby mąż znał okoliczności pochówku „Ognia”.
– Nawet gdybym go sama o to zapytała, nic nie powie, bo ma zaniki pamięci – tym stwierdzeniem kończy rozmowę.

Hipotezy o zakopaniu zwłok „Ognia” na dziedzińcu czy w piwnicy wybranej świadomie czy przypadkowo kamienicy, nie można wykluczyć, W połowie lat 90. jeden z rzeszowskich dziennikarzy opublikował na łamach dziennika „Nowiny” zeznania osób, które twierdziły, że w piwnicy budynku znajdującego się naprzeciw rzeszowskiego zamku, gdzie w czasach stalinowskich mieściło się więzienie, jest zbiorowy grób, w którym leżą szczątki żołnierzy antykomunistycznego podziemia. Relacjami tych osób zainteresował się tamtejszy IPN, ale sprawę zarzucono, gdyż sprawdzenie, czy świadkowie mówią prawdę, wymagałoby ogromnego nakładu sił i środków. Gdy kilka tygodni temu byłam w Rzeszowie, obejrzałam tę kamienicę. Miejsce hipotetycznego pochówku robi wrażenie. Kamienica wygląda bowiem z zewnątrz tak, jakby miała piwnicę. W środku jednak brak wejścia do podziemi.

GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Polski, Nr 67 (18163), 19.03.2004

Gdzie pochowano „Ognia”? – 1 < część > 3

Strona główna>