Wywiad z Grzegorzem Wąsowskim – część 1/2

O Jarząbku, Judaszu z Podlasia i przyniesionej pamięci – wywiad z Grzegorzem Wąsowskim z Fundacji "Pamiętamy"

Opublikowano: wpolityce.pl, 23 października 2011 r.

Rozmowa z Grzegorzem Wąsowskim – adwokatem,  który współkieruje pracami Fundacji  "Pamiętamy", zajmującej się przywracaniem  pamięci o żołnierzach polskiego  podziemia niepodległościowego z lat  1944- 1954.

Mec.
Grzegorz Wąsowski, Prezes Zarządu Fundacji "Pamiętamy". W tle widać
jeden z pomników Fundacji, poświęcony kpt. Kazimierzowi Kamieńskiemu ps.
"Huzar"
i jego żołnierzom, odsłonięty w Wysokiem Mazowieckiem w
listopadzie 2007 r.

– Na III Festiwalu III Festiwal Niepokorni Niezłomni Wyklęci w Gdyni wielkie wrażenie na publiczności zrobił – pokazany poza konkursem – film Arkadiusza Gołębiewskiego "Sny stracone, sny odzyskane". Opowiada historię rodziny Borychowskich z Borychowa – dzieci "bandytów", czyli żołnierzy niezłomnych zabitych przez UB. Dzieci Borychowskich zostały wysłane do domów dziecka, później zostały skazane na społeczna degradację i lata upokorzeń. Dopiero w latach 2000. – co pokazuje film – ci ludzie "odzyskali sny", czyli zdjęto z nich piętno, nadając należne miano bohaterów. Zrobili to konkretni ludzie – z kierowanej przez Pana Fundacji "Pamiętamy".

– Pozwoli Pan, że zacznę od krótkiej refleksji natury ogólnej. Otóż wspomniany przez Pana film Arka Gołębiewskiego jest wzorcowym wręcz przykładem, jak w sposób interesujący dla przeciętnego  widza  należy opowiadać o historii zmagań naszych, przywiązanych do sprawy wolności przodków z komunistami. Obraz ten pokazuje los bezbronnej polskiej rodziny, w tym dzieci, głęboko doświadczonej przez reżim komunistyczny. Jest w sumie suchym, pozbawionym zbędnych ozdobników, i przez to wstrząsającym, zapisem ludzkiego cierpienia. W wielu filmach dokumentalnych traktujących o tym wycinku naszych dziejów widz otrzymuje potężną porcję danych – nazwiska  i pseudonimy, stopnie wojskowe, straty osobowe, itd. Uważam, że taki sposób przekazu ani nie budzi, ani nie pogłębia wrażliwości historycznej widzów. Kwestię tę trafnie zobrazował Zbigniew Herbert w wierszu  Pan Cogito czyta gazetę. Wspomniał  w nim, prawidłowo rozpoznając „wrażliwość” masowego odbiorcy, o 120 poległych żołnierzach, którzy nie przemawiają do wyobraźni/ jest ich za dużo/ cyfra zero na końcu/ przemienia ich w abstrakcję. Film "Sny stracone, sny odzyskane" jest wolny od tego błędu. Dzięki temu oddziałuje na wrażliwość widzów i jako taki jest przydatny w żmudnym procesie odbudowy więzów wspólnotowych, zerwanych przez komunizm. Dlatego uznaję ten dokument za ważny. Moim zdaniem jednymi z najpotrzebniejszych działań  naszych czasów są starania o to, abyśmy przetrwali jako wspólnota ludzi szanujących wolność i wartości, które pozwalają wolność chronić i rozwijać, a także bronić jej, kiedy jest zagrożona. W tej wrażliwości mieści się oczywiście szacunek do ludzi, którzy w mroku nocy terroru komunistycznego, w czasie pełnego i niezwykle brutalnego triumfu systemu komunistycznego, który w całych dotychczasowych dziejach ludzkości był największym i najgroźniejszym wrogiem wolności, w każdym jej wymiarze, bronili prawa człowieka do wolnego życia na ziemi i  w obronie tego prawa ginęli czy cierpieli. Dotyczy to przede wszystkim uczestników walki czynnej, jak i  ludzi pełniących rolę  zaplecza terenowego partyzantki, bez którego ci zbrojni nie mogliby przecież działać. Ludzi takich jak Marian i Czesława Borychowscy.

Pomnik w Borychowie wybudowany dzięki staraniom Fundacji "Pamiętamy".

– Jednak film "Sny stracone, sny odzyskane" kariery telewizyjnej raczej nie zrobił…

– Gdyby TVP S.A. była  rzeczywiście poważnie zainteresowana realizacją misji, jaka  zgodnie z porządkiem prawnym jest jej udziałem, to film "Sny stracone, sny odzyskane" zostałby wyemitowany w bardzo dobrej porze oglądalności w programie pierwszym albo drugim. Ale w mojej opinii nie jest. I dlatego film ten mogli obejrzeć widzowie elitarnego, jeżeli oceniać po wskaźnikach oglądalności, kanału TVP Historia i tzw. nocne marki – o ile wiem film został wyemitowany  nie tylko w TVP Historia, ale także w programie drugim TVP, tyle że gdzieś w okolicach północy. W konsekwencji wyobrażenie całkiem dużego kontyngentu młodzieży, czyli ludzi pozbawionych istotnych doświadczeń własnych z czasów PRL-u, na temat okresu komunistycznego zniewolenia kształtują duże współczesne produkcje fabularne "Różyczka" czy "Rewers". Silnie zarysowany w obu tych filmach motyw bezlitosnego wykorzystywania przez funkcjonariuszy tajnych służb komunistycznych uwiedzionych przez nich kobiet  zapewne nasuwa  widzom smutny wniosek, że niektóre niegodziwe metody tajnych policji są ponadczasowe. A to z kolei skłania wielu młodych ludzi, często  przekonanych o tym, że była posłanka Platformy Obywatelskiej Beata Sawicka padła ofiarą żigolaków z CBA, żeby użyć wyrażenia pana posła Gowina, do konstatacji, że czasy pokazane w 'Różyczce" czy "Rewersie", oceniając rzecz z perspektywy relacji władza-jednostka, nie są jakościowo różne od  koszmaru, który skończył się wraz  z odejściem rządu premiera Jarosława  Kaczyńskiego. Przy tym nie ma istotnego znaczenia, że wspomniane filmy nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością, którą miały zobrazować. Uchodzą jednak, gdyby brać na poważnie poświęcone im recenzje, za wybitne dzieła traktujące o tamtych realiach. Pamiętajmy, w tym wątku naszej rozmowy, także o  nieśmiertelnym, a dotyczącym późniejszego okresu rządów partii komunistycznej filmie "Miś". Dla wielu miłośników tej świetnej komedii jedną  z najzabawniejszych scen w filmie jest obraz trenera drugiej kategorii, bodaj Jarząbka, który, nie wiedząc, że jest obserwowany, wygłasza wiernopoddańczy tekst pod adresem prezesa klubu Tęcza. Swoją przemowę kieruje do szafy, w której stoi uruchomiony przez niego, tuż przed rozpoczęciem wygłaszania laudacji, magnetofon. Dla mnie jest to jedna z najlepszych sekwencji filmowych traktujących o kondycji przeciętnego człowieka pod rządami partii komunistycznej. Tyle że w odróżnieniu od znakomitej większości rodaków uznaję ją za bardzo smutną. Bo to jest scena, w której obserwujemy człowieka, który już dawno przegrał walkę o własną godność, a my, oglądając co wyczynia przed ową szafą, widzimy tego stanu żałosny skutek. A czy porażka w walce o ocalenie własnej godności nie była w tamtych czasach udziałem milionów, podobnie jak trener Jarząbek dających w różny sposób dowody uznania prezesowi klubu, czyli partii komunistycznej? Mam na myśli choćby obecność na pierwszomajowych pochodach, gdzie niektórzy, uśmierzając mechanizmem samooszustwa poczucie wstydu, bronili się jeszcze przed sobą, chwytając za biało- czerwone, a nie za czerwone flagi. Nie mówię tego, aby komukolwiek sprawić przykrość, czy tym bardziej kogoś obrazić. Mówię o tym, aby podkreślić, że często wyrażane przekonanie, że Polska była najweselszym barakiem w obozie krajów demokracji ludowej jest następstwem ahistoryczności wielu z nas, podlewanej obficie inicjatywami typu kochamy polskie seriale oraz wcielanym w czyn rozumowaniem, że rok bez powtórzenia serialu "Czterej  pancerni i pies" oraz "Stawka większa niż życie" jest rokiem dla kultury straconym. Pamiętajmy, w imię elementarnej wierności wobec faktów, że  ten rzekomo  najweselszy barak w obozie został zbudowany na kościach dziesiątków tysięcy naszych rodaków, np. Mariana Borychowskiego, na cierpieniach kolej
nych  setek tysięcy, np. dzieci Mariana i Czesławy Borychowskich, i mógł trwać dzięki mechanizmom powodującym upokorzenie milionów ludzi. Niezrozumienie tego, powtarzam – dość powszechne, jest jednym z wielu przejawów infantylizmu trawiącego  nasze społeczeństwo. W sumie jest to wytłumaczalne – wykazywany w wieku dojrzałym infantylizm jest przecież jedną z form ucieczki przed  postawieniem sobie niewygodnych pytań i podjęciem próby znalezienia na nie odpowiedzi. Przy okazji, skoro dotknęliśmy tematu X Muza a okres komunizmu, polecam "Dom zły" czy produkcję naszych południowych sąsiadów "Czeski błąd". To poruszające filmy. Można się z nich całkiem sporo dowiedzieć o czasach, które stanowią tło fabuły. A klasą dla siebie jest ostanie dzieło Wojciecha Smarzowskiego "Róża". Film, fabularny czy dokumentalny, to znakomite narzędzie uwrażliwiania ludzi na historię. Tylko trzeba umieć to robić. W każdym razie Arkowi Gołębiewskiemu  w filmie "Sny stracone, sny odzyskane" sztuka ta się udała.

Tablica memoratywna na pomniku w Borychowie.

– Jak doszło do odnalezienia rodziny Borychowskich?

– Zaczynem odnalezienia przez nas rodziny Państwa Borychowskich były zapoczątkowane w 2000 r. działania Fundacji „Pamiętamy” obliczone na upamiętnienie żołnierzy walczących na Białostocczyźnie i Podlasiu w szeregach 5 a następnie 6 Brygady Wileńskiej AK. Starania te zostały uwieńczone we wrześniu 2001 r. wzniesieniem okazałego pomnika w Siedlcach.Wymienione jednostki partyzanckie uznaję za jedne z najlepszych, najbardziej walecznych oddziałów polskiej antykomunistycznej partyzantki. Stawiały one zbrojny opór komunistom nieprzerwanie od kwietnia 1945 r do jesieni 1952 r. Epopeja tych oddziałów, a z czasem już tylko kilkuosobowych  patroli, jest nierozerwalnie związana z Podlasiem – piękną krainą, która wielokrotnie dawała świadectwo przywiązania do wolności; wystarczy wspomnieć Powstanie Styczniowe i postać księdza  Stanisława Brzóski.  Gdzieś w początkach 2005 r. uznaliśmy, że warto podjąć dzieło nadania materialnego kształtu – w wymiarze symbolicznym – wspomnianemu wieloletniemu zakorzenieniu partyzantów Brygad Wileńskich w krajobrazie Podlasia. Tak zrodził się pomysł, aby w miejscach, w których zginęli  żołnierze ostatnich patroli 6 Brygady Wileńskiej AK postawić pomniki upamiętniające ofiarę złożoną przez nich w obronie  wolności. Wczesną wiosną 2005 r. idea weszła w stadium realizacji. I tak znaleźliśmy się w Borychowie, gdzie  w zmasowanym ogniu broni maszynowej komunistycznej obławy padł  30 września 1950  r. czteroosobowy patrol 6 Brygady Wileńskiej AK. Do Borychowa pojechaliśmy „w ciemno”, uzbrojeni w monumentalną monografię odtworzonych na Podlasiu Brygad Wileńskich, autorstwa Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego (Łupaszka, Młot, Huzar. Działalność  5 i 6 Brygady Wileńskiej AK), i dobre chęci. Po przyjeździe na miejsce wytypowaliśmy zabudowania, w których postanowiliśmy zasięgnąć języka. Wjechaliśmy na podwórze, gdzie wkrótce pojawił się gospodarz, w słusznym już wieku, którego zapytaliśmy o wydarzenia z września 1950 r. Ponieważ człowiek był przychylnie nastawiony do rozmowy na ten temat, bardzo szybko poinformowaliśmy go, że mamy zamiar upamiętnić zabitych na polach Borychowa partyzantów oraz Mariana Borychowskiego –  miejscowego gospodarza, którego komuniści zamęczyli w więzieniu za to, że udzielał schronienia leśnym. Zapytaliśmy naszego rozmówcę, czy jego zdaniem mieszkańcy Borychowa mieliby coś przeciwko takiemu upamiętnieniu. Pamiętam jak dziś, że odpowiedział: a dlaczego mieliby  być temu przeciwni? Sądzę, że nie. To wydarzenie należy upamiętnić.
Nie wiem czy pomnik w Borychowie stanąłby, gdyby ten człowiek okazał sprzeciw wobec naszej inicjatywy. Nie dlatego, że łatwo się poddajemy. Przeciwnie, np. o prawo postawienia w Radomiu pomnika upamiętniającego żołnierzy z oddziałów Związku Zbrojnej Konspiracji poległych w zmaganiach z komunistami w latach 1946 – 1954 walczyliśmy z eseldowskimi  wówczas – rzecz działa się w latach 2000-2001 r. – władzami Radomia ponad rok i w końcu walkę tę wygraliśmy; pomnik, o którym wspominam, stanął w wybranym przez nas miejscu , w pobliżu dworca PKP w Radomiu, a w uroczystości jego odsłonięcia w czerwcu 2001 r. wzięło udział kilka tysięcy ludzi. Po prostu nie widzimy sensu stawiania tego rodzaju upamiętnień wbrew woli większości członków lokalnej wspólnoty. Zaś nasz rozmówca z Borychowa wydał się nam człowiekiem rzetelnym, który w sposób obiektywny oddał prawdopodobny stosunek mieszkańców tej wsi  do naszej inicjatywy. Szczęśliwie dla naszych planów, dodał nam przysłowiowego wiatru w żagle. Na dodatek dowiedzieliśmy się od niego, że jedna z córek Mariana Borychowskiego, Pani Teresa Zawadzka, zamieszkuje w sąsiadujących z Borychowem  Zawadach. Los nam sprzyjał. Tak miało być, po prostu. Podziękowaliśmy  naszemu rozmówcy za poświęcony nam czas  i  pojechaliśmy do Zawad, złożyć niezapowiedzianą wizytę Pani Teresie Zawadzkiej z domu Borychowskiej.

– Jak wyglądało Wasze pierwsze spotkanie?

– Było trudne, wzruszające i zapadające w pamięć. Takie spotkania  z zasady nie należą do łatwych. Wiemy coś na ten temat, bo odbyliśmy ich już wiele. Poruszamy przecież sprawy, które dla naszych rozmówców są  bardzo bolesne, są  po prostu ciągle niezagojoną raną. Kiedy zjawiliśmy się u Pani Teresy Zawadzkiej i przedstawiliśmy jej plany, które nas do niej przywiodły, to była tak zdziwiona, że nie przesadzę twierdząc, że gdybyśmy powiedzieli jej, że przylecieliśmy z Marsa, to pewnie przyjęłaby to z mniejszym zdziwieniem, co z nas za cudaki. Jak już doszła do siebie, to powiedziała przez łzy: pamiętajcie, panowie, że w domu mojego ojca ubecy nie znaleźli żadnej kradzionej rzeczy. Takie chwile zapadają w pamięć. Zresztą to jest może najbardziej tragiczny moment tej historii, w jej współczesnej odsłonie. Ten, będący wynikiem dziesiątków lat życia  z brzemieniem  rodziny bandyckiej, mechanizm obronny: panowie, mój ojciec nie był paserem, a ci partyzanci, którym udzielał schronienia, nie byli złodziejami. Po piętnastu latach od upadku komunizmu w Polsce. Ten obrazek  chyba powinien być powodem do smutnej zadumy nad kondycją naszego społeczeństwa. Jak bardzo komunizm nas, jako wspólnotę, spustoszył, skoro tak długo  nie potrafiliśmy dać takim ludziom jak Borychowscy nawet namiastki zadośćuczynienia, w wymiarze emocjonalnym i symbolicznym, za ich cierpienia? Podkreślam, że sytuacja jaką opisuję nie jest wyjątkiem, lecz raczej normą. Takie osoby jak Borychowscy żyją pośród nas  i często do dziś nie zostały objęte symbol
icznym, współczującym ramieniem zbiorowości,  nie doczekały się gestu będącego emanacją naszego szacunku i empatii dla ofiary ich bliskich a także dla będącego ich udziałem cierpienia za sprawę wolności. A przecież jesteśmy, my – szanujący wolność, im to winni.

– W historii Borychowskich przeraża między innymi fakt, że odwet ze strony komunistów nie ominął nawet małych dzieci.

– Tak. Władza ludowa była  całkowicie wolna od choćby odrobiny wspaniałomyślności. Nie zwykła darowywać swym przeciwnikom, a wobec rodzin bandyckich powszechnie stosowała szykany oparte o zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Za czynny opór przeciwko  komunistom wysoką ceną płaciły całe rodziny walczących. Także dzieci. Przypadek  Borychowskich jest dramatyczny, ale w tamtych czasach – utrwalania władzy ludowej – to była, niestety, norma. Płynie z tego ważny wniosek: historia, o której rozmawiamy, nie została zamknięta, czasem przeszłym dokonanym, z chwilą zabicia ostatniego partyzanta. Ona miała dalszy, dramatyczny ciąg. Cichymi bohaterami kolejnych rozdziałów tej historii były rodziny Żołnierzy Wyklętych, niosące przez długie dekady rządów komunistycznych nie tylko krzyż cierpienia po stracie bliskiej osoby: męża, syna, ojca czy brata, lecz także wspomniane już przeze mnie  brzemię rodziny bandyckiej. W praktyce oznaczało ono status obywateli drugiej albo nawet trzeciej kategorii, co wiązało z szeregiem szykan utrudniających i tak dostatecznie ciężkie życie pod rządami partii komunistycznej. To samo było oczywiście udziałem tych nielicznych Żołnierzy Wyklętych, którzy dożyli  drugiej połowy lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku i dalej (choć trzeba pamiętać, że ostatni z nich opuścili więzienia dopiero na początku lat siedemdziesiątych!). Co ważne   i straszne jednocześnie,  wszystko to musieli  oni znosić w osamotnieniu i milczeniu, przez dziesiątki lat. Dużą  ulgą w cierpieniu  bywa często możliwość podzielenia się swym bólem z innymi, daje ją również objaw empatii ze strony  otoczenia, a gdy źródłem cierpienia jest sprawa ważna dla ogółu, także i szacunek tego otoczenia. Zaś cierpienie, o którym rozmawiamy, trwało w całkowitej samotności, w najlepszym wypadku, przy obojętności otoczenia. Komunizm doprowadził  bowiem do zerwania więzów społecznych. O ile podczas okupacji niemieckiej rodzina, która ucierpiała od nazistów mogła co do zasady liczyć na współczucie i sąsiedzką pomoc, to  osobom prześladowanym  przez władze w okresie terroru komunistycznego towarzyszyła w cierpieniu jedynie samotność. To bardzo gorzki towarzysz niedoli. Dzieci Borychowskich, po tym jak funkcjonariusze UB aresztowali ich  rodziców, zanim same nie zostały aresztowane przez władzę ludową, nie miały co z sobą począć. I tylko jedna osoba spośród mieszkańców Borychowa miała odwagę przyjąć je do  siebie na nocleg. Zapłaciła za ten gest – przyjęcia dzieci pod swój dach – kilkutygodniowym uwięzieniem. I nie dziwmy się takiej postawie większości. Takie zachowanie było wynikiem kilkuletniego, intensywnego terroru  komunistycznego oraz będącego jego prostą  konsekwencją całkowitego zastraszenia i sparaliżowania społeczeństwa. Po wielu latach, kiedy działaniami Fundacji „Pamiętamy” zaczynaliśmy pisać epilog tej historii, Pani Teresa Borychowska zapukała do każdych drzwi w Borychowie, pytając czy mieszkańcy zgadzają się na postawienie pomnika upamiętniającego jej zamęczonego przez komunistów ojca i partyzantów, którzy tuż przed śmiercią kwaterowali w jej rodzinnym domu. Wszyscy zapytani, poza jedną rodziną, wyrazili zgodę na wzniesienie takiego pomnika. Dzięki temu  oraz za sprawą dobrej woli  miejscowych władz samorządowych, które wyraziły zgodę na  to upamiętnienie, uroczystość odsłonięcia i poświęcenia pomnika odbyła się już  w kilka miesięcy od naszej pierwszej wizyty w Borychowie.

Grzegorz Wąsowski podczas odsłonięcia pomnika w Borychowie.

– Za Waszą sprawą udało się też wyjaśnić, kto doniósł na Borychowskich.

– I nie tylko na nich. Wyjaśnienie tej zagadki to zasługa Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego, pracowników IPN, wybitnych znawców dziejów zbrojnego podziemia antykomunistycznego. To oni, niedługo przed opisaną przeze mnie wizytą przedstawicieli Fundacji „Pamiętamy” u Pani Teresy Zawadzkiej, odnaleźli w archiwach bezpieki przejętych przez IPN dokumenty wyjaśniające przyczyny tragedii w Borychowie. Dopiero wtedy, w początkach 2005 r., wyszło na jaw, że winnym zagłady partyzanckiego patrolu i cierpienia rodziny Borychowskich był niespełna osiemnastoletni wówczas Czesław Białowąs (TW Małachowski).


Czesław Białowąs, TW „Małachowski” – niezwykle niebezpieczny konfident UB. Sprawca śmierci por. Józefa Małczuka "Brzaska", sierż. Kazimierza Ilczuka "Sępa" i szer. Arkadiusza Pieniaka oraz zagłady patrolu Arkadiusza Czapskiego "Arkadka".

Został on  zwerbowany przez UB do współpracy w marcu 1950 r. Człowiek ten cieszył się  pełnym zaufaniem partyzantów, gdyż pochodził z rodziny bardzo zaangażowanej w działalność niepodległościową. Jego najstarszy brat (przyrodni) Stanisław Białowąs "Boruta" był zasłużonym konspiratorem AK-WiN. Zginął w walce z komunistami w lipcu 1946 r. – otoczony przez UB, ranny, bez szans na ucieczkę, popełnił samobójstwo. Drugi z braci Czesława Białowąsa, Witold, był partyzantem 6 Brygady Wileńskiej  AK  i  pod pseudonimem "Litwin" walczył w jej szeregach aż do sierpnia 1952 r., kiedy to, ciężko ranny w walce, wpadł w ręce ubeków. Matka Białowąsów, za pomoc udzielaną partyzantom, siedziała wówczas, w początkach 1950 r., w więzieniu. Znając  te fakty trudno się dziwić, że TW Małachowski, miał możliwość stosunkowo łatwego dotarcia do partyzantów spod znaku 6 Brygady Wileńskiej AK. Dzięki Kazimierzowi Krajewskiemu, który jest merytoryczną podporą Fundacji „Pamiętamy”, już podczas pierwszego pobytu u Pani Teresy Zawadzkiej mieliśmy możliwość podzielenia się z  nią informacją, kto jest odpowiedzialny za tragedię jej rodziny. Początkowo nie mogła w to uwierzyć. Czesław Białowąs był  szkolnym kolegą jej starszej siostry, Janiny. Poza tym bezpieka, chroniąc swego agenta, starała się wyrobić w mieszkańcach Borychowa i pobliskich wsi przekonanie, że doniósł ktoś inny. I to bezpiece się udało – przez ponad pół wieku mieszkańcy tamtych okolic byli przekonani, że miejsce postoju partyzantów zdradził jeden z mieszkańców Borychowa.

Wywiad z Grzegorzem Wąsowskim – część 2/2>
Strona główna>