Kiedy w maju 2007 roku po raz pierwszy spotkałem się z Panią Janiną Wasiłojć, zobaczyłem filigranową, pełną życia, tryskającą humorem kobietę. Gdyby nie moja wcześniejsza o niej wiedza, niepełna i ułomna oraz zapewne powierzchowna, nigdy bym nie podejrzewał, że mam przyjemność osobiście zetknąć się z osobą działającą w konspiracji od 1942 roku; osobą, która przeżyła rozbrojenie, a następnie była świadkiem rozstrzelania przez sowieckich partyzantów dowódcy Antoniego Burzyńskiego ps. "Kmicic" oraz około 80 żołnierzy pierwszego większego oddziału partyzanckiego na Wileńszczyźnie.
Następnie brała udział w walkach 5. Brygady, utworzonej z ocalałych żołnierzy "Kmicica" przez mjr. "Łupaszkę" (Zygmunta Szendzielarza). Działała w niej aż po kres jej zmagań na Pomorzu, to jest do listopada 1946 roku, gdzie podczas walk z komunistycznym reżimem była sanitariuszką w szwadronie dowodzonym przez ppor. "Zeusa" (Leon Smoleński). Była też uczestniczką ostatniego większego starcia 5. Brygady na Pomorzu w miejscowości Budy k. Brus. Za działalność niepodległościową została skazana na karę śmierci, zamienioną potem na 15 lat więzienia, z którego wyszła na wolność dopiero w 1956 roku. Od momentu opuszczenia więziennych murów, aż do przejścia na emeryturę zajmowała się nauczaniem młodszej i starszej dziatwy. Sama ze śmiechem stwierdza, że była "dziedzicznie obciążoną". Przeszła wszystkie szczeble szkolnictwa – sama ucząc się, pracowała w szkole podstawowej, a karierę swą zakończyła jako nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Szczecińskim. Jest jedną z dwóch osób (drugą jest Pan Henryk Sobolewski ps. "Sobol", żołnierz 4. i 5. Wileńskiej Brygady AK), które pamiętają i czasami, przy wyjątkowych okazjach, śpiewają zapomniane już żurawiejki 5. Wileńskiej Brygady Armii Krajowej. W tym roku Pani Janina została odznaczona przez Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy nawet nie przypuszczałem, że nasze spotkania (w 2007 i 2008 roku) zaowocują materiałem, który mam niewątpliwą przyjemność Państwu przedstawić.
Janina Wasiłojć (Smoleńska) z rodzicami – Wileńszczyzna, rok 1928.
Zacznijmy od samego początku. Gdzie należy szukać miejsca Pani narodzin?
– Urodziłam się w 1926 roku w folwarku Tarkowszczyzna, w powiecie Święciańskim na Wileńszczyźnie. Rodzeństwa nie miałam – byłam jedynaczką. Z Tarkowszczyzny rodzice wyjechali wkrótce po moim urodzeniu. Kolejno mieszkaliśmy w Komajach, Duksztach, a gdy wybuchła wojna w Święcianach.
Czy tam spędziła Pani całe dzieciństwo?
– Nie. Gdy wybuchła wojna miałam trzynaście lat i wtedy mieszkałam już od pewnego czasu w Święcianach. Tam chodziłam do Gimnazjum im. Józefa Piłsudskiego. Moi rodzice byli z zawodu nauczycielami i też tam wówczas pracowali. Do tego samego gimnazjum m.in. chodziła również Lidia Lwów, późniejsza „Lala” i Zdzisław Badocha, znany jako "Żelazny".
To że uczęszczała Pani do jednej szkoły z „Żelaznym” (ppor. Zdzisław Badocha), to wiedziałem, ale że również z Panią Lidią…?
– Tylko, że to było tak, iż ja zaczynałam, a ona kończyła gimnazjum. Zapamiętałam ją, bo one były starsze, takie, na które my patrzyłyśmy z szacunkiem. Zresztą ja poszłam do szkoły dwa lata wcześniej, więc ona była już panną, a ja miałam coś z jedenaście lat.
Czy później utrzymywały Panie ze sobą kontakt?
– Potem z „Lalą” spotykałyśmy się w czasie wojny, kiedy ona mieszkała w Kobylniku, a ja w Miadziole i tam chodziłyśmy na kurs nauczycielski. Ona już wtedy pracowała jako nauczycielka. To był 1942 rok. Oczywiście później, podczas obu okupacji, niemieckiej i sowieckiej, miałyśmy stały kontakt.
Więc miałyście Panie wiele wspólnych wspomnień?
– Jest to znajomość "przedpartyzancka", więc wspólne wspomnienia nie dotyczą tylko czasu walki.
Czy w latach gimnazjalnych, a może także wcześniejszych, należała Pani do harcerstwa lub innych organizacji dla dziewcząt?
– Oczywiście. Należałam najpierw do zuchów, a następnie do harcerstwa.
Gimnazjum im. Józefa Piłsudskiego w Święcianach, którego wielu wychowanków walczyło później w szeregach 5. Wileńskiej Brygady AK.
Czyli w pewnym sensie przeszła Pani dość typową, oczywiście godną naśladowania, drogę dla Waszego pokolenia?
– Taka typowa droga – taka, jaką wówczas większość młodzieży przechodziła. Wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego w pełni sprawy, ale cały czas przedstawiano nam pewne wzorce – wzorce osób pozytywnych, np. powstańców z roku 1863 czy Legionistów. Przekazywano nam to nie w jakiejś takiej formie nachalnej, nikt nie mówił wprost, że trzeba kochać ojczyznę, ale poprzez właśnie te przykłady robiono to w sposób naturalny. Ja też te wzorce przyswajałam. Gdy wybuchła wojna, samorzutnie rysowałyśmy na kartkach biało-czerwony szlak z podpisem "Jeszcze Polska nie zginęła" i rozlepiałyśmy te kartki gdzieś na murach i płotach. Nikt nas nie instruował, że tak trzeba robić i dopiero o wiele później nazywało się taką działalność "małym sabotażem".
Byliście już wtedy w jakieś organizacji?
– Nie – to był przecież 1939 rok, przyszli Sowieci i zaraz ta młodzież zaczęła podejmować takie różne spontaniczne działania. Bez żadnej organizacji, żadnych przysiąg. To było całkowicie naturalne. 11 listopada szło się na groby legionistów, co było wówczas zakazane. W gimnazjum wprowadzono jako język wykładowy rosyjski, więc zaczęliśmy się buntować, za co część z nas wyrzucono w ogóle ze szkoły. W 1941 roku otworzono polską szkołę, do której zaczęły uczęszczać wszystkie te "niedobitki". Straszono tam nas, że gdy nie przestaniemy się buntować, to ta szkoła zostanie zamknięta. Kiedyś, na 1 maja, strasząc nas tym, zmuszono do udziału w tak zwanym pochodzie. Wychowawca, nie wiem co mu strzeliło do głowy, wymyślił, abym niosła portret Stalina. Kilkakrotnie prosił mnie, bym go wzięła, a ja z uporem odmawiałam. Wtedy polecił
mi, abym poszła i zameldowała o tym dyrektorowi. W tym momencie kolega z klasy powiedział: ja to poniosę. Miał on bowiem świadomość, że konsekwencje mojej odmowy poniosą moi rodzice – nauczyciele w tej szkole. Wiedziałam, że z jego strony to straszne poświęcenie. Po pochodzie chciałam mu podziękować, ale on huknął na mnie: Odejdź! Myślałem, że się spalę ze wstydu!
Jak się wówczas żyło?
– Cały czas trwały wywózki na Syberię, więc każdy miał spakowane najbardziej potrzebne rzeczy, aby być w każdej chwili gotowym. Sowieci najczęściej przychodzili nocą i kazali natychmiast wychodzić, dlatego lepiej było być przygotowanym. Ojciec w 1941 roku wyjechał do swoich rodziców do Podgrodzia, a my z matką później do niego dojechałyśmy. Tam nas zastał wybuch wojny sowiecko-niemieckiej.
Po pierwszej krótkiej okupacji sowieckiej, przyszła okupacja litewska…?
– Tam, w Święcianach, Ruscy byli trochę dłużej. Dopiero później przyszli Litwini i włączyli te tereny do swojego państwa. Poprawiło się wówczas zaopatrzenie żywnościowe. Zniknęły kolejki przed sklepami.
A jaki był Wasz, młodych ludzi, stosunek do Litwinów, do kolejnego okupanta?
– Tam mieszkało bardzo mało Litwinów, ja w ogóle się z nimi nie spotykałam. Wiedzieliśmy, że współpracowali oni z Niemcami, ale ja z nimi nie miałam nic do czynienia. Dopiero po wyjeździe do Podbrodzia mój ojciec, jako znany działacz oświatowy i społeczny, wraz z paroma innymi osobami, został przez Litwinów aresztowany. Kilka dni później dowiedziałyśmy się, że tatuś dostał wyrok śmierci. W tym czasie połowę domu dziadków zajął niemiecki pułkownik, starszy człowiek. Przez przypadek dowiedział się o naszym nieszczęściu i w wyniku jego interwencji udało się uratować życie memu ojcu. Kiedy tato wrócił, tego pułkownika już nie było, poszedł dalej na front, więc nawet nie mógł podziękować mu za ocalenie. Zdarzały się takie paradoksy. Później, pod koniec 1941 roku, uciekliśmy na tereny administrowane przez Białorusinów, gdyż Litwini koniecznie chcieli z moim tatą się rozprawić. W końcu trafiliśmy do wspominanego już miasteczka Miadzioł nad jeziorem Narocz, gdzie ojciec dostał pracę jako sekretarz w inspektoracie szkolnym. Tam było wielu takich uciekinierów i dużo młodzieży. Szybko się tam zawiązała konspiracja.
Żołnierze 3. Szwadronu 5. Wileńskiej Brygady AK. Od lewej strony stoją: ppor. Leon Smoleński "Zeus", plut./sierż. NN "Morski", plut. Władysław Wasilewski "Bej", Edward Zobczyński "Sikora", Jan Majkowski "Atlantyk", NN "Szczygieł", NN "Leszek", NN "Zygmunt", NN "Zbyszek", Janina Wasiłojciówna (Smoleńska) "Jachna", kpr. Władysław Heliński "Mały", Zdzisław Kręciejewski "Brzoza", NN "Lot", NN "Kempf", Bolesław Pałubicki "Zawisza", Stanisław Szybut "Picuś", Lato 1946 roku, gajówka Kosowa Niwa, Bory Tucholskie.
Czy tam wstąpiła Pani do konspiracji?
– Wtedy każdy musiał pracować, aby nie zostać wywiezionym na roboty przymusowe do Niemiec.
Przecież miała Pani wtedy, w 1942 roku, szesnaście lat?
– To w niczym nie przeszkadzało, aby zostać wywiezionym. Ja dostałam pracę w takim odpowiedniku starostwa. Moim obowiązkiem było wpisywanie danych z dokumentów w blankiety Kenkarty, a następnie musiałam udać się do gabinetu kierownika, który był oczywiście Niemcem. On dawał mi pieczątkę, ja wbijałam ją na dokumencie, a on go podpisywał. Wymyśliłam sposób, aby uzyskiwać podstemplowane i podpisane druki in blanco. Oczywiście trafiały one do organizacji. Chociaż uroczystą przysięgę złożyłam wiele miesięcy później, to właśnie od wtedy datuje się moja współpraca z konspiracją. Wtedy moim dowódcą był Antoni Zwieruho pseudonim "Koliber".