– Właśnie ten "Koliber", mając kontakty z por. Antonim Burzyńskim "Kmicicem", który od marca 1943 roku tworzył pierwszy partyzancki oddział na tym terenie, w czerwcu tegoż roku zaprowadził całą tę "konspirację Miadziolską", a było nas tam ponad dwadzieścia osób, do lasu. W grupie tej byli też moi rodzice. Pamiętam jak zobaczyłam pierwszego partyzanta. "Kmicic" przysłał po nas konny patrol i po tych kilku latach zobaczyłam polskie mundury. Obraz ten do tej pory pozostał mi w pamięci. W tym patrolu był m.in. Henryk Mackiewicz pseudonim "Dzięcioł" – stryj dzisiejszej Pani Prezydentowej (Śp. Marii Kaczyńskiej). Po kilkudniowej aklimatyzacji w lesie zaczęliśmy budować bazę – na wzgórku otoczonym bagnami, do którego dostęp był jedynie niezbyt szeroką groblą. Tam postawiliśmy szałasy. I tam też miała miejsce uroczysta przysięga odebrana przez "Kmicica". W bardzo niedługim czasie było nas już około trzystu partyzantów.
Ile kobiet, dziewcząt było w oddziale i czym one się zajmowały?
– Kobiet było niewiele, chyba siedem. Zajmowały się przygotowywaniem posiłków oraz różnymi pracami gospodarczymi. Wtedy nie byłyśmy zabierane na żadne akcje. Byłyśmy jednak wysyłane na wartę, np. polecano nam iść do lasu z koszykiem, niby na zbiór grzybów. Był też "na bazie" szpitalik dla chorych i rannych.
Jak Pani wówczas to odbierała – jako przygodę, obowiązek…?
– Uważałam, iż spotkał mnie zaszczyt, że znalazłam się w oddziale. W tym wieku każdy chciał jak najszybciej oddać życie za ojczyznę. Kiedyś, jeszcze gdy chodziłam do szkoły, mieliśmy odpowiedzieć na pytanie: Kim chciałbyś zostać w przyszłości? Jedna z dziewczyn napisała: Chciałabym w przyszłości wyjść za mąż, mieć dwunastu synów i żeby wszyscy polegli za ojczyznę.
Żołnierze szwadronu "Zeusa", od lewej (siedzą): NN "Zygmunt", Władysław Wasilewski "Bej", Janina Wasiłojciówna (Smoleńska) "Jachna", NN "Zbyszek", (stoją): NN "Kempf", plut./sierż. NN "Morski", NN, ppor. Leon Smoleński "Zeus", kpr. Władysław Heliński "Mały".
Niedaleko Was stacjonował oddział sowiecki?
– To było jakieś trzy kilometry dalej. Jego dowódcą był płk Fiodor Markow. On kształcił się w Polsce – skończył seminarium nauczycielskie, był w podchorążówce, pracował jako nauczyciel. Mieszkał przed wojną w Święcianach. Przez pewien czas stosunki były całkiem poprawne. Jednak 26 sierpnia 1943 roku Markow zaprosił nasz sztab do siebie pod pretekstem uzgodnienia wspólnej akcji. Tam, jak się później okazało, zostali oni aresztowani. Do bazy powrócił szef sztabu pseudonim "Boryna" w otoczeniu kilku sowieckich wojskowych. Zarządził zbiórkę na placu bez broni. Zobaczyłam za drzewami szczelny kordon sowieckich partyzantów. Zabrali z szałasów broń i cały nasz oddział został również aresztowany. Następnie przyjechali ich "politrucy" i robili przesłuchania według gotowych, wcześniej przygotowanych list. Wtedy też jednych naszych partyzantów ustawiano po jednej stronie, a drugich po drugiej. Grupa liczyła około 60 osób, prawie przy każdym stał strażnik. Zaprowadzono ich na sowiecką bazę i tam zostali zamordowani. Po jakimś czasie Markow przyprowadza nam nowego komendanta. Był nim Wincenty Mroczkowski pseudonim "Zapora", który był przedwojennym podoficerem w Wojsku Polskim. Wygłosił on do nas mowę, która w przybliżeniu miała taką treść: Chłopcy! O co nam chodzi? Chodzi nam o to, żeby być! A żeby "być", to trzeba mieć broń! A jak będziemy mieć broń, to wtedy okaże się, co dalej! Zapamiętałam tę przemowę, gdyż była ona taka jednoznaczna. Chłopaki dostali wtedy broń – rozkalibrowaną, zepsutą. Oddziałowi temu nadano imię Bartosza Głowackiego. Gdy zaczęto wypuszczać w teren patrole zaopatrzeniowe, to wysłany po żywność nie wracał. Dołączały one w terenie do "Łupaszki", który szedł objąć dowództwo Brygady i przez zupełny przypadek uniknął sowieckiej zdrady, i on "zbierał" ich wszystkich. Tak powstawała 5. Brygada.
Ale większość z tych, którzy przeżyli, pozostawała jednak na miejscu, w obozie?
– Przez pewien okres, gdyż po pewnym czasie "Zapora" wyprawił się z dużym patrolem na poszukiwanie tych, którzy nie powrócili i oczywiście patrol też nie wrócił. Przydzielono nam wówczas nowego politruka, polskiego Żyda, Mareckiego. Wtedy też rozbroili nas po raz drugi. Już nie tworzyli z nas nowego oddziału tylko porozdzielali nas po różnych oddziałach sowieckich. Ostatniej nocy, przed odesłaniem na sowiecką bazę, pomogła nam w ucieczce żona naszego politruka, Pani Lusia. Dała nam przepustkę ze stemplem swego męża i my dzięki niej uciekaliśmy w siedem osób. Dostałam też od niej pistolet.
Jak wyglądała Wasza dalsza ucieczka?
– Wraz z rodzicami szliśmy do folwarku Buraki, którego właścicielami byli przyjaciele moich rodziców – państwo Poniatowscy. Jak się okazało weszliśmy prosto na niemiecką pacyfikację terenu. Byliśmy na odkrytym terenie i nie mogliśmy się już wycofać. Idziemy więc dalej. Gdy podeszliśmy bliżej zobaczyliśmy, że przy wykopie, który początkowo pomyślałam, że miał być na ziemniaki, stali Niemcy i litewscy policjanci. Zatrzymali nas tam Litwini i zaprowadzili do wsi gdzie przeprowadzono rewizję. Przy mnie znaleziono polski legionowy orzełek i litewski policjant powiedział, że jestem "polską szowinistką". Pistolet zdołałam ukryć w już przeszukanych rzeczach. Ojca gdzieś zabrano samochodem, a mnie z matką poprowadzono piechotą do pobliskiego miasteczka Komaje, na posterunek policji. Jak się okazało ojciec już tam był. Po przesłuchaniu, jakie odbyło się w dniu następnym, w dużej mierze dzięki litewskiemu tłumaczowi, który nagle stał się przyjazny (jak podejrzewaliśmy dzięki perswazji wspólnych znajomych z tej miejscowości), zostaliśmy "przeznaczeni" do wywiezienia na roboty do Niemiec, a nie do rozstrzelania. Następnie przewieziono nas do miejscowości Łyntupy, gdzie utworzono punkt zborny dla wszystkich zatrzymanych w tej, jednej z wielu, pacyfikacji terenu. Dość szybko o miejscu naszego pobytu dowiedzieli się ludzie z AK-owskiej siatki. Odpowiednia kwota została "wpłacona" odpowiednim osobom i zostaliśmy, ja wraz z rodzicami, z tego punktu zbornego zwolnieni.
Janina Wasiłojciówna (Smoleńska) "Jachna" – fotografia wykonana przez Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Bydgoszczy, po aresztowaniu w 1947 roku.
Wróciła Pani do oddziału, ale dowodzonego już przez majora (wówczas rotmistrza) Zygmunta Szendzielarza "Łupaszkę"?
– Byliśmy bez pieniędzy i dachu nad głową. Schronienie dała nam rodzina mojego kolegi. Rodzice zostali u nich, a ja nawiązałam kontakt i w jakiejś wiosce nad Wilją dołączyłam do "Łupaszki", który odtwarzał już oddział. Najpierw byłam podkomendną "Maksa" (wachmistrz Antoni Rymsza), a następnie "Zagończyka" (ppor. Feliks Selmanowicz). Później, w kwietniu 1944 roku, kiedy utworzono 4. Brygadę "Narocz", przeszłam do niej wraz z "Zagończykiem". Tam m.in. spotkałam Henryka Sobolewskiego pseudonim "Sobol".
4. Brygada została rozbrojona przez Sowietów?
– Brałam udział w walkach koło Wilna mających na celu jego oswobodzenie (w ramach operacji "Ostra Brama" – przyp. G.P.). Następnie zostaliśmy rozbrojeni przez NKWD i najpierw umieszczeni w obozie w Miednikach, a stamtąd zostałam przewieziona do więzienia na Łukiszkach w Wilnie. Zwolniono mnie w październiku 1944 roku.
Do Polski "lubelskiej" dotarła Pani…?
– W transporcie z innymi repatriantami, jako taka "sanitariuszka transportowa". W końcu 1945 roku wraz z rodzicami zamieszkaliśmy w Sopocie. Tam też spotkałam się ze swoim dowódcą "Zagończykiem". Weszłam w skład jego grupy dywersyjnej, która była częścią „zimującej” 5. Brygady mjr. "Łupaszki". Do naszych zadań należało m.in. wykonywanie i kolportaż ulotek, zdobywanie broni.
Kiedy i gdzie wróciła Pani "do lasu"?
– W maju 1946 roku "Zagończyk" "oddalił" mnie do szwadronu. Byłam bardzo zdziwiona – w tej "robocie" było mi dobrze, a tu dostałam rozkaz, aby dołączyć do oddziału i znowu być "w lesie". Studiowałam wtedy medycynę na Akademii Medycznej w Gdańsku i musiałam przerwać studia i pojechać na miejsce koncentracji, która odbyła się gdzieś w okolicach Sztumu lub Malborka w jakiejś stodole stojącej na polu. Od razu zostałam przez majora przydzielona do szwadronu "Zeusa" (ppor. Leon Smoleński). I tak znowu znalazłam się "w lesie". Dzisiaj myślę, że "Zagończyk" zawiózł mnie do oddziału też dlatego, że chyba zaczął podejrzewać, iż niedługo mogą nastąpić aresztowania i chciał mnie przed nimi uchronić. Jak się okazało miał rację.
Chciałbym pominąć cały letni okres działalności zarówno 5. Brygady, jak i Waszego szwadronu, gdyż jest on dość dobrze opisany przez różnych autorów w licznych publikacjach. Proponowałbym raczej porozmawiać o schyłkowym, czyli jesiennym okresie walk, gdzie jest kilka niejasności i kontrowersji. Zacznijmy od akcji na Brusy. Jak ona przebiegała?
– Tak jak wiele innych. Część oddziału opanowała posterunek milicji, a pozostali poszli do Urzędu Gminy i do "grzybiarni" (suszarni grzybów), gdzie zarekwirowano dwa worki z pieniędzmi. Ja poszłam z chłopakami na posterunek milicji, który znajdował się gdzieś na końcu miejscowości.
Janina Wasiłojć (Smoleńska) trzy dni po wyjściu z więzienia – 25 maja 1956 roku.
I tam dała Pani słynny koncert fortepianowy?
– No, niezupełnie był to koncert. Gdy weszliśmy do środka zobaczyłam pod ścianą fortepian. Usiadłam przy nim i zagrałam kilka melodii. To zdarzenie, gdy opisałam je podczas śledztwa, posłużyło prokuratorowi do wkomponowania w mój akt oskarżenia opisu w stylu: "…w czasie napadu przygrywała bandytom na fortepianie…".
Jaki był efekt tej akcji?
– Zdobyliśmy dwa worki z małymi nominałami, które załadowaliśmy na ciężarówkę i musieliśmy wykonać jak najszybszy odskok, tak aby jak najdalej od tych Brus odjechać. Jechaliśmy polną drogą i zaryliśmy się w piasku, a dodatkowo coś się w samochodzie zepsuło. Musieliśmy dalej już iść piechotą i te pieniądze dźwigać. Później "Zeus" (ppor. Leon Smoleński) wraz z "Atlantykiem" (Jan Majkowski) zabrali oba worki i zamelinowali je gdzieś w Zwierzyńcu. Później, gdy oddział był rozwiązywany, pieniądze te przydały się do wypłacenia odpraw żołnierzom szwadronu.
Przecież tych pieniędzy "trochę" było – po waszej ostatniej bitwie dokonaliście jeszcze kilka akcji ekspropriacyjnych?
– Tak, ale wszystkimi pieniędzmi podzieliliśmy się też ze szwadronem "Leszka" (por. Olgierd Christa), a razem to już było trochę "luda". Poza tym każdy z nas otrzymał pewną kwotę, już nie pamiętam jaką, którą miał przy sobie na wypadek zagubienia się lub innych niespodziewanych zdarzeń.