Po akcji likwidacyjnej połączonych oddziałów partyzanckich Stanisława Kuchcewicza „Wiktora”, Józefa Struga „Ordona” i Edwarda Taraszkiewicza „Żelaznego”, wykonanej na ludziach podejrzanych o współpracę z komunistami w nocy z 2/3 lipca 1947 roku w Puchaczowie, stało się jasne, że priorytetem władz, a w szczególności urzędów bezpieczeństwa, stanie się znalezienie sprawców.
Por. cz.w. Józef Strug ps. „Ordon” (1919-1947).
Z polecenia ministra Stanisława Radkiewicza przeciwko patrolom „Uskoka” rzucono siły, liczącej 486 ludzi, Grupy Operacyjnej „Puchaczów”, która powstała z połączenia grup operujących w pow. Lubartów i Włodawa, wydzielonych z 10. Samodzielnego Batalionu Operacyjnego WBW – Lublin. Działalność jednostek KBW nadzorował mjr Włodzimierz Kożan, natomiast funkcjonariuszy UBP – szef WUBP w Lublinie mjr Jan Tataj. Grupa Operacyjna powstała już w dn. 3 lipca 1947 r., a więc de facto uprzedzono formalny rozkaz Radkiewicza o jej powołaniu (z 6 VII 1947), a pierwsze akcje przeprowadziła w dniu następnym. Za większość akcji odpowiadał kpt. Józef Lipiński – d-ca 10 SBO (w czerwcu 1956 r. poznańska jednostka KBW dowodzona przez Lipińskiego pacyfikowała to miasto). Grupa stacjonowała w Puchaczowie, gdzie również znajdował się areszt. Według Karty przeprowadzonych operacji Grupy Operacyjnej „Puchaczów” w okresie od dnia 4 VII do 19 VIII 1947 r. przeprowadzono 53 operacje, w trakcie których zatrzymano 302 osoby, zabito zaś 7.
Brzemienne w skutkach mogło być doniesienie agenta o pseudonimie „Lis”, który 27 lipca 1947 r. przekazał informacje, że oddział Edwarda Taraszkiewicza „Żelaznego” i Józefa Struga „Ordona” przebywa w zagajniku we wsi Lipniak gm. Wola Wereszczyńska. Operacja przeprowadzona przez GO w rejonie Woli Wereszczyńskiej i wsi Lipniak nie przyniosła jednak oczekiwanych rezultatów, gdyż jedna z grup przepuściła 4 partyzantów, którzy wyszli cało poza pierścień obławy.
Tragicznym dniem okazał się 29 lipca 1947 r. Niezwykle cenną informację przekazał informator „Sołtys”, który doniósł, że żołnierz oddziału „Ordona” – Ludwik Szmydke „Czarny Jurek” jest narzeczonym Wandy Łukaszewicz, córki nauczycielki ze wsi Pieszowola, którą często odwiedza. Wykorzystując ten fakt postanowiono ująć „Jurka”, zakładając „kocioł” w dniu 29 lipca 1947 roku. Operacja skończyła się pełnym sukcesem. Aresztowanego „Czarnego Jurka” przewieziono do Puchaczowa, gdzie został poddany błyskawicznemu i niezwykle brutalnemu śledztwu. Funkcjonariuszom UB zależało przede wszystkim na wydobyciu bardzo cennej informacji – gdzie przebywają poszukiwani dowódcy „band” – „Wiktor”, „Żelazny” i „Ordon”.
Stoją od prawej: Józef Strug „Ordon”, Ludwik Szmydke „Czarny Jurek”, Jan Belcarz „Dżym”. Kwiecień/maj 1947 r.
Już po pierwszych godzinach przesłuchania, z pomocą wyrafinowanych tortur, udało się ubekom zdobyć niezwykle cenne informacje. W pierwszej kolejności celem przesłuchania było ustalenie składu grupy odpowiedzialnej za likwidację w Puchaczowie. W ciągu następnej fali brutalnego śledztwa „Czarny Jurek” wskazał Witolda Matuszaka jako członka oddziału „Ordona”, który także brał udział w pacyfikacji Puchaczowa. Podał też miejsce ukrycia rzeczy zarekwirowanych w Puchaczowie.
Najcenniejszą jednak informacją wydobytą od przesłuchiwanego Ludwika Szmydke „Czarnego Jurka” było wskazanie miejsca, w którym ukrywał się Józef Strug „Ordon” – tj. zagajnik w pobliżu wsi Sęków. Informacja była o tyle aktualna, gdyż miejsce to „Czarny Jurek” opuścił rankiem poprzedniego dnia, wysłany z misją sprawdzenia co się dzieje z żoną „Ordona” – Salwiną. „Czarny Jurek” wykorzystując okazję chciał odwiedzić swoją narzeczoną. Wtedy właśnie wpadł w założony u niej kilka godzin wcześniej kocioł.
Zajście to zostało opisane w zbiorze wspomnień pracowników resortu bezpieczeństwa pt. „XX lat w służbie narodu”. Funkcjonariusz UB podpisany inicjałami M.S. w sposób mocno fantastyczny i przygodowy przedstawił swoją wersję zdarzeń:
„[…] Pojechaliśmy do końca wsi. Przy studni ciągnęła wodę jakaś dziewczyna. Gdy zobaczyła nas wysiadających z samochodu, odstawiła wiadro i przyglądała się z wyraźnym zainteresowaniem.
Podeszliśmy do niej.
– Dzień dobry panience – rzekłem. […] – A może pani czeka na jakiegoś kawalera z miasta? – zagadnął Kurdesz.
– Z miasta? – ożywiła się. – Pewnie, miastowy lepszy… Było tu nawet trzech takich, przedwczoraj chyba, w mundurach. Wojskowe, tak jak i wy. I jeden chciał się ze mną żenić – zaśmiała się. – Ale dobrze, że się nie zgodziłam…
– A co nie podobał się pani? – spytałem.
– E, nie. Podobać to się podobał. Blondyn, taki nieduży, nogi ma trochę „szybiste”, ale chłop byle od diabła ładniejszy, to już ładny.
– Więc dlaczego się pani nie zgodziła?
– Właściwie to się zgodziłam, tylko ten drugi wojskowy zaraz powiedział, że teraz gorąco, to i tak się nie ożeni, a ten trzeci powiedział, że ma narzeczoną, córkę nauczycielki, a innym dziewczynom głowę zawraca. Więc się nie zgodziłam… […].
– A gdzie mieszka ta nauczycielka z córką? – zapytałem.
– A bo ja wiem? Nie mówili. Tylko z rozmowy wywnioskowałam, że to wdowa, czy też chłop ją rzucił… Pewnie nic dobrego i jedna i druga.
– A jak się nazywa ten kawaler, nie wie pani?
– Mówili do niego i po nazwisku i po imieniu, ale nie zapamiętałam. Na imię miał Jurek, a nazwisko jakieś takie niemieckie.[…]
Postanowiliśmy jechać do Parczewa. W pobliżu Kołacza [Kołacze], w miejscowości Lijno [Lejno] zauważyłem niedaleko drogi murowany budynek. Pewnie szkoła. Zatrzymujemy się. Podchodzimy. Dwie kobiety pielą buraki. Jedna starsza, druga młoda.[…]
– Chciałem mówić z kierownikiem szkoły.
– To właśnie ja – powiedziała starsza. – Słucham?
Powiedziałem, że poszukujemy pokoju na jakiś czas na kwaterę i ten pretekst pozwolił nam na nawiązanie rozmowy. Po niedługim czasie już wiedziałem to, że nie mieszka ona z mężem.[…]
Dziękujemy, wychodzimy. Wracamy do Urszulina. Po drodze zastanawiamy się, w jaki sposób dobrać się do owego narzeczonego. Niejasne przeczucie oparte na kilku niekompletnych skojarzeniach podpowiada mi, że jesteśmy na właściwym tropie.[…] Kończyłem pić drugie jajko, gdy od strony Włodawy usłyszałem warkot samochodu. Wyszedłem na drogę. Zatrzymałem wóz. Był to samochód spółdzielni komunikacyjnej z Lublina. Gdy otworzyłem drzwi, pierwszym człowiekiem, który zwrócił moją uwagę był niski blondyn, o krzywych
trochę (tak: szybistych!) nogach… Rysopis niby się zgadzał, a;e przecież nie jeden blondyn w powiecie.
– Pańska godność? – spytałem na wszelki wypadek.
– Szmitke.[Szmydke]
– Szmitke? – powtórzyłem zaskoczony, bo i nazwisko było zgodne z opisem podanym przez dziewczynę, rzeczywiście jakby niemieckie. – Miejsce zamieszkania? – indagowałem dalej.
– Lijno [Lejno] – odpowiadał nadal bardzo spokojnie.
To mnie jeszcze bardziej utwierdziło w przekonaniu, że to ten… Zrewidowałem go i mimo, że nic nie znalazłem, poleciłem mu wysiąść z samochodu. Był zdziwiony, ale nie zaniepokojony.
Odprowadziłem go do żołnierzy, którym nakazałem postawić bagnety i pilnować zatrzymanego.
– Jeśli ucieknie, to marny wasz los – zagroziłem im na wszelki wypadek.
Sprawdziliśmy z Kurdeszem dokumenty pozostałych pasażerów i zwolniliśmy samochód.
Szmitke zaczął się denerwować. Wprost nachalnie przedstawiał nam swoich znajomych z Urszulina, sekretarz gminy i wójta, którzy na pewno poświadczą o jego uczciwości. Oczywiście i wójt i sekretarz ręczyli za niego, twierdzili, że to człowiek wyjątkowej wprost uczciwości. Aż mi się podejrzane wydały te hymny pochwalne. Gdy go wsadzaliśmy do samochodu, sekretarz i wójt wprost wyrywali nam go z rąk.
– Taki uczciwy człowiek – biadali – najlepszy z klasyfikatorów w skupie zwierząt, a panowie na nic nie patrzą?
Zabrakło nam cierpliwości i razem ze Szmitke zabraliśmy ze sobą także dwóch jego, aż nazbyt gorliwych obrońców. Po przybyciu do Puchaczowa natychmiast wziąłem się do przesłuchania zatrzymanego. W międzyczasie nasi pracownicy zebrali kilkunastu mieszkańców Puchaczowa, którzy widzieli morderców i którzy mogliby ewentualnie rozpoznać Szmitkego.
Początkowo przesłuchanie nie dało mi żadnego punktu zaczepienia. Szmitke składał wyjaśnienia spokojnie, brzmiały one prawdopodobnie, wiązały się w logiczną całość. Od miesiąca – zeznał – pracuje jako klasyfikator we Włodawie. Jechał właśnie na spęd do Łęcznej. Bardzo mu zależało żeby tam zdążyć i zależy mu w dalszym ciągu, więc prosi, byśmy go jak najprędzej zwolnili.
– Jeśli panom, coś ode mnie potrzeba – mówił – to się zgłoszę po spędzie, a teraz muszę już tam jechać…
Uspokoiłem go zapewnieniem, że nie zatrzymamy go ani chwili dłużej niż to będzie potrzebne, a równocześnie dałem koledze krótką notatkę, by sprawdził okoliczności podane przez zatrzymanego – szczególnie wszystko, co dotyczy spędu w Łęcznej i konieczności uczestnictwa tam klasyfikatora z Włodawy. Następnie zacząłem wypytywać Szmitkego o pracowników obrotu zwierząt rzeźnych i o inne uboczne, a nie związane z jego osobą sprawy.
W trakcie przesłuchania polecono sprowadzonym już mieszkańcom Puchaczowa obserwować zza kotary zatrzymanego. Niestety, mimo że niektórzy z nich znali go jako klasyfikatora, żaden nie rozpoznał w nim członka bandy, która dokonała mordu.
Powiadomiono mnie o tym i po raz pierwszy od momentu zatrzymania Szmitkego, zacząłem wątpić w celowość tego posunięcia. Kontynuowałem jednak przesłuchanie.
– Ile zarabiacie? – spytałem nagle.
– Około sześciu tysięcy miesięcznie – padła odpowiedź.
Po raz któryś w ciągu tego czasu ogarnąłem wzrokiem jego postać. Ubrany był przeciętnie, dość skromnie. Na ręku miał zegarek – i tu aż skarciłem swe myśli, że wcześniej na to nie wpadłem – taki sam jakie niedawno zostały zrabowane w jednej ze spółdzielni.
Trzeba było kuć żelazo póki gorące. W ciągu pół godziny obliczyłem razem ze Szmitke jego ostatnie zarobki i wydatki – dokładnie, ze szczegółami, niemal co do grosza. Gdy to zakończyliśmy, znów przeszedłem na sprawy uboczne, a potem znienacka zapytałem go o godzinę. Odpowiedział.
– O, macie ładny zegarek! Nowy?
Skinął potakująco głową.
– Gdzie go kupiliście?
– W spółdzielni w Uszczelinie [Urszulinie] – odpowiedział bez namysłu. – Dałem osiemset złotych. Jeśli pan chce, mogę dla pana kupić taki sam. Mam tam znajomego.
Ja też miałem znajomego w spółdzielni w Uszczelinie, zaglądałem przecież do niej często, gdy wraz z grupą operacyjną czekałem w Cycowie na „Żelaznego”. Dlatego też wiedziałem na pewno, że w spółdzielni tej nigdy nie sprzedawano żadnych zegarków.
Był to pierwszy punkt zaczepienia. Na drugi nie musiałem już długo czekać. Kolega, który wszedł właśnie do pokoju, położył przede mną notatkę: „Spęd w Łęcznej odbywa się tylko w poniedziałki, najbliższy za cztery dni. Administracyjnie Łęczna nie należy do powiatu włodawskiego, lecz do lubelskiego.”
Teraz wszystko było proste. Odczytałem Szmitkemu odpowiedni fragment jego wyjaśnień, a następnie tę notatkę. Był zaskoczony, lecz widać było, że jeszcze usiłuje wymyślić jakąś wykrętną odpowiedź. Wtedy wytknąłem mu kłamstwo z zegarkiem. To dobiło go do reszty. Przestał panować nad sobą. Rozpłakał się.
– Dajcie mi spokój – wykrztusił zmienionym głosem. – Czego ode mnie chcecie? Nie mam nic wspólnego z napadem w Puchaczowie, nigdy tam nie byłem.
– Przecież nie pytałem was o Puchaczewo – powiedziałem spokojnie. – Jeszcze nie pytałem – dodałem po chwili – lecz i o tym porozmawiamy. A teraz powiedzcie…
Dalsze przesłuchanie poszło już w miarę gładko. Szmitke potwierdził, że to on właśnie był w Czarnym Lesie razem z „Żelaznym” i drugim bandytą i rozmawiał z dziewczyną. Przyznał też, że jego zegarek pochodzi z rabunku, i że dostał go za udział w napadzie na spółdzielnię, choć sam w sklepie nie był, bo stał z erkaemem na obstawie. Wypierał się tylko udziału w napadzie na Puchaczewo, ale udzielił informacji o niektórych jego – znanych mu jakoby z rozmów z członkami bandy – okolicznościach. Między innymi wyjaśnił, którędy uciekła jedna z grup bandyckich po napadzie i podał nazwiska kilku jej członków.[…]
Szmitke został ujęty przez nas w momencie, kiedy jechał na kolejne spotkanie z „Ordonem”.
W śledztwie Szmitke zeznał wszystko. Zdradził nawet kryjówkę „Ordona”.
Natychmiast skontaktowałem się telefonicznie z WUBP i w dniu 30.VII.1947 r. przy współudziale jednostki KBW z Lublina zorganizowano obławę na „Ordona” i zlikwidowano go w potyczce.”