Gdzie pochowano "Ognia"? – część 11 (1/2)

Z Lasku na Rakowice

Funkcjonariusze UB robili wszystko, by mogił partyzantów po prostu nie było, aby nie stały się miejscem kultu.

O akcji „ogniowców” w Lasku pod Nowym Targiem niewiele dotąd pisano. Do niedawna nie było również wiadomo, co się słało z ciałami poległych tam partyzantów. Nam udało się ustalić szczegóły wydarzeń z 1 listopada 1947 roku.

Dlaczego akcja w Lasku jest mało znana nawet historykom? Być może dlatego, że ci z nich, którzy zajmowali się działalnością „Ognia”, byli skupieni głównie na poczynaniach dowódcy. Mniej interesowało ich to, co robili „ogniowcy” po jego śmierci. W opinii dr. Macieja Korkucia, historyka z krakowskiego oddziału IPN, jest jest to uzasadnione, bo Józef Kuraś był wybitnym dowódcą i głównym spoiwem całego zgrupowania. Ale opisanie, nawet szczegółowe, działalności „Ognia” nie oddaje pełnego obrazu tamtych dni. „Ogniowcom” było łatwiej walczyć, gdy major Kuraś jeszcze żył i działał niż w czasach, gdy po śmierci przywódcy utworzyli „III Kompanię AK”, a później oddział pod nazwą „Wiarusy”. W tym drugim okresie partyzanci coraz częściej stawali się zaszczutą zwierzyną, która co prawda jeszcze może kąsać, ale musi kryć się po lasach, aby nie paść ofiarą coraz liczniejszej i coraz lepiej poinformowanej grupy tropicieli z UB.

Skąd ubowcy mieli tak dobre rozeznanie, kto jest kim w partyzanckich szeregach? Skąd znali ich pseudonimy, znaki charakterystyczne, na podstawie których potrafili bezbłędnie zidentyfikować partyzantów, którzy polegli np. na stacji Lasek?
Uzyskiwali te dane od przesłuchiwanych, których złapali; tych, którzy się ujawnili tuż po wojnie – wyjaśnia dr Maciej Korkuć.
Ma on swoją teorię na temat, jak wyglądały te przesłuchania. Opracował ją na podstawie materiałów archiwalnych, ale zapewne konsultował z psychologiem. Według niego przesłuchiwany na UB podejmował pewnego rodzaju grę, która polegała na tym, że dany człowiek rozważał, co może powiedzieć a czego nie; co warto ukrywać w trosce o siebie czy swoich kolegów z oddziału a czego nie warto, bo UB może już mieć wiadomości na ten temat. Technika przesłuchań miała pokazać, że ubecy i tak wszystko wiedzą, a przesłuchiwany rzekomo miał tylko potwierdzić te wiadomości.

– Protokoły przesłuchań są pełne szczegółów. Gdy się je czyta, można mieć wrażenie, że aresztowani sypali jak z nut, a tymczasem im najpierw wmówiono, że na pytania, które się im stawia, UB i tak zna odpowiedź. To często była prawda. Tyle tylko, że tą metodą oni wciąż poszerzali swoją wiedzę o kolejny szczegół. Wychwytywali nową dla siebie informację, a później, przesłuchując kogoś innego, zaskakiwali go tym szczegółem. Przesłuchiwany potakiwał, dodając kolejne informacje. Tym sposobem mieli np. pełny zestaw partyzanckich pseudonimów – relacjonuje wyniki swoich dociekań dr Korkuć.
Najwięcej problemów mieli funkcjonariusze UB z dopasowaniem pseudonimu do konkretnej osoby, bo partyzanci często zmieniali swoje pseudonimy. Dobrym przykładem jest tutaj Józef Świder, dowódca „Wiarusów”. O nim pisaliśmy w poprzednim odcinku. Za życia „Ognia" nosił pseudonim „Pucuła”. Po jego śmierci występuje jako „Mściciel”. UB nie miało problemu z rozszyfrowaniem Świdra, gdy zginął w potyczce 18 lutego 1948 roku tylko dlatego, że byt dobrze rozpracowany przez agentów.

Z innymi partyzantami poszło im gorzej. Do końca istnienia PRL-u nie odkryto np., jak naprawdę nazywał się „Groźny” – jeden z najbardziej aktywnych dowódców u „Ognia”. Przy jego zwłokach znaleziono dokumenty na inne nazwisko. Stąd w ubeckich opracowaniach „Groźny” przez kilkadziesiąt lat występował raz jako Stawiarski, innym razem jako Sawański.
Dr Maciej Korkuć opowiada, że w byłych archiwach UB natrafił na ślady urzędowych poszukiwań informacji na temat „Groźnego”. Okazuje się, że czyniono to jeszcze w latach 60. i 70. Wiedziano, że „Groźny” był dezerterem z ludowego wojska, więc poszukiwania prowadzono m.in. w Centralnym Archiwum Wojskowym w Rembertowie. Pracownicy tej instytucji odpisali, że w wojsku był żołnierz o nazwisku Stawiarski, ale dalsze informacje, których udzielili, zupełnie nie pasowały do „Groźnego”. Zaangażowano w tę sprawę wielu ubeków, zmarnowano wiele papieru, ale nie osiągnięto oczekiwanego wyniku.
W rzeczywistości „Groźny" nazywał się Henryk Głowiński. Jako jeden z nielicznych dowódców podziemia został po ludzku pochowany. Stało się tak tylko dlatego, że znaleźli się ludzie, którzy mieli przesłanki, aby przypuszczać, gdzie po akcji w Bielance w 1946 r., w której poległ, pogrzebano jego zwłoki. Partyzanci wykopali je nocą i potajemnie przenieśli na cmentarz w Rabce, do grobu rodzinnego jednego z łączników  w oddziale „Groźnego”. Leży tam do dziś.

Partyzanci z oddziału Henryka Głowińskiego „Groźnego” – 3 kompania zgrupowania „Ognia”. Stoją od lewej: NN „Janosik”, Ignacy Wacławik „Kula”, Ludwik Baliński „Tur”, Czesław Stolarczyk „Guc”(stoi za „Turem”), Stanisław Wróbel „Bimber”, Józef Świder „Pucuła”, Henryk Głowiński „Groźny”, Stanisław Kaciczak „Bocian”, Wojciech Krzeszewski „Baca”, Jan Osiecki „Bratek”, Adam Domalik „Kowboj”. Leżą (od lewej): NN „Kominiarz”, Antoni Wąsowicz „Roch”.

– Z ciałami partyzantów, którzy zginęli w czasie akcji czy też podczas przesłuchań wa UB, działy się różne,  dziwne rzeczy. Rzadko zdarzała się okazja, aby można je było normalnie pochować – mówi dr Maciej Korkuć, wspominając, że swój grób w Rabce ma, obok „Groźnego”, inny partyzant poległy w Bielance – Jan Osiecki „Bratek”.
– Nie wiemy, czy jego ciało również wykradziono UB czy też jako szeregowy żołnierz został po śmierci wydany rodzinie. Funkcjonariusze UB robili wszystko, by mogił partyzantów po prostu nie było. Aby nie stały się miejscem kultu. Dlatego do dzisiaj nie ustalono, gdzie pochowano wielu partyzanckich dowódców na czele z „Ogniem”. Rodziny upominały się o ciała zabitych, ale zwykle bez skutku. Najczęściej prawdopodobnie było tak, że gdzieś na szczeblu Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego zapadała decyzja, iż ciało ma zniknąć i że nikt postronny nie powinien wiedzieć, gdzie się podziało. Nawet jeśli szczątki chowano do grobu, robiono to potajemnie, nocą, w ustronnym miejscu, aby ktoś przypadkiem nie zapalił tu świeczki w Święto Zmarłych czy 11 listopada. Ofiary wielokrotnie zagrzebywano na dziedzińcach czy nawet w różnych pomieszczeniach urzędów bezpieczeństwa, starając się zatrzeć wszelkie ślady – mówi dr Maciej Korkuć.

Partyzanci, którzy stracili życie w czasie akcji na stacji Lasek, mieli mniej szczęścia niż ofiary potyczki w Bielance. Nawet dokładnie nie wiadomo, ilu ich naprawdę było.
Kazimierz M., mieszkaniec Nowego Targu, był nastolatkiem, gdy po mieście gruchnęła wiadomość o krwawej jatce, do jakiej doszło w no
cy z 30 października na 1 listopada 1947 roku na stacji w Lasku. Pamięta, że domownicy opowiadali poruszeni, iż leśni ludzie, czyli partyzanci, zaskoczyli śpiących w jednym z wagonów milicjantów. Podobno kazali im złożyć broń i wyjść na stację. Nie mieli zamiaru strzelać. Tym bardziej że tym pociągiem jechała spora grupa cywilów. Pan Kazimierz słyszał również, że partyzantom chodziło głównie o pieniądze przewożone z Urzędu Poczty w Zakopanem do centrali w Krakowie. Informację na ten temat miał przekazać partyzantom sympatyzujący z ruchem oporu brat jednego z „ogniowców”, który pracował w zakopiańskim urzędzie. Ponieważ pieniądze, które zarabiała poczta, przeznaczane były głównie na utrwalenie nowej władzy, partyzanci nie mieli oporów, aby korzystać z takich łupów. Przeciwnie, odbicie gotówki z. rąk milicjantów czy ubeków było powodem do chluby. Żołnierze „Ognia”, utworzywszy po śmierci swojego przywódcy oddział „Wiarusów”, nie przypuszczali jednak, że milicjanci zaczną strzelać. I to na oślep.

– To była krwawa jatka – cytuje zasłyszane w młodości opowieści Kazimierz M. Nie potrafi powiedzieć, ilu partyzantów zginęło. Wie natomiast, że były ofiary również wśród cywilów. Udało mu się ustalić, że ciała Mariana W. oraz Marii K., którzy tej nocy jechali pociągiem osobowym z Zakopanego do Krakowa i przypadkowo zginęli w strzelaninie w pociągu, spoczywają na nowotarskim cmentarzu. Losy zabitych w potyczce partyzantów nie były do dzisiaj znane. Podobno furman, którego UB zatrudniło do wożenia ciał, jedyny człowiek mogący wyjaśnić tę zagadkę, zniknął w tajemniczych okolicznościach.

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 11 (2/2)

Strona główna>