Gdzie pochowano "Ognia"? – część 6 (1/2)

Świadkowie

Od prokuratorów IPN zależy, czy i kiedy będzie można przekopać grób, w którym przed prawie 60 laty zakopano tajemniczą skrzynię z ludzkimi szczątkami.

Pan Roman. Pan Franciszek. Pani Janina. Mieszkają w różnych miastach. Mają odmienne biografie rodzinne i zawodowe, ale w ich życiorysach jest pewien wspólny szczegół. Jeszcze do niedawna skrzętnie go ukrywali. Osoby te twierdzą, że w lutym 1947 r. w prosektorium krakowskiej Akademii Medycznej widziały zwłoki człowieka, o którym mówiono, że to Józef Kuraś.

Jeden ze świadków zauważył na ciele „Ognia” wytatuowaną pszczołę. Czy tatuaż może być znakiem rozpoznawczym najbardziej znanego partyzanta z Podhala? Zeznania pana Romana, pana Franciszka i pani Janiny są potwierdzeniem tezy wysuniętej przez dr. Andrzeja Ślęzaka, który dowodzi, że UB przekazało szczątki „Ognia” studentom medycyny do ćwiczeń, a później w tzw. pace złożono je na cmentarzu Rakowickim.
Dr Roman Kozłowski, obecnie emeryt zajmujący się leczeniem bezdomnych, mieszkał przed wojną wraz z rodzicami w budynku przy ul. Ruskiej 4 w Krakowie. Kamienica, w której mieściło się później ministerstwo gospodarki Generalnego Gubernatorstwa, a po wojnie siedziba UB, znajdowała się u zbiegu ulicy Ruskiej, Pomorskiej i placu Inwalidów. Wcześniej był to budynek należący do Uniwersytetu Jagiellońskiego. W sierpniu 1939 roku dr Kozłowski wraz z rodzicami oraz innymi mieszkańcami tej, a także innych okolicznych kamienic, odpowiadając na apel władz miasta, ruszył do kopania schronów przeciwlotniczych wzdłuż ulicy Królewskiej.

– Miałem wtedy 13 lat i ledwie mogłem udźwignąć łopatę, ale przynajmniej starałem się naśladować dorosłych – wspomina tamte dni. W jego opinii budowane wówczas schrony, o których dzisiaj opowiada się legendy, to były właściwie rowy głębokości 2-2,5 metra, oszalowane deskami, które dopiero w czasie wojny albo tuż po – nie jest tego pewien – wzmocniono betonowymi ścianami i stropami.
– Gdy teraz przypominam sobie, jak wyglądały owe fortyfikacje – podobne znajdują się pod powierzchnią alei Krasińskiego – ogarnia mnie pusty, śmiech, bo gdyby doszło do bombardowania, nie przeżyłby tam nawet kret, a co dopiero człowiek – uśmiecha się dr Kozłowski.

W tych miejscach na powierzchni ziemi widać dzisiaj lekkie wzniesienie terenu. Rosną tam drzewa. W latach tużpowojennych wśród mieszkańców placu Inwalidów rozeszła się pogłoska, że funkcjonariusze Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa do schronu wrzucają zwłoki skrytobójczo zamordowanych członków antykomunistycznego podziemia. Ta gminna wieść odżyła pod koniec lat 90., gdy prokuratorzy z Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu wszczęli śledztwa w sprawie zbrodniczej działalności funkcjonariuszy UB w różnych miastach Małopolski. W jednej ze spraw pojawił się wątek związany z tajemniczym zniknięciem ciała „Ognia”. Niektóre przesłuchiwane przez prokuratorów osoby sugerowały, iż po śmierci w nowotarskim szpitalu zwłoki Józefa Kurasia przywieziono do Krakowa i wrzucono do owego bunkra, wykopanego m.in. przez dr. Kozłowskiego, a znajdującego się w podziemiach ulicy Królewskiej.

Nie wierzę w tę hipotezę – kręci niedowierzająco głową dr Roman Kozłowski. – Funkcjonariusze UB nie byliby na tyle naiwni, żeby nie przewidzieć, iż ktoś prędzej czy później musi się natknąć na szczątki. Po wojnie wszystkie krakowskie schrony znalazły się w ewidencji służb miejskich, które je konserwowały. Znam człowieka, który przez całe lata tym się zajmował. Nie był to bynajmniej żaden ubek, który np. stałby na straży ponurej tajemnicy związanej ze schronem przy placu Inwalidów, ale zwykły urzędnik, specjalista od tego typu budowli, opłacany z miejskiej kasy.

Dr Roman Kozłowski z niedowierzaniem traktuje również inną hipotezę przyjętą w śledztwie prowadzonym obecnie przez IPN w Krakowie, zgodnie z którą ciało „Ognia” miało leżeć przez trzy dni na podwórku kamienicy, gdzie mieścił się Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa. W tej właśnie kamienicy mieszkał przed wojną wraz z rodzicami mój rozmówca. W jego opinii układ pomieszczeń był tam taki, że nie sposób – jak zeznał jeden ze świadków – przechodząc korytarzem, widzieć, co się dzieje na podwórzu.
– Zastanawiam się poza tym, w jakim celu ubecy mieliby przywieźć ciało „Ognia” na plac Inwalidów? Przecież tam odbywały się głównie przesłuchania. Tam nie dokonywano sekcji zwłok, ani nawet oględzin lekarskich. Podwórko, o którym mowa, było małe. Nie sposób wjechać na nie samochodem. Nie wierze, aby zdecydowano się nieść zwłoki na marach przez cały budynek i wąską klatką schodową znosić na podwórze. Prędzej uwierzyłbym, że ciało złożono w ogródku obok, ale dostęp do tego miejsca również nie jest łatwy – mówi dr Kozłowski.

Nie przekonują go zeznania świadka, który siedział w celi z bratem „Ognia” i który utrzymuje, iż tenże brat został zawieziony, oczywiście, z zawiązanymi oczami, w jakieś miejsce, gdzie miał dokonać identyfikacji ciała, a czas, w którym był nieobecny w celi, wskazuje, że brat „Ognia” mógł pokonać odległość z więzienia przy ul. Montelupich na plac Inwalidów i z powrotem.
Mniej więcej w takiej samej odległości od więzienia na „Monte” znajduje się prosektorium Akademii Medycznej.
– W mojej opinii „Ogień” mógł zostać przywieziony z Nowego Targu bezpośrednio do prosektorium. Tam po oględzinach lekarskich jego ciało zostało przekazane studentom jako materiał do ćwiczeń – sugeruje dr Kozłowski.

Ranny "Ogień" na noszach. Zdjęcie ukazało się w II wydaniu (z 1967 r.) książki Mariana Reniaka (prawdziwe nazwisko Stróżyński) pt. "Niebezpieczne ścieżki". Z innych wydań usunięto tę fotografię.

Te sugestie nie są bynajmniej tylko wymysłem mojego rozmówcy. W 1947 roku dr Roman Kozłowski był studentem Wydziału Lekarskiego UJ w Krakowie i twierdzi z całą mocą, że będąc pewnego lutowego dnia w prosektorium Zakładu Anatomii Opisowej, zobaczył tam zwłoki „Ognia”.
– Leżały na stole prosektoryjnym. Skąd wiedziałem, że to „Ogień"? Nie mam pewności, ale taka wieść rozeszła się wśród studentów i profesorów. Nieboszczyk wyróżniał się posturą. Tak samo jak „Ogień”, który za życia był podobno wysoki i barczysty.
Dr Kozłowski twierdzi, że nie on jeden widział w prosektorium tajemnicze zwłoki. Proponuje, aby popytać inne osoby z tego samego rocznika. Twierdzi, że żyje jeszcze około 50 osób, z którymi siedział w studenckiej ławie. – Lista jest weryfikowana w naturalny sposób niemal co roku, podczas urządzanych przez nas regularnie spotkań towarzyskich – mówi z wrodzonym sobie poczuciem humoru. Nadmienia również, że on i jego koledzy nigdy wcześniej nie mówili między sobą o sprawie „Ognia” w obawie o własne bezpieczeństwo.
Wiedzieliśmy, że na na
szym roku aż się roiło od wtyczek UB – podsumowuje dr Kozłowski.

Gdzie pochowano "Ognia" – część 6 (2/2)>

Strona główna>