Tajemnicza skrzynia
Wiadomo, jak i gdzie spędził ostatnie godziny swojego życia. Wiadomo, kto udzielał mu ostatniego namaszczenia. Wiadomo, gdzie przez trzy dni leżało jego ciało. Reporterka „Dziennika” dotarła do osoby, która widziała go martwego. Jednak na relacji tego świadka ślad się urywa. Co funkcjonariusze UB zrobili z ciałem Józefa Kurasia „Ognia”?
Jeden z tropów prowadzi na cmentarz Rakowicki w Krakowie. Jest tam dokument, w którym odnotowano, że w latach 1947-51 przywieziono tu z Akademii Medycznej skrzynie z ludzkimi szczątkami, którą zakopano w nieoznaczonym miejscu pod murem cmentarza.
"Do dziś widzę, jak mózg nieprzytomnego „Ognia” pulsował; jak zatroskane siostry zakonne krzątały się wokół rannego, pomagając dyrektorowi szpitala (zapomniałem jego nazwiska), który osobiście opatrywał Kurasia. Prawa ręka co pewien czas konwulsyjnie podnosiła się do oddania strzału. Od czasu do czasu powtarzał: „Dajcie mi go. Strzelaj. Szybciej. Bierz go”. Po opatrunku siostry przeniosły Kurasia na salę chorych, a myśmy go nie opuszczali na krok. Usiłowałem coś dowiedzieć się od rannego. Zadawałem pytania o ludzi; o dokumenty; o słynną zaginioną walizkę z dokumentami, dolarami, precjozami, ale daremnie. „Ogień” umarł o północy na moich oczach i trzech towarzyszy ze ścisłej ochrony."
Tak opisał ostatnie godziny życia Józefa Kurasia „Ognia” Kazimierz Jaworski, ówczesny kierownik III sekcji Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Targu, który był w obstawie w nowotarskim szpitalu. Jego relacje opublikował w latach 80. jeden z ogólnopolskich tygodników.
Czy jest prawdziwa?
– Myślę, że jeśli chodzi o fakty – tak – ocenia Bolesław Dereń, historyk, autor książki „Józef Kuraś „Ogień”. Partyzant Podhala”. Przez klika lat wertował on archiwa dawnego UB w poszukiwaniu informacji na temat tej postaci. Natrafił na wiele ciekawych, utajnionych przez lata dokumentów. Uważa, że to nie wszystko; że dokumentacja w sprawie „Ognia” została przetrzebiona.
– Być może któryś z byłych funkcjonariuszy chciał je mieć w domowym archiwum – sugeruje Bolesław Dereń.
Zadał sobie wiele trudu, prowadząc prywatne śledztwa, aby archiwalne informacje zweryfikować bądź uzupełnić. Okazuje się np., że „Ogień” nie miał żadnej walizki z dokumentami i precjozami, jak sądził Kazimierz Jaworski, funkcjonariusz UB z Nowego Targu. Uciekając w czasie obławy z jednej zagrody do drugiej, porzucił po drodze automat i raportówkę, w której znajdowały się mapy, różne legitymacje, blankiety dowodów osobistych, prawo jazdy na nazwisko Kozłowski, dowód osobisty, potwierdzenie zdania pistoletu, wydane przez Komisariat MO nr 8 w Krakowie. W raportówce, która w żadnym razie nie mogła być walizką, były też srebrne, przedwojenne monety: jedna o nominale 10 zł. i dwie po 5 zł.
„Ogień” miał też kasetkę z pieniędzmi i dokumentami, którą na początku lutego 1947 roku, na krótko przed śmiercią, przekazał na przechowanie Franciszkowi F. z Zakopanego. W kasetce były mapy, 16 tys. zł., 10 dolarów w złocie, zdjęcia i legitymacje kilku ludzi. W kwietniu tego samego roku obaj z niejakim Stefanem Sz. otworzyli kasetkę, aby poznać jej zawartość. Stefana Sz. zatrzymano w sierpniu 1949 roku. W jego zeznaniach jest mowa o tym, że obaj z Franciszkiem F. podzielili się pieniędzmi. W ubeckich aktach nie ma natomiast ani słowa na temat tego, czy odebrano im pieniądze i co się stało z dokumentami, znajdującymi się w kasetce i raportówce.
Bolesław Dereń ustalił również, że tuż przed śmiercią „Ognia” do nowotarskiego szpitala przybył ksiądz Szybowski, ówczesny proboszcz jednej z tamtejszych parafii, który udzielił mu ostatniego, namaszczenia. Z relacji księdza wynika, iż Kuraś poruszał wargami, ale nie potrafił wypowiedzieć żadnego słowa. Z daleka obserwowali to funkcjonariusze UB. Ks. Szybowski był później przesłuchiwany, aresztowany i skazany. Sądzono, że „Ogień” podał mu jakieś ważne informacje, np. o tym, gdzie znajduje się wspomniana przez Kazimierza Jaworskiego walizka z precjozami.
Relację księdza Szybowskiego przekazał wspomniany w poprzednim odcinku Andrzej Goc. ps. „Szpon”, jeden z żołnierzy „Ognia”, który siedział razem z księdzem w więzieniu we Wronkach.
Zmarły kilka lat temu Goc opowiadał, iż był jedną z ostatnich osób, które widziały zwłoki „Ognia”. – Leżał na dziedzińcu WUBP w Krakowie, oparty o pojemnik na odpady. Ubecy robili sobie przy nim zdjęcia – miał powiedzieć.
Bolesław Dereń nie wierzy w prawdziwość tych słów. – Jest raczej mało prawdopodobne, aby funkcjonariusze, bez uzgodnienia z przełożonymi, robili sobie jakieś zdjęcia przy zwłokach. Pewne jest jedno. Wspominał o tym Gocowi ksiądz Szybowski, że ciało „Ognia” leżało przez trzy dni na wewnętrznym dziedzińcu WUBP w Krakowie. Widziała je również inna osoba. Człowiek ten żyje. Mieszka w Krakowie – informuje Bolesław Dereń.
Jan Krejcza, były porucznik Wojska Polskiego, wieloletni dyrektor krakowskiego oddziału Towarzystwa „Polonia”, a później Wspólnoty Polskiej, ma dzisiaj 81 lat. Niechętnie wraca myślami do tamtych czasów. Epizod z „Ogniem” pamięta doskonale.
W wojsku był zaopatrzeniowcem. – Na początku 1947 roku jechaliśmy z pieniędzmi po towar, gdy zatrzymał nas patrol Józefa Kurasia. Zaprowadzili nas do swojego dowódcy, który ironicznie zapytał mnie, skąd pochodzę? Pewnie z Rosji – sam sobie odpowiedział. Był zdziwiony, gdy odparłem, że z Krakowa, z Podgórza. Okazało się, że mamy wspólnych znajomych. Później, gdy „Ogień” dowiedział się, że przy okazji spraw służbowych jadę odwiedzić brata w Nowym Targu – księdza Leona Krejczę, jego nastawienie do nas zmieniło się całkowicie. Na stole pojawiła się wódka i kiełbasa. Rano pozwolono nam wsiąść do samochodu i odjechać. Nie sądziliśmy, że załatwimy służbowe sprawy, bo gdy nas zatrzymano, nie pozwolono nic wziąć z samochodu. A tam mieliśmy pieniądze. Okazało się, ku naszemu zdziwieniu, że sakiewka z pieniędzmi była na swoim miejscu. Nienaruszona.
25 lutego 1947 roku Jan Krejcza został wezwany do WUBP. – Miałem złożyć zeznania w jakiejś sprawie – relacjonuje. – Funkcjonariusz, który mnie prowadził po korytarzach bezpieki, w pewnej chwili kazał mi popatrzeć przez okno na dziedziniec. Powiedział, że nieboszczyk, który tam leży, to „Ogień”. Rozpoznałem go natychmiast, chociaż ciało było powykręcane od mrozu. Czy wtedy zastanawiałem się, co z nim będzie dalej? Nie pamiętam, ale chyba nie. Gdy człowiek znalazł się w tym budynku, myślał tylko o tym, aby jak najprędzej stamtąd wyjść. Wielu się to nie udało.
Jan Krejcza słyszał rożne hipotezy o losach zwłok Józefa Kurasia. Przypomina, że Stanisław Wałach pisze w swoich wspomnieniach, iż przekazano je do Wydziału Lekarskiego UJ jako zwłoki nieznanego mężczyzny.
Po Józefie Kurasiu, nie licząc ludzkich krzywd, nie pozostał żaden materialny ślad – takie były słowa Wałacha. W opinii Bolesława Derenia, ta informacja może być prawdziwa, choć nie jest ścisła, bo zarówno
Andrzej Goc, jak i Jan Krejcza twierdzą, iż ciało „Ognia” leżało na dziedzińcu WUBP trzy, a nie dwa dni, jak utrzymuje Wałach.
Bolesław Dereń uważa, że zasadniczy wpływ na to, co zrobić ze zwłokami, miał właśnie Stanisław Wałach, który był wówczas naczelnikiem Wydziału III WUBP w Krakowie do walki z bandytyzmem. – W archiwum, jak łatwo się domyślać, nie ma na ten temat ani słowa. Rozkazy w takich sprawach wydawane były ustnie, choć obowiązywały pewne procedury – przypomina Bolesław Dereń.
Określono je w „Instrukcji o postępowaniu organów bezpieczeństwa publicznego w wypadkach śmierci osób zatrzymanych” z 26 lipca 1946 roku. Punkt pierwszy mówił, że we wszystkich przypadkach śmierci osób zatrzymanych należy niezwłocznie zawiadomić właściwego prokuratora i lekarza w celu zarządzenia oględzin lub sekcji zwłok. Prokurator miał też wydać pisemne zezwolenie na pogrzeb. Żadnego punktu z instrukcji nie zastosowano w przypadku „Ognia”. Nie było prokuratorskiego dochodzenia. Nikt nie pytał prokuratorów o zezwolenie na pogrzebanie zwłok.
O tym, że prokuratorzy z Sądu Okręgowego w Nowym Sączu jednak interesowali się okolicznościami śmierci Józefa Kurasia, świadczy fakt, iż chcieli przesłuchać Mariana B., sierżanta Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, który pierwszy wbiegł na strych domu, gdzie postrzelił się „Ogień”. Dopiero 26 marca 1947 roku, czyli ponad miesiąc po jego śmierci, KP MO w Nowym Targu poinformowała prokuraturę, że kilka dni po akcji sierżanta B. zwolniono ze służby i zamieszkał w innym powiecie. Bolesław Dereń nie ma wątpliwości, że chciano się go w ten sposób pozbyć.
Niektórzy moi rozmówcy sugerowali, że sierżant B. mógł być jedną z osób, która miała za zadanie ukryć zwłoki „Ognia”. – Nic nie wiem na ten temat, ale postać tego sierżanta bardzo mnie intrygowała – przyznaje Bolesław Dereń.
Z dokumentów, które krakowski historyk odnalazł w archiwach wynika, że Marian B. powrócił do rodzinnej wsi koło Nowego Brzeska. W 1948 roku został aresztowany, bowiem sąsiedzi donieśli, że urządzał napady. Stanął przed sądem i wtedy okazało się, że ma pistolet, który zabrał Kurasiowi. Został skazany na 6 lat więzienia, ale przesiedział tylko dwa miesiące, bowiem został ułaskawiony.
Bolesław Dereń postanowił odszukać Mariana B. We wsi, gdzie rzekomo miał mieszkać, odnalazł jego brata – Józefa, który powiedział, że Marian po opuszczeniu wiezienia wyjechał na Wybrzeże i zaciągnął się na statek. W tym czasie poznał Stanisławę D. – córkę brata Władysława Gomułki, która porzuciła dla niego męża. Gdy zarobili trochę pieniędzy, przyjechali w rodzinne strony Mariana i tu wybudowali dom. Ponieważ zaczęli ich nachodzić różni ludzie z pogróżkami wobec B., sprzedali dom i znów wywędrowali do Gdyni.
– Pisałem do niego na adres wskazany przez brata z prośbą o relację na temat „Ognia”, którą chcę zamieścić w swojej książce, telefonowałem, ale nadaremnie. Nie było odpowiedzi; nikt nie podnosił słuchawki telefonu. Podejrzewam, że został uprzedzony, iż ktoś się nim interesuje – relacjonuje Bolesław Dereń.
Józef Kuraś "Ogień" z żoną Czesławą. 1946 r.
– Dla nas, dla rodziny „Ognia”, ważny jest każdy wątek, każda informacja. Byłabym wdzięczna, gdyby ten pan z Wybrzeża zechciał się ujawnić – wzdycha Czesława, z domu Polaczyk, druga żona Józefa Kurasia. Ma obecnie 82 lata [Czesława Bochyńska, z d. Polaczyk zmarła w lutym 2007 r.]. Była drugi raz zamężna, ale widać, że temat „Ognia” nadal bardzo ją porusza. Trudno się dziwić. Wiele przeszła po śmierci pierwszego męża. Gdy umierał, była w ciąży. Współlokatorzy, funkcjonariusze UB traktowali ją niezwykle brutalnie. Do dziś pamięta, jak pijany J., wracając ze służby, wygrażał jej pistoletem i wyzywał od bandytów. Żona drugiego funkcjonariusza o nazwisku Sz., widząc, że Czesława nie może znaleźć pracy, naigrywała się, mówiąc, że tacy jak ona powinni pracować wyłącznie w klozecie. Słuchała tych obelg od ludzi, którzy zajęli cały jej dom. Po wielu miesiącach starań pozwolono jej w nim zamieszkać. Przydzielono mały pokój na piętrze. Niedługo w nim pobyła. Sz. postarał się, aby trafiła do więzienia. Siedziała 4 lata we Wronkach i Potulicach. Po powrocie z więzienia też nie było jej łatwo. Dom Polaczyków obserwowano. Nasyłano na nich tajniaków, którzy, udając byłych żołnierzy „Ognia” interesowali się warunkami życia „pani majorowej”, jak ją z pogardą nazywali. Straszyli kolejnym aresztem, wywiezieniem na Syberię lub wyprowadzeniem do lasu, co miało oznaczać likwidację. Była wielokrotnie wzywana do UB, gdzie namawiano ją, by zmieniła nazwisko, a najlepiej, aby wyjechała.
– Miałam tego wszystkiego dość – opowiada. – Rodzina radziła mi, abym wyjechała do Ameryki. Byłam zdumiona, gdy udało mi się wyrobić paszport. Były lata 60. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że komunistyczne władze chciały się mnie za wszelką cenę pozbyć. W Ameryce spędziłam 20 lat. Wyszłam drugi raz za mąż, ale wiele razy myślałam o swoim pierwszym mężu, modląc się, aby kiedykolwiek móc mu zapalić świeczkę. Syn pisał mi w listach, że był dwukrotnie u Stanisława Wałacha, aby prosić go o ujawnienie tajemnicy związanej z pochówkiem męża. Ale niczego się nie dowiedział. On go cały czas zwodził.
Żona „Ognia” nie wierzy w to, że ciało jej męża mogło zostać pocięte na kawałki i zalane formaliną. Twierdzi, że pojawiła się kolejna hipoteza – zwłoki jej męża rzekomo miały zostać zagrzebane na terenie dawnego kamieniołomu na Zakrzówku. Informacja ta pochodzi od osoby zaprzyjaźnionej z rodziną Wałachów.
Kolejny z moich rozmówców trafił na inny ślad. Zdobył dowód na to, że w latach 1947-51 na cmentarz Rakowickim w Krakowie dostarczono z Akademii Medycznej skrzynię z ludzkimi szczątkami, które zakopano w nieoznaczonym miejscu pod murem cmentarza. Jeśli udałoby się odnaleźć to miejsce i odkopać skrzynię, można byłoby sprawdzić, korzystając z dostępnych dzisiaj metod, czy nie ma tam przypadkiem szczątków Józefa Kurasia. Identyfikacja byłaby możliwa poprzez analizę kodu DNA i porównanie z kodem syna „Ognia”, który mieszka i pracuje w Nowym Targu.
GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Polski, Nr 73 (18169), 26.03.2004
Gdzie pochowano „Ognia”? – 2 < część > 4 (1/2)
Gdzie pochowano "Ognia"? – część 1>