Atak na PUBP Włodawa – część 5

Na koniec – jako …

Na koniec – jako ciekawostkę – wypada przytoczyć relacje jeszcze dwóch uczestników opisywanych wydarzeń, tym razem funkcjonariuszy włodawskiego PUBP. Pierwszy z nich to ówczesny zastępcy szefa PUBP ppor. Adam Tylimoniuk, który przebywał wtedy w budynku Urzędu, drugi – wspominany już wcześniej – Kazimierz Ostapowicz. Swoje relacje zamieścili w wydanym w 1962 r. zbiorze wspomnień „utrwalaczy władzy ludowej” z całej Polski, pt. „Strzały o świcie. MO i KBW w walce z bandami”. Po ich lekturze, aż dziw bierze, że mając takich „gierojów” nowa władza tak długo po wojnie nie mogła uporać się z „zaplutymi karłami reakcji”:

„26 [błąd – powinno być 22] października 1946 roku nasz powrót z wyjazdu w teren nie był podobny do innych: wyjazd nie dał żadnych wyników. Nie przywieziono żadnych materiałów, nie spotkano się też z żadną bandą. Było to dziwne; w powiecie włodawskim grasowało przecież kilka band. Najgroźniejsza z nich winowska banda „Jastrzębia” liczyła około sześćdziesięciu dobrze uzbrojonych ludzi, eneszetowska banda „Ordona” około dwudziestu [oddział „Ordona” podlegał lubelskiemu Okręgowi WiN]; prócz nich zapuszczały się również na nasz teren różne bandy UPA.
Co więc się z nimi stało? Odpowiedź mieliśmy otrzymać tego samego dnia wieczorem.
Około godziny osiemnastej zebrało się w stołówce Urzędu na kolacji dwunastu pracowników PUBP. Był tam i „Czumak” [wspomniany już w relacji L. Pytki „Wołodźka” – Włodzimierz Fedoszczenko ps. „Czumak”, dezerter z bojówki SB OUN, współpracownik PUBP we Włodawie]. Po kolacji zaczęli sobie opowiadać różne przeżycia z walk z bandami na Mariance, Skorodnicy, pod Wytycznym, koło Tyśmiennicy itp.
Wreszcie „Czumak” i jeden z pracowników z żoną wstają od stołu i wychodzą z pokoju, wybierając się do domu. Po chwili ponownie otwierają się drzwi. Do stołówki wchodzi mężczyzna w mundurze oficera Wojska Polskiego z gotowym do strzału pistoletem maszynowym. Za nim dwóch ludzi w mundurach żołnierskich z erkaemami Diegtiariewa. Oficer krzyczy:
– Ręce do góry! Nie strzelać; wojsko! – i wysyła jednego erkaemistę do następnego pokoju, aby obstawił drzwi.
Nasz pracownik Hulewski [Władysław] chwyta za pistolet; rzekomy oficer WP – dowódca bandy „Jastrzębia” – krzyczy:
– Rzuć pistolet! wszyscy kłaść się na ziemi! – i cofa się tyłem do pokoju, przez który wszedł.
W owym pokoju, nie oświetlonym, był jeszcze „Czumak”. Nie miał przy sobie broni. Spróbował więc skorzystać zarówno z ciemności, jak i z tego, że w pokoju znajdował się tylko jeden bandyta. Rzucił się na niego, by go rozbroić. Bandyta był jednak dość silny; rozpoczęła się między nimi walka na śmierć i życie.
Na odgłos szamotania i krzyków przybiegł jeden z bandytów z ulicy i wraz z „Jastrzębiem” zwalili „Czumaka” z nóg. Wywlekli go następnie do przedpokoju i tam zastrzelili.
Poza „Czumakiem” byli w tym samym pokoju funkcjonariusz Zapasa i jego żona. Zapasa również nie miał przy sobie broni, schował się więc pod ławę i przesiedział tam nie zauważony przez bandę. Natomiast jego żona rzuciła się do ucieczki na ulicę, gdzie było jasno od reflektorów samochodowych. Pobiegła do ogrodu, po przeciwnej stronie ulicy; posypało się za nią trochę strzałów, lecz było tam już ciemno, strzały były niecelne i udało się jej zbiec.
Trudno powiedzieć, co by było z nami w stołówce, gdyby „Czumak” nie rzucił się pierwszy do rozbrajania bandyty. Zaskoczeni nagłym atakiem, niewątpliwie nie mielibyśmy możliwości zorganizowania oporu, a tym samym byśmy zginęli. W chwili gdy „Jastrząb” wycofał się z naszego pokoju, zamknęliśmy drzwi i podparli je drewnianą ławą. „Jastrząb” strzelił wówczas przez drzwi krótką serię z automatu, raniąc lekko w rękę funkcjonariusza Bożuka oraz woźnicę Urzędu.
Rozpoczęła się walka; w stołówce było nas dziewięć osób, z których tylko trzy posiadały pistolety. Banda „Jastrzębia” była natomiast uzbrojona w ręczną broń maszynową i erkaemy Diegtiariewa.
Pracownik Urzędu Pietrykowski [Stefan] biegnie do kuchni, by wymknąć się ze stołówki. W oknie od podwórza stoi bandzior z erkaemem i krzyczy:
– Wróć! Gdzie uciekasz!
Pietrykowski cofa się z powrotem.
Scenę tę widzi pracownik Hulewski; strzela do bandyty, a ten pada trupem na miejscu. Jego erkaem w naszych rękach! Po kilku strzałach erkaem niestety zacina się; zdenerwowani, w żaden sposób nie możemy usunąć defektu. Drugi bandyta, który usiłował zaatakować nas od strony kuchni, ucieka widząc, że jego kompan zginął. Korzysta z tego trzech naszych funkcjonariuszy: wycofują się ze stołówki, by przez ogród przylegający do Urzędu dostać się do stacjonującego w odległości około dwóch kilometrów pułku Wojska Polskiego z prośbą o pomoc.

Budynek, w którym znajdowała się wartownia i stołówka dla funkcjonariuszy PUBP Włodawa.

Tymczasem w szóstkę – z Pietrykowskim, Hulewskim, Bożukiem – wycofujemy się ze stołówki do magazynku, w którym kucharki trzymają drzewo i produkty żywnościowe. Wraz z dwoma pracownikami posiadającymi pistolety zajmują pozycję obronną przy oknie. Innych trzech, w tym ranny Bożuk, kładą się na podłogę.
W chwilę po naszym wycofaniu się ze stołówki rozerwał się tam granat rzucony przez bandytów. Gdyśmy sienią przechodzili do magazynku, rozerwał się drugi granat, raniąc ponownie Bożuka.
Pietrykowski, Hulewski i ja stoimy przy oknie magazynku pilnie obserwując podwórze, a właściwie ogród, przez który winni przechodzić bandyci. Poprzez ogród, w stronę Urzędu, krzyczę na widok idącego: – Strzelaj, bandyta! Padają trzy strzały z pistoletu. Bandyta, nie trafiony, pruje z automatu po oknie. Dostaję dwie kule w rękę; krzyknąłem z bólu. Hulewski zostaje ranny w brzuch; wije się, prosi o wodę; podajemy mu ją, pije, kładzie się na podłogę.
Jak się później okazało, Hulewski dostał wewnętrznego wylewu krwi, co spowodow
ało jego szybką śmierć. Męczył się dwadzieścia minut. Ojciec Hulewskiego [Paweł] zginął w walce z bandą jako milicjant; teraz zginął syn jako funkcjonariusz UB. W czasie okupacji obydwaj byli dzielnymi partyzantami w oddziale radzieckim majora „Anatola”
[w tym samym oddziale w czasie wojny walczył również „Jastrząb”]. Matkę zamordowali mu Niemcy. Cała rodzina „wykończyła” się.”

W tym miejscu przerwiemy na chwilę „radosną twórczość” towarzysza Tylimoniuka, by trochę więcej opowiedzieć o rodzinie Hulewskich. Mariusz Bechta w swojej książce „Rewolucja, mit, bandytyzm. Komuniści na Podlasiu w latach 1939 – 1944” (s. 76-77) tak pisze o Hulewskich:

„Źle zapisał się w pamięci współczesnych również Paweł Hulewski z Żeszczynki (pow. Biała Podlaska), który przed wojną popadł w konflikt o miedzę z miejscowym księdzem Leśniewskim. Po wkroczeniu Sowietów we wrześniu 1939 r. z zemsty założył „rewkom” [komitet rewolucyjny] w Żeszczynce, na czele którego stanął. Kierował wyłapywaniem po drogach polskich żołnierzy i odstawianiem ich w ręce Sowietów. Po wkroczeniu Niemców jako „Ukrainiec” tworzył podwaliny pod „Samostijną Ukrainę”. […] Po wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej w 1941 r. żandarmeria z Wisznic w czerwcu 1943 r. na podstawie sporządzonej listy „rewkomu” z Żeszczynki dokonała obławy na trzy rodziny: Sozoniuków, Ostrowskich i Hulewskich. Zginęło kilkanaście osób. Paweł Hulewski ocalał, wyciągnął karabin i stworzył bandę rabunkową z Żydów i Sowietów. Wśród tych ostatnich był „Wańka” z Ukrainy, z którym kontakt utrzymywali AK-owcy. W ramch porachunków na tle podziału łupów banda Hulewskiego zlikwidowała inną grupę na Żuławie zimą 1943 r. (początek grudnia). […] Banda przetrwała aż do wejścia Sowietów w 1944 r. AK stale penetrowała bandę i kontrolowała jej posunięcia. Hulewski senior i syn [Władysław] (funkcjonariusz PUBP we Włodawie) zginęli po 1944 r. z rąk podziemia antykomunistycznego.”

Tak właśnie wyglądała droga rodziny Hulewskich do organów bezpieczeństwa, w których to kontynuowali swój „bohaterski szlak bojowy” z czasów wojny. Wypada dodać, że Paweł Hulewski po „wyzwoleniu” został funkcjonariuszem MO w Sosnówce (pow. Włodawa). Zginął 13 lipca 1945 r. w zasadzce zorganizowanej przez oddział UPA w lesie między Aleksandrowem a Sosnówką.
A oto, co dalej działo się na PUBP we Włodawie, według wspomnień Tylimoniuka:

„Przy oknie pozostaje Pietrykowski z dwoma pistoletami; jeden pistolet zacina się; po ciemku nie można usunąć zacięcia. Bandyci co pewien czas ostrzeliwują okno, trzymają nas w szachu; nie możemy wysunąć głowy, żeby rozejrzeć się w sytuacji.
Naraz dwa wybuchy. Bandyci rzucili przez okno granaty. Jeden wpadł do beczki z mięsem. Kilkadziesiąt kilogramów mięsa zostało rozrzucone po ścianach i suficie. Drugi wybuchł przy drzwiach obok worka z solą, który osłonił stojącego tam Kunacha.
Naradzamy się z Pietrykowskim, co robić, jak się ubezpieczyć przy oknie i przy drzwiach. Decyduję, że trzeba podciągnąć beczkę pod drzwi, aby je zatarasować i chociaż częściowo uniemożliwić wejście do magazynku.
– Ty stój przy oknie i strzelaj dopiero, jak bandzior będzie wsadzał łeb – mówię Pietrykowskiemu – nie trać naboi na próżno.
Po wybuchu granatów ustało ostrzeliwanie naszych okien. Prawdopodobnie bandyci doszli do wniosku, że wykończyli nas granatami.
Ucichły też ich wołania: „Pachołki bolszewickie, lepiej poddajcie się, bo i tak was weźmiemy” (przedtem takie wołania rozlegały się prawie bez przerwy).
Nie strzelamy i czekamy na przyjście wojska. Funkcjonariusz Kunach klnie na wojsko siarczyście:
– Na kolanach bym przelazł te dwa kilometry. Strzelajcie mi w łeb, bo wojsko na pewno nie przyjdzie.
Po mniej więcej półtorej godzinie terkocze wreszcie erkaem i rozlegają się okrzyki „hura”. Gęsta strzelanina z karabinów.
Bandyci zwołują się, krzyczą: Szybciej do samochodów! Warczą motory, banda odjeżdża. – Nie strzelaj, jak teraz kto podejdzie do okna – mówię do Pietrykowskiego – bo można zabić swojego.
Po chwili ktoś podchodzi. Okazuje się, że to personalny Kowaluk. Pyta nas, czy wszyscy żywi.
Wychodźcie – mówi – już jest wojsko.
Zapala się światło. Widok w naszej kryjówce niewesoły. Na podłodze leży zabity Hulewski, nas dwóch stoi rannych i zakrwawionych. Naraz z tyłu jakiś rumor. Rozwala się stos drewna ładnie ułożonego we wnęce pod kuchnią. Wysuwa się stamtąd głowa naszego wartownika.
Nie możemy się powstrzymać od śmiechu.
– To ci „Szwejk”!
Wartownik się zaperza, czuje się obrażony, że tak nas ubawiło jego „bohaterstwo”. Po chwili sam sobie jednak zdaje sprawę ze śmieszności swojej sytuacji.
Co miałem robić? – mówi. – Broni nie miałem, leżałem na podłodze, no to już wolałem się schować.
Trzeba przyznać, że gdyby bandyci wdarli się do naszej kryjówki, na pewno by im do głowy nie przyszło szukać kogoś pod piecem i za drzewem. Nie mieliby chyba też na to czasu ani ochoty, widząc innych nie ukrytych, którymi trzeba byłoby się natychmiast „zająć”.
Wychodzę na podwórko i idę do Urzędu, żeby zobaczyć, co tam słychać. I co z moim pokojem w Urzędzie. Adam, nie idź tam! – krzyczy stojący w oknie szef Urzędu.

Budynek dawnej siedziby PUBP we Włodawie (obecnie Komenda Powiatowa Policji). Pod balkonem, w miejscu oznaczonym na czerwono, znajdowały się schody i drzwi wejściowe do Urzędu.

Poszedłem jednak i ani się obejrzałem, jak wpadłem do piwnicy łamiąc sobie ranną rękę. Wpadłem tam, bo podczas napadu coś niecoś uległo zmianie w budynku Urzędu. Bandyci, nie mogąc się tam dostać, założyli minę pod drzwi okute żelazem i założone żelazną sztabą. Postanowili je wysadzić, tym bardziej że nie mogli przy nich długo stać, gdyż nasi funkcjonariusze, znajdujący się wewnątrz budynku, rzucali przez okna granaty pod drzwi i ostrzeliwali bandę z karabinów i automatów.[…]".

Atak na PUBP Włodawa – część 6>