Rozmowa z por. „Młotem” – część 1

Rozmowa z por. Henrykiem Lewczukiem ps. „Młot”

Poniżej, jako suplement do biogramu por. Henryka Lewczuka „Młota”, w latach 1945-47 dowódcy oddziału partyzanckiego WiN w Inspektoracie Chełm, publikuję zapis rozmowy przeprowadzonej z Nim w kwietniu 2001 r. przez Panią Stellę Gronek, której serdecznie dziękuję za udostepnienie mi tego materiału i zgodę na publikację.

Por. Henryk Lewczuk ps. „Młot urodził się w 1923 roku w Chełmie, tam uczęszczał do gimnazjum im. Stefana Czarneckiego. Jego dalszą edukację przerwała wojna. Uczestniczył w niej czynnie jako żołnierz AK. W latach 1945 – 47 pod pseudonimem „Młot” był komendant I Rejonu obwodu chełmskiego WiN, słynny dowódca oddziału, który zaprowadził ład na podległym mu terenie. W 1948 roku był zmuszony opuścić kraj i osiąść we Francji. Tam zdał maturę, studiował prawo i ekonomię na Uniwersytecie w Lyonie. Zajmował wysokie i odpowiedzialne stanowiska: szefa planowania dystrybucji paliw dla armii amerykańskiej we Francji, Dyrektora Eksploatacji Centrum Komputerowego Wyższej Szkoły Górniczej w Paryżu, aż wreszcie Dyrektora Centrum Usług Informatycznych w Fontainebleau pod Paryżem. We Frencji był aktywnym działaczem polskich środowisk niepodległościowych. Związany również z RPR Jacquesa Chiraca, a po powrocie do kraju w 1992 roku ze środowiskiem politycznym Jana Olszewskiego. W 1995 roku współtworzył Ruch Odbudowy Polski. Był współprzewodniczącym Zarządu Głównego ROP oraz Radnym Sejmiku Województwa Lubelskiego, a także Posłem IV kadencji Sejmu RP z ramienia ROP.

Stella Gronek: Jak pan przeżył okres wojny?

Henryk Lewczuk: Byłem młody. Moje pokolenie dojrzewało w innych warunkach, myśmy nie mieli wieku, gdzie przechodzi się z lat młodzieńczych do dorosłości. Za czasów niemieckich byłem jako plutonowy podchorąży w oddziale leśnym AK P. Sędzimira, który był kadrową kompanią I Batalionu 7 Pułku Piechoty Legionów. Stacjonował on przed wojną w Chełmie. W ramach tego oddziału braliśmy udział w bitwie pod Parczewem (Makoszka), walczyła 27 Dywizja Wołyńska, myśmy dołączyli jako kompania zwiadowcza, bo znaliśmy te tereny, a oni przyszli zza Buga. Po okrążeniu przez dywizję pancerną SS, udało nam się przejść przez Markuszów i skierować w lasy janowskie. Był to już początek lipca 1945 roku. Niedaleko stąd, między Nałęczowem, a Lublinem w miejscowości Czółno stoczyliśmy wielką bitwę z Niemcami i przeszliśmy w lasy janowskie. Pod koniec lipca zbliżaliśmy się do Chełma. Wtedy już na tzw. zebraniu w Surchowie całej AK, która była przygotowana, żeby pójść z pomocą do Warszawy wiedzieliśmy, że wszyscy o których wiadomo, że byli w AK zaczęli być wyłapywani i wysyłani przede wszystkim na Sybir. By uniknąć wywózki rozbroiliśmy się w Turobinie i wróciliśmy do domu po cywilnemu. W tym czasie był obowiązkowy pobór do wojska, więc my nie przyznając się, że byliśmy w AK zgłosiliśmy się. Przydzielono nas do powstałej wtedy Pierwszej Szkoły Oficerskiej Artylerii w Chełmie. Uchroniło to mnie i moich kolegów na jakiś czas od bezpośrednich represji.

S.G.: Dlaczego powstał WiN?

H.L.: System który nam narzucono był przeciwny naszej tożsamości narodowej. Był dla nas nie do przyjęcia. Uderzały nas metody jego wprowadzania – terror, mordy, ucisk, by nasz naród jak gdyby ubezwłasnowolnić. Opisuję tę atmosferę, która sprawiła, że my młodzi nie chcieliśmy się temu poddać, gdyż byłoby to zaprzeczeniem i niespełnieniem, tej naszej przysięgi, którą składaliśmy w AK:
„W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Maryi Panny, Królowej Korony Polskiej, kładę rękę na ten Święty Krzyż, znak męki i zbawienia, i przysięgam: być wiernym Ojczyźnie mojej Rzeczypospolitej Polskiej, stać na straży Jej honoru i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary mojego życia…”
W tym czasie były trzy czynniki, które wychowywały młodzież – matka, szkoła i Kościół. I to wszystko chciano złudnymi hasłami zniweczyć i wprowadzić „raj na ziemi”.

S.G.: Reakcja pańskiego pokolenia na rozwiązanie AK.

H.L.: 19 stycznia 1945 roku AK zostało rozwiązane. Myślano, że zapobiegnie to represjom, stało się jeszcze gorzej, gdyż wszystkie struktury straciły oparcie. Nas młodych rozwiązanie AK nie zwalniało z obowiązku przestrzegania naszej przysięgi. Niemcy hitlerowskie zostały pokonane, ale przyszedł nowy okupant i znowu więzienia zapełniły się Polakami patriotami.

S.G.: Jak wyglądała Pana działalność po ostatnim rozkazie gen. Okulickiego?

H.L.: Na początku marca była pierwsza promocja w Szkole Oficerskiej Artylerii i ja również w niej byłem. Po tym wydarzeniu wyprowadziłem dużą grupę – kilkudziesięciu młodych podporuczników i podchorążych, po to, by ofiarować Ojczyźnie co tylko byliśmy w stanie dać – zapał, chęć walki, a nawet życie. Ja wiem, że tak jak w XIX wieku były różne opinie odnośnie powstań, ale myśmy poszli drogą Traugutta, a nie Wielopolskiego. Jakież to było wspaniałe uczucie, że człowiek jest w stanie coś z siebie dać Ojczyźnie. W tym czasie głęboko przemawiała do nas „Oda do młodości” Adama Mickiewicza. Gdyby jednak nie było wtedy tego zrywu, dzisiaj nawet można powiedzieć romantycznego, to stalibyśmy się z pewnością 17 republiką ZSRR.

S.G.: Powstanie WiN i Pana wpływ na jego kształt na podległym mu obszarze.

H.L.: Po rozwiązaniu AK były trzy okresy: ROAK (Ruch Oporu AK), to trwało do maja, w maju powstała Delegatura Sił Zbrojnych (DSZ). Jeżeli chodzi o mnie, to byłem zarówno w ROAK, jak i w DSZ, a we wrześniu 1945 roku powstał WiN. W tamtym czasie istniały trzy koncepcje polityczne. Pierwsza reprezentowana przez ugrupowania prawicowe, chciała nadal walczyć. Drugą reprezentowało PSL, chciało ono uratować ile się da poprzez ugodę. Na trzeciej koncepcji oparł swoje powstanie WiN. W swym założeniu miała to być walka nie orężem, a na płaszczyźnie politycznej i ideowej. Założenia były wspaniałe, ale między koncepcją, a wprowadzeniem w życie nie można było zapomnieć o sytuacji w terenie. Po rozwiązaniu AK pełno było oddziałów złożonych przeważnie z młodych, którzy nie chcieli się poddać z dwojakich powodów. Z jednej strony ze względu na złożoną przysięgę, z drugiej, bo ujawnienie równało się aresztowaniu. W ramach Organizacji WiN zachowaliśmy tzw. Siły Zbrojne do walki z UB, by odbijać aresztowanych i utrzymać teren w bezpiecznych warunkach, gdyż wiadomo, że na rękę było NKWD, UB i milicji jeśli szerzyło się bandyctwo. Bo z powodze
niem mogli to zrzucić na ruch oporu. Co więcej sami robili pozorowane napady, aby zdestabilizować podziemie. Gdy wyszedłem z Chełma z grupą przez około 3 tygodnie szukałem kontaktu z przełożonymi. Po tym czasie spotkałem się z komendantem Obwodu Inspektoratu Chełmskiego. Zaproponował mi objęcie funkcji komendanta I Rejonu obwodu chełmskiego, ponieważ ten, który był przede mną został aresztowany. Zgodziłem się, a moim pierwszym zadaniem było uporządkowanie struktur. Na moim terenie istniały grupy „Fali”, „Tarzana”, „Sokoła”, rozpocząłem od wizytacji i rozwiązania tych oddziałów i pododdziałów. Niektórych przygarnąłem i stworzyłem te tzw. Siły Zbrojne. W ramach mojego oddziału byli także cywile, pracujący zawodowo. Z chwilą gdy byli potrzebni powoływałem ich, wykopywali wtedy swoje uzbrojenie i zgłaszali się gdzie trzeba. Było to określane jednostką garnizonową. Cały oddział składał się z około ośmiuset ludzi, z czego kilkudziesięciu tworzyło te tzw. Siły Zbrojne. Byli oni kompletnie umundurowani w stylu wojskowym. Utrzymywaliśmy porządek, walczyliśmy z UB i NKWD, a także z fałszywymi, pozorowanymi przez komunistów oddziałami WiN i NSZ

S.G.: Skąd pseudonim?

H.L.: Trzeba zrozumieć jakie to było pokolenie, jaki okres. Myśleliśmy wtedy – a jaki to ja pseudonim wezmę? Widziałem kolegów – ten jest ”Orłem”, ten „Żbikiem”, inny „Lwem”. Myślałem, przecież to są królewskie zwierzęta, więc na takie miano trzeba zasłużyć, a ja jeszcze nie zasłużyłem. Ale czym się rozbija te okowy, ten łańcuch niewoli. Chciałem być po prostu narzędziem. Młotem, który bez pretensji oddaje się sprawie i taki pozostałem do końca. Tak to ja odczuwam i tak to pozostało.

S.G.: Pana działalność na terenie chełmskim, ważniejsze starcia.

H.L.: 22 maja 1945 roku była pierwsza bitwa, ośmiu z grupy, którą wyprowadziłem zginęło. Byli to młodzi podporucznicy. Rozbijaliśmy posterunki MO np. w Żmudzi czy Sielcu. Zresztą, po jakimś czasie wszystkie posterunki gminne w moim rejonie były w swoisty sposób mi podporządkowane – nie przejawiały żadnej aktywności i ja ich pozostawiałem w spokoju. 28 maja w Hrubieszowie rozbiliśmy posterunek UB i odbiliśmy kilkudziesięciu więźniów. W 1946 roku „Wyrwa” oficer z mojego oddziału został ranny w okolicach Wojsławic (miejscowości nazywanej moją stolicą) i wzięty do niewoli. Był ciężko ranny i przebywał w chełmskim szpitalu. Dzięki dobrze zorganizowanej siatce i dzisiaj to mogę już powiedzieć doktorowi Benowskiemu – chirurgowi, który był również członkiem WiN, miałem codziennie raporty dotyczące stanu zdrowia „Wyrwy”. Prosiłem doktora, by doprowadził chorego do takiego stanu, żeby przeżył odbicie. Leczył go, a jednocześnie dawał takie lekarstwa, które uniemożliwiały UB przesłuchania. Było to w październiku 1946 roku, z centrum Chełma w biały dzień, pamiętam była to niedziela odbiliśmy „Wyrwę”. Wraz z łóżkiem załadowaliśmy go na wcześniej zarekwirowany samochód. Prowadziliśmy też walkę z bandytyzmem. Kilka miesięcy trwało wyłapywanie złodziei, kradnących krowy i konie. A wiadomo, że jak gospodarzowi zabrano konia to tak jakby go zabito. Ponieważ nie miałem więzienia, a nie zasługiwali na większą karę, więc jeśli złapaliśmy takiego, to dawaliśmy mu po prostu 15-20 kijów w czułe miejsce. Do dziś pamiętają.

S.G.: Jaki był stosunek mieszkańców Chełmszczyzny do Pana działalności?

H.L.: Ja nie spodziewałem się, że do dziś pozostanie wśród społeczeństwa taka pamięć. Skoro ja mogłem z tym oddziałem, uważanym za Wojsko Polskie przez tak długi czas przetrwać i to skutecznie to musiałem mieć poparcie i przyzwolenie lokalnej społeczności. Tak, miałem szerokie poparcie szczególnie na wsi.

S.G.: Jaką broń posiadaliście i skąd pochodziła?

H.L: Broń była jeszcze z czasów wojny. Gdy się rozbrajaliśmy to część broni zakamuflowaliśmy. Poza bronią lekką posiadaliśmy także działko przeciwpancerne oraz karabiny maszynowe (RKM-y i LKM-y), mieliśmy również łączność telefoniczną. Broni i amunicji nie brakowało, ale każdy musiał się z niej przede mną rozliczyć.

S.G.: Czy miał Pan jakiś kontakt z Zarządem Głównym?

H.L.: Bezpośrednio nie miałem. Miałem do czynienia z moimi przełożonym komendantem Inspektoratu chełmskiego. To ja decydowałem o poczynaniach mojego oddziału.

S.G.: W jakich okolicznościach dowiedział się Pan, że ciąży na nim wyrok śmierci?

H.L.: Chyba nigdy nie miałem żadnego pozwu, ale za taką działalność jest to automatyczne. Mam to do siebie, że nigdy nie byłem sądzony i nie siedziałem. Mówili o nas „banda Młota” i jeszcze w 1984 roku nie mogli zapomnieć i nadal pisali nieprzychylne mi artykuły.

Rozmowa z por. „Młotem” – część 2>
Strona główna>