Film o Żołnierzach Wyklętych w TVP 2

„Żołnierze Wyklęci” w

W poniedziałek 26 marca, o godz. 23:50 TVP2 zaprezentuje długo oczekiwany film dokumentalny w reżyserii Wincentego Ronisza pt. „Żołnierze Wyklęci”.
Film opowiada o losach tysięcy uczestników powojennego podziemia zbrojnego. Walczyli samotnie w lasach, bez nadziei na zwycięstwo, wierni ideałom wolnej i rządzonej przez demokratycznie wybrane władze Polsce. Dopiero po blisko pół wieku historia przyznała rację tym żołnierzom wyklętym.

Scenariusz, komentarz, reżyseria: Wincenty Ronisz
Zdjęcia: Grzegorz Borowski
Produkcja: Fundacja Filmowa Armii Krajowej – Telewizja Polska SA, Polska 2006
Czas: 57 min.

„Chcieliśmy iść na pomoc powstaniu warszawskiemu, ale gońcy przyszli z meldunkiem, że Sowieci rozbrajają i nie ma możliwości dojścia do Warszawy. Komendant kazał składać broń, pożegnał się z nami z łezką w oku i mówi: chłopcy, nie wiem, ale nasza walka się chyba nie skończy, będziemy musieli dalej walczyć o Polskę” – wspomina pełne wątpliwości chwile jeden z żołnierzy „Zapory” – majora Hieronima Dekutowskiego. On i wielu innych członków Armii Krajowej nie postrzegali wkroczenia Sowietów na polskie ziemie jako wyzwolenia.

Choć nieświadomi ustaleń wielkiej polityki na konferencjach w Teheranie i, niedługo potem, w Jałcie, partyzanci przeczuwali najgorsze. Szybko wyszło na jaw, jak próżne były nadzieje na demokratyczny charakter Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej. I kiedy na ich oczach zaczynał szaleć terror komunistyczny, gdy daleko na Wschodzie zaczynał się „proces szesnastu”, kiedy coraz więcej akowców trafiało do katowni Urzędu Bezpieczeństwa i ginęło bez wieści, żołnierze Armii Krajowej postanowili raz jeszcze chwycić za broń. W ciągu nieco ponad dziesięciu lat, pomiędzy 1945 a 1956 rokiem, przez szeregi partyzantów przeszło około 150 tysięcy ludzi. Do czasu tzw. ujawnienia w 1947 roku, w lasach walczyło ponad 10 tysięcy żołnierzy.

Na terenie ziemi łódzkiej działała jednostka dowodzone przez kapitana Stanisława Sojczyńskiego, pseudonim „Waszyc”. Atakami na więzienia w Kielcach i Radomiu rozgłos zdobyli żołnierze „Szarego” i „Harnasia”. Na Podhalu działał słynny „Ogień” – Józef Kuraś, na Białostoczczyźnie – dowódca V Wileńskiej Brygady AK Zygmunt Szendzielarz, pseudonim „Łupaszka”. Choć władze od początku zmobilizowały przeciw partyzantom znaczne siły, szeregi przeciwników komunistycznego reżimu wciąż rosły. Żołnierze wykonywali różnego rodzaju misje, atakowali posterunki wojskowych, walczyli z Sowietami, odbijali więźniów. Czasem brali odwet na konfidentach. Bywało, że w tych akcjach ginęli przypadkowi ludzie, co pomagało komunistom nazywać partyzantów bandytami. Z miesiąca na miesiąc sytuacja żołnierzy z lasów stawała się coraz trudniejsza. Wprawdzie udawało się im wygrywać bitwy nawet z połączonymi siłami UB, KBW i NKWD, to przewaga wroga była przytłaczająca. Przywódcy ginęli w zasadzkach zdradzeni przez szpicli, gasła nadzieja na interwencję Zachodu. Wielu partyzantów skorzystało z oferowanej przez władze amnestii podczas tzw. ujawnienia, choć dla licznych wiązało się to później z prześladowaniem i torturami. W lasach pozostała już tylko garstka, dla której nie było ratunku. Ostatni partyzant Białostocczyzny, Stanisław „Ryba” Marchewka, zginął w obławie sił porządkowych w 1957 roku… Film Wincentego Ronisza opowiada o losach tysięcy uczestników powojennego podziemia zbrojnego. Walczyli samotnie w lasach, bez nadziei na zwycięstwo, wierni ideałom wolnej i rządzonej przez demokratycznie wybrane władze Polsce. Dopiero po blisko pół wieku historia przyznała rację tym żołnierzom wyklętym.

Źródło: TVP

Tadeusz Szyma – Chwała wyklętym !!

Do polskiego słownika patriotycznych zawołań powinno wejść i takie, jakie zostało uwydatnione w tytule tej recenzji, a które mogłoby się stać swoistym dopełnieniem bolesnego, lecz przecież podnoszącego na duchu: „Gloria victis – Chwała zwyciężonym”, jakie zadedykowała niegdyś Eliza Orzeszkowa bohaterskim powstańcom styczniowym.
Dla uczczenia żołnierzy wyklętych – nie mniej heroicznie zmagających się z „czerwoną powodzią”, w której „tonęła Polska” po drugiej wojnie światowej, trudno znaleźć równie trafną łacińską sentencję. Może „Gloria anathematis”? Bo przecież bałwochwalcy spod znaku sowieckiej gwiazdy rzucili na nich ideologiczną anatemę. A może „Gloria infamibus – Chwała zniesławionym?”

Było ich wielu, zdumiewająco wielu, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę nadzwyczaj trudne, a raczej po prostu beznadziejne warunki, w jakich decydowali się na dalszy czynny opór. Dość przytoczyć szacunkowe dane, jakie w napisach końcowych swoich „Żołnierzy wyklętych” podaje Wincenty Ronisz, zadziwiający wciąż energią i pracowitością klasyk polskiego dokumentu historycznego: „W latach 1945-56 przez szeregi podziemia niepodległościowego przeszło około 150.000 osób. W roku 1945 w lasach pozostawało 13-15 tysięcy partyzantów”, w rok później – jeszcze 10 tysięcy, a po tak zwanej akcji „ujawniania” w 1947 – nadal nie złożyło broni jakieś tysiąc siedmiuset leśnych. To wprost niewiarygodne, że nawet po odwilżowym polskim Październiku na Białostocczyźnie nadal zajadle tropiono Stanisława Marchewkę pseudonim „Ryba”, który – podobnie jak tylu innych „wyklętych”, zdradzony przez konfidenta – zginął w swym wiejskim bunkrze, z granatem uwiązanym na szyi, dopiero w następnym roku. A ostatniego niezłomnego – Józefa Franczaka pseudonim „Lalek”, ukrywającego się na Lubelszczyźnie, dopadli w końcu „utrwalacze władzy ludowej”, jak to się kiedyś szyderczo określało – jeszcze później, bo aż pod koniec października 1963 roku!

To właśnie jemu, przed z górą dziesięciu laty, poświęcił ciekawy dokument Tadeusz Arciuch. Ale wówczas kierowana przeze mnie Redakcja Filmu Dokumentalnego telewizyjnej Jedynki zbierała za to pryncypialne cięgi. – „Za dużo historii” – wyrokował wtedy wyróżniający się przecież polityczną otwartością w szeregach dawnych pezetpeerowców, poseł Andrzej Urbańczyk. Mimo to, udało się zrealizować jeszcze parę innych filmów, jak choćby – z udziałem Zbigniewa Herberta – szkic do portretu legendarnego i szczególnie wyklinanego „Ognia” autorstwa Tadeusza Pawlickiego, czy też o innych bohaterach zmagań niepodległościowego podziemia z władzą osadzaną w Polsce na sowieckich czołgach. Teraz nadszedł czas na ekranową syntezę całego, wciąż dość słabo znanego i nie dość przypominanego w mediach rozdziału naszych powojennych dziejów.
Rozdziału niewątpliwie najtragiczniejszego. I zapewne nikt dziś nie mógł zrobić tego równie prosto i pięknie, tak czytelnie a zarazem serdecznie, jak to właśnie uczynił Wincenty Ronisz, wystawiając w ten sposób „wyklętym” filmowy pomnik, w najlepszym sensie słowa.

Zrealizowany dla telewizyjnej Dwójki przy wsparciu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej film ma charakterystyczną dla tego wybitnego dokumental
isty strukturę i styl: narracji, sposobu splatania wątków, tworzenia atmosfery emocjonalnej. Z samych prawie archiwaliów, z których część wprawdzie jest już znana, ale sporo jeszcze nie zdążyło się widzom opatrzyć, skomponowany został epicki i nieco edukacyjny, z konieczności, prolog, w którym reżyser przypomina skrótowo przebieg najważniejszych wydarzeń – rozgrywających się początkowo jeszcze w przedwojennych granicach Polski – poczynając od stycznia 1944 roku. Oszczędny, celny, a przy tym nie pozbawiony osobistego, autorskiego piętna komentarz układa się tutaj w zwięzłą lekcję naszej powojennej historii.

Uporządkowane partie archiwalnych zestawień montażowych przypominają też późniejsze znamienne wydarzenia, takie jak pokazowy proces w Moskwie szesnastu przywódców polskiego państwa podziemnego, sfałszowane przez komunistów wybory do sejmu na początku 1947 roku czy też ważne wystąpienia Bieruta i Gomułki. Archiwalia tego rodzaju, ale już krótsze, będą powracać parokrotnie, budując niezbędne tło i właściwy kontekst historyczny, pouczającą ilustrację bądź dramatyczny kontrast dla epicko-lirycznej opowieści o tych, którzy pomimo postępującej sowietyzacji kraju i umacniania – terrorem – nowej władzy, nigdy nie pogodzili się z utratą niepodległości Polski. Zarejestrowana przed laty w kronice filmowej szampańska zabawa czerwonych nuworyszy, którą Ronisz puentuje wstrząsające przykłady nasilania okrutnych represji wobec patriotów, podnosi emocjonalną temperaturę odbioru.

Pomiędzy fragmentami historycznych rejestracji co czas jakiś pojawiają się, płynnie w nie wkomponowane i zharmonizowane z klimatem narracji, wymowne zdjęcia pejzażowe Grzegorza Borowskiego – stałego od dawna Roniszowego operatora, który wędrując z nim po śladach dramatycznych wydarzeń sprzed lat, potrafi poprzez surowe piękno krajobrazu, charakterystyczne detale przyrodnicze czy architektoniczne i trafnie wypatrzone, symboliczne znaki ewokować sugestywnie niegdysiejszy dramatyzm, grozę i tragizm tego, co się tam działo. Takie nastroje można odczuć w zimowych widokach górskich połaci, na których niegdyś panował „Ogień”, albo wystającej z kopnego śniegu, na wiejskim cmentarzu, pordzewiałej pasyjki bez krucyfiksu, z wyciągniętymi w górę ramionami Chrystusa, czy też w ujęciu przylegających do siebie, już pogodzonych na zawsze, przydrożnych pomniczków, z których starszy to ślad peerelowskiej, fałszywej chwalby bezpieczniaków, a nowszy – przywróconej dopiero stosunkowo niedawno pamięci ich ofiar, owych żołnierzy wyklętych.

Najcenniejszym wszakże składnikiem dokumentalnej kompozycji są wspomagane niezbyt licznymi zdjęciami fotograficznymi sprzed lat bardzo ciekawe, obfitujące w zaskakujące szczegóły i nasycone realistycznym konkretem wspomnieniowe świadectwa ostatnich z tych nielicznych, którzy cudem przeżyli. Są to uderzające autentyzmem i siłą wyrazu, ogromnie czasem wzruszające relacje świadków a często także aktywnych uczestników tamtych wydarzeń i towarzyszy walk bohaterskich szefów leśnych oddziałów. Dziś – wiernych strażników pamięci dowódców takich jak m.in. Zygmunt Szyndzielarz – „Łupaszka”, który ze swymi ludźmi przeszedł z Litwy na Białostocczyznę, a później próbował dywersji na Pomorzu i w Borach Tucholskich, jak lepiej znany z pseudonimu niż z nazwiska Józef Kuraś, „król Podhala” – major „Ogień”, czy będący postrachem enkawudzistów, ubowców i milicjantów na Podlasiu – Władysław Łukasiuk, konspiracyjnie nazywany „Młotem” dowódca 6 Brygady Wileńskiej. Wyraziste twarze tych niedobitków oraz ich pełne podziwu, a chwilami nawet miłości do dawnych przywódców opowiadania – czy to o weselu a potem samobójstwie zdradzonego „Ognia”, czy o więziennej egzekucji „Łupaszki”, o której znak dawał współwięźniom wiatr stukający oknem, albo o likwidacji we wsi Dąbrówka niezłomnego „Uskoka”, czyli Zdzisława Brońskiego, który ukrywał się w bunkrze pod stodołą i którego zapiski z pamiętnika: o woli życia w niepodległym państwie i o czerwonym potopie – również znalazły się w filmie, na długo pozostaną w pamięci. Lidia Eberle, dawna sanitariuszka „Ewa” i Zygmunt Błażejewicz „Zygmunt” – od „Łupaszki”, Marian Pawełczak „Morwa” i Eugeniusz Mordoń „Gitarka” z oddziału „Zapory”, wspomagającego „Ognia”, podkomendni legendarnego majora: Kazimierz Paolo „Skała” i Zbigniew Paliwoda „Jur”, a także śpiewnie zaciągający kresowiak Teofil Lipka z Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, oraz świadkowie walki i tragicznego końca „Młota”: Franciszek Rytel ze wsi Czaje – Wólka i Józef Malinowski – to wyraziste, nie wszystkie przecież postacie narratorów sprzed kamery w filmie Ronisza. Powracające kolejno ich relacje reżyser splata w spójną epicko-liryczną całość. Fragmenty różnych opowieści, z różnych stron Polski, potraktowane jako luźne urywki, znajdują jednak swoje właściwe miejsce w toku syntetyzującej konstrukcji, która dzięki temu zachowuje naturalność i dość swobodny układ.

W końcowej partii filmu nad dramatyzmem wspomnień górę bierze żałobny liryzm, wyraźnie podkreślony trafną ilustracją muzyczną. To jakby rekompensata za to, że brakowało go wówczas, gdy żołnierze wyklęci oddawali życie za niepodległość Ojczyzny. – „Jak zginę, to za kraj” – mówi dziś jeden z tych, którzy cudem ocaleli, wspominając chwile oczekiwania na egzekucyjny strzał. Cudem też zdać się może teraz szczęśliwe ocalenie pamięci o ich ofierze. Największej z możliwych, bo ofierze życia, przez lat tyle jednak zniesławianej, zamazywanej, wzgardzonej. Pamięci wyklętej, bo – jak mówi jeden ze świadków tamtych czasów – „komuna się bała, że zabici i te groby mogą im jeszcze w życiu zaszkodzić”.

Źródło: kino.onet.pl