Szlakiem "Młota" i "Łupaszki" – część 10

CZĘŚĆ X

W końcu stycznia 1947 r. właściciel kilku samochodów ciężarowych w Sokołowie, Stanisław Zadrożny, dostał nakaz podstawienia jednego z nich pod Urząd Bezpieczeństwa. Kierowcą tego wozu został Jan Januszewski z Sokołowa, a do pomocy wziął Tadeusza Tokarskiego. Przed budynkiem UB wsiadło do samochodu trzech ubeków. Jeden z nich oznajmił kierowcy, że pojadą do Kosowa po siano dla koni UB. (Ubecy posiadali kilka koni do jazdy konnej – w siodłach.). Zajechali do Kosowa, a tam, od miejscowych milicjantów ubecy dowiedzieli się, że w Wólce Okrąglik, oddalonej 7 km od Kosowa stacjonuje "Młot" ze swym oddziałem. Ubecy natychmiast zadzwonili do Sokołowa, informując o tym. Komenda Powiatowa Milicji od razu zaczęła ściągać milicjantów z Repek i Jabłonny. Pośpiesznie zebrano około 20 milicjantów i około 10 ormowców, którzy udali się samochodem do Kosowa. Tu wszyscy wsiedli do obszernego samochodu Zadrożnego i pojechali do Wólki Okrąglik. Grupa ta była dobrze uzbrojona. Oprócz karabinów i automatów – pepeszy, posiadali trzy ręczne karabiny maszynowe Diegtiariewa. Po przybyciu na miejsce milicjanci i ormowcy skierowali się w kierunku lasu, znajdującego się w pobliżu wsi od strony wschodniej, gdzie miał się znajdować "Młot" ze swym oddziałem. Rzeczywiście "Młot" ulokował się tam, na szeroko rozrzuconych koloniach. Milicjanci doszli do pierwszego zabudowania. Na podwórzu ujrzeli zaprzęgniętą furmankę. Znaleźli na niej dwa karabiny, mundury, połcie słoniny i kilka bochenków chleba. Pospiesznie przeszukali dom i zabudowania. Lecz oprócz starszych wiekiem gospodarzy, nie znaleźli żadnego partyzanta. Przyprowadzili wóz do wsi, gdzie oczekiwało ich powrotu kilku kolegów. Tu zaczęli się chwalić mieszkańcom wsi zdobyczą, jaką zabrali partyzantom. Potem te rzeczy załadowali na samochód i zaczęli dyskutować, dokąd się udać, aby schwytać "Młota". Czas mijał. Tuż przed wieczorem, od strony lasu, na pokrytym śniegiem polu, ukazała się tyraliera ludzi z bronią, idąca w kierunku wsi. Na ich widok milicjanci i ormowcy zajęli pozycje obronne. Mieli dobre uzbrojenie. Oprócz karabinów i automatów typu pepesza, posiadali trzy erkaemy. Gdy partyzanci zbliżyli się na odległość około pięciuset metrów, otworzyli do nich ogień. Jednak strzelali niezbyt celnie. Żaden z partyzantów nie upadł i szli nadal naprzód. Bardzo szybko na drugim końcu wsi, została wystrzelona zielona rakieta. Był to sygnał, że inna grupa partyzantów otacza wieś. Wtedy któryś z ormowców krzyknął: – Idzie "Młot" z całym swym oddziałem!

Wówczas milicjanci i ormowcy zaczęli szybko opuszczać swe stanowiska i uciekać ze wsi w kierunku Kosowa, w tym miejscu bowiem wieś nie była jeszcze okrążona. Nie wszyscy zdołali wyjść z okrążenia. Ci, którym to się nie udało, zaczęli się kryć w stodołach, oborach i innych zakamarkach. Podobnie uczynili trzej ubecy, którzy przyjechali z Sokołowa po siano. Kiedy partyzanci wpadli do wsi, zaczęli szukać milicjantów i ormowców, ponieważ przypuszczali, że nie wszyscy zdołali zbiec. Wyciągnięto ukrytych w stodole, w słomie, trzech milicjantów z Repek. Zabrano im broń i mundury, darowano życie. Schwytano jednego z ubeków i po wylegitymowaniu zastrzelono. Odnaleziono wóz i konia, który ubecy zabrali partyzantom. Była to furmanka kwatermistrza oddziału. Załadowano na nią ponownie chleb, słoninę i inne produkty, które w międzyczasie milicjanci przeładowali na swój samochód. Próbowano też uruchomić samochód, którym miano przywieźć siano, a później przywieziono z Kosowa milicjantów. Nie udało się go uruchomić, zepchnięto więc wóz na łąkę i zapalono w nim benzynę. W międzyczasie z domu wyprowadzono trzech mężczyzn. Prawdopodobnie współpracowali z milicją i ubekami. Postawiono ich pod ścianą i pytano:

– Gdzie jest wojsko i ubecy?
– Kto tu sprowadził milicję i ormowców?

Jednak po kilkunastu minutach zostali zwolnieni. Potem partyzanci zrobili zbiórkę całego oddziału. Było ich około 30 – 40 osób. Wśród nich, obok "Młota", młoda, przystojna kobieta w wieku około 30 lat, ubrana w ładny damski kożuch, ozdobiony białą peleryną. Była to prawdopodobnie Maria Lewkowicz. Partyzanci o zmroku opuścili wieś. Nakazali też, aby przez dwie godziny nikt z mieszkańców nie opuszczał wsi. Po owych dwóch godzinach, gdy zapadła noc, z różnych kryjówek wyszli dwaj ubecy, kilku milicjantów i ormowców. Wsiedli do pociągu jadącego z Małkini do Siedlec i przyjechali do Sokołowa. Z nimi przyjechali również kierowcy spalonego samochodu: Jan Januszewski i Tadeusz Tokarski.

Trzy dni później "Młot" ponownie zawitał w te strony. Rozbroił posterunek milicji w Kosowie, Olszewie i innych miejscowościach, zabierając broń, mundury i buty.

W lutym 1947 r. rząd Polski ogłosił amnestię skierowaną do tych, którzy z bronią w ręku walczyli z nową władzą i ustrojem. Amnestia ta sprawiła, że coraz więcej osób opuszczało oddziały partyzanckie. Większość wyjeżdżała na zachód, na tzw. ziemie odzyskane, część w inne okolice, gdzie ich nie znano. Jednak byli i tacy, którzy nie chcieli skorzystać z amnestii, nie wierzyli w żadne obietnice, gdyż znajdowały się one tylko na papierze. W połowie 1947 r. oddział "Młota" liczył zaledwie 30 ludzi. Lecz mimo to dokonali oni w ciągu lata około piętnastu większych akcji po obu stronach Bugu. Rozbrajano posterunki milicji, urządzano zasadzki na grupy operacyjne KBW, likwidowano szpicli UB.

Pewien, już nieżyjący milicjant z Sokołowa opowiadał mi, jak zetknął się z oddziałem "Młota" w Korczewie:

-Wiosną 1947 r. zostałem zwolniony z wojska do cywila. Odchodząc z jednostki, proponowano mi, abym wstąpił do UB lub do milicji. Zgodziłem się na wstąpienie do milicji. Zaraz przygotowano mi specjalne pismo. Po przyjeździe do Sokołowa udałem się do Komendy MO. Tu zaakceptowano mnie pozytywnie i z odpowiednim pismem skierowano do UB po broń. Kwatermistrz UB spojrzał na mnie, potem na pismo i mruknął:

– Erkaem?

Coś sobie pomruczał i wydał mi ten karabin. Gdy zaszedłem z bronią do komendy, otrzymałem polecenie, abym natychmiast się udał do Korczewa, by wzmocnić tam posterunek milicji. Korczew? – pomyślałem. Odległość ponad 30 km – pieszo?

Wziąłem erkaem w ręce i ruszyłem w drogę. Ubrany byłem w wojskowy mundur, bo w tym czasie milicja nie miała jeszcze swych uniformów. Wieczorem dotarłem do Korczewa. Minęło kilka tygodni. Na noc, milicjanci którzy byli w terenie, ściągali na posterunek. Było nas osiemnastu. Jeden zawsze trzymał wartę na zewnątrz przy drzwiach posterunku. Nagle padł wystrzał wewnątrz, w sieni budynku. Potem seria z automatu i głośne wołanie:

– Poddać się!

Wpadli do środka. Zabrali broń. Zlustrowali wszystkie pomieszczenia, pytając o ubeka – referenta śledczego UB na rejon Korczewa. Ten jednak rano opuścił posterunek i wyjechał do Sokołowa. Miał on rozpracowywać "Młota" i współpracujących z nim ludzi. Nikogo z nas nie bili. Zabrali nam zamki od karabinów i amunicję. Udzielili upomnień i powiedzieli:

– My tu jeszcze wrócimy!

Było ich okoł
o dwudziestu. A stało się tak, że bez jednego wystrzału zdjęli wartownika i weszli do budynku posterunku, gdy wszyscy spali. A nam mówili ci z UB –
ciągnął mój rozmówca – że "Młot" ma tylko kilku ludzi i za kilka dni ten kuternoga zostanie złapany. A tymczasem to on nas złapał. Był to już chyba trzeci napad "Młota" na posterunek w Korczewie.
c.d.n.