CZĘŚĆ V
Tego samego wieczoru, kiedy pod Żeleźnikami toczyła się bitwa, Urząd Bezpieczeństwa i milicja w Sokołowie ogłosiły alarm, podając do wiadomości, że kilka kilometrów od miasta znajduje się duża reakcyjna banda, licząca kilkuset ludzi. Można się więc spodziewać, że w nocy bandyci zechcą opanować miasto. Było to kilkanaście godzin po bitwie, jaką stoczono pod Wężami. Po tym obwieszczeniu, wszyscy ubecy, milicjanci, członkowie ZWM i inni, którzy posiadali legalnie broń, szybko podążali do budynków Urzędu Bezpieczeństwa i Komendy Powiatowej Milicji przygotowując się do obrony. Zamieszanie i strach potęgował jeszcze fakt, że w mieście nie było elektrycznego oświetlenia i panowały ciemności. Podczas tego alarmu i kilku przypadkowo oddanych strzałach, jeden z milicjantów, sądząc, że budynek milicji może zostać zdobyty przez partyzantów, opuścił komendę i ukrył się w częściowo spalonej, jednopiętrowej kamienicy po przeciwnej stronie ulicy, oddalonej zaledwie 30 metrów od budynku Komendy Powiatowej. Za najbardziej bezpieczne miejsce uznał komin. A że luft u dołu był dość szeroki, wcisnął się w niego cały. Kiedy odwołano alarm, milicjant usiłował wydostać się ze swojej kryjówki. To jednak okazało się niemożliwe. Zaczął więc wzywać pomocy, głośno krzycząc. W pobliskiej komendzie usłyszano krzyki i wołania dochodzące z komina spalonej kamienicy. Zaraz też udało się tam kilku milicjantów, którzy wyciągnęli ukrytego bohatera. Komenda milicji mieściła się wówczas przy ulicy Długiej 22. Była to jednopiętrowa kamienica, wybudowana przez Stanisława Leoniaka w 1922 r. Przed wojną i podczas okupacji była tam najlepsza w mieście restauracja Klema, a w latach 1951-70 żeński internat. W miejscu tej spalonej kamienicy, w której ukrył się milicjant, stoi obecnie dom Popowskich. Tego samego wieczoru, inny milicjant, w cywilnym ubraniu, z biało-czerwoną opaską na ręku, patrolując ulicę miasta, ujrzał zbliżającego się mężczyznę. Był nim aktywny przedwojenny działacz komunistyczny, wiceburmistrz, Bronisław Kamiński. Zdążał on przed spodziewanym napadem do komendy MO. Milicjant zapewne go nie znał lub nie poznał w ciemnościach nocy, ponieważ zawołał: – Stać! Ręce do góry! Dokumenty! Wiceburmistrz bardzo się przestraszył tych słów. Myślał, że to jakiś partyzant, jeden z tych, którzy zamierzali opanować miasto. Sięgnął więc ręką do kieszeni niby po dowód, wyjął pistolet i strzelił do milicjanta, raniąc go. Ranny milicjant zaczął krzyczeć i wzywać pomocy. Wkrótce zjawili się milicjanci i żołnierze. Zabrali wiceburmistrzowi broń i wsadzili go do aresztu, gdzie bezpiecznie przesiedział on do rana. Przydzielonego mu pistoletu już nie odzyskał.
Po opuszczeniu miejsca bitwy pod Żeleźnikami, "Młot" przedstawił oficerom z kompani "Łupaszki" zamiary swego planu – dotarcie ponownie do nadbużańskich okolic. Tu czuł się najbardziej pewnie. Znał drogi, wioski, ludzi. "Wiktor" i "Zygmunt" przyjęli tę propozycję, ponieważ i oni znali te okolice. Poza tym mieli kilku rannych i trzeba ich było umieścić gdzieś w tamtych stronach. Pozostała jeszcze jedna sprawa którą każdy z nich chciał inaczej rozwiązać. Co zrobić ze zdobytą armatą? Zatrzymać ją na stałe w oddziale? Czy też ukryć gdzieś, a podczas większych operacji użyć do walki? Obie propozycje były do przyjęcia. Było jednak coś, co niepokoiło dowódców. Ciągniona armata zostawiała po sobie ślady kół – opon, podobne do samochodowych. Partyzanci byli pewni, że gdy nastanie dzień, wojsko, ubecy i sowieci, ruszą ich śladem. A będą ich prowadziły ślady kół armatnich. Rozważając różne propozycje, dowódcy doszli do wniosku, że armatę trzeba gdzieś zostawić, a gdy nie znajdą odpowiedniego miejsca, utopić w głębokiej wodzie. Po to właśnie, po godzinie marszu, na rozwidleniu leśnych dróg, sześciu zaufanych ludzi odłączyło się z armatą od partyzanckiego oddziału. Chcieli tym samym zmylić kierunek pościgu.
Wczesnym rankiem oddział dotarł do Skibniewa, miejscowości oddalonej 12 km od Sokołowa, znajdującej się na trasie Sokołów – Kosów. W miejscowym sklepie partyzanci zaopatrzyli się w papierosy i inne potrzebne im artykuły i po godzinnym odpoczynku ruszyli na wschód, w kierunku Sterdyni – osady liczącej około tysiąca mieszkańców. Jeszcze przed południem dotarli do obrzeży tej miejscowości. Wówczas do "Młota" podszedł jeden z partyzantów i rzekł: – Panie poruczniku, dzisiaj jest poniedziałek. W Sterdyni jest to dzień targowy. Może byśmy tam wstąpili? Zobaczymy, co porabiają milicjanci. Może zastaniemy tam ubeków?
"Młot" nic nie odpowiedział. Chwilę spoglądał na widniejące w oddali domy miasteczka. Potem podszedł do porucznika "Zygmunta", zamienił z nim kilka słów, wskazując ręką w kierunku Sterdyni. Po chwili wahania "Zygmunt" potakująco skinął głową. Zaraz też wydzielono z oddziału około sześćdziesięciu partyzantów w kompletnych wojskowych mundurach i z odznakami wojskowych stopni. Oni pierwsi mieli wkroczyć do miasteczka. Porucznicy mieli na sobie ładne oficerskie mundury, wysokie czapki rogatywki, pięknie obszyte srebrnymi dystynkcjami i gwiazdkami, przez ramię przewieszone skórzane koalicyjki, krzyżujące się na piersiach. Na nogach buty z cholewami, tzw. oficerki, jakie nosili przedwojenni sanacyjni oficerowie. W tym czasie, kilku partyzantów uzbrojonych w erkaem, zajęło stanowisko na skraju miasteczka przy szosie wiodącej do Sokołowa. Druga podobna grupa obsadziła drogę od strony Ceranowa. Tabory z amunicją, prowiantem i rannymi – trzy furmanki – udały się w kierunku Kiełpińca, gdzie w rozrzuconych na koloniach domach zamierzano ukryć rannych. Do miasteczka wkroczyli jak wojsko, czwórkami, idąc prosto do rynku (obecnie jest to skwerek obok kościoła). W tym czasie odbywał się tu wiec zorganizowany przez władze powiatowe z Sokołowa i miejscowych komunistów. Partyzanci zatrzymali się obok grupki ciekawskich, przysłuchując się temu, co mówi aktywista. Przemówienie było apelem do ludności, aby popierała nową władzę. Przemawiający, kończąc swe wywody, zawołał:
– Niech żyje PPR!
Gdy skończył, do aktywisty podszedł "Wiktor" i przedstawił się mu jako oficer Ludowego Wojska Polskiego, dodając, że uważnie wysłuchał przemówienia. Na twarzy agitatora pojawił się ciepły uśmiech. Ale za moment "Wiktor" dodał:
– Pokażcie mi swój dowód i legitymację PPR.
Aktywista podał "Wiktorowi" swoje dokumenty, a ten stojącemu obok partyzantowi wskazał owego aktywistę, mówiąc: – Zatrzymaj go!
W tym czasie do partyzantów podszedł inny cywil i zagadnął:
– Panowie, jesteście wojskiem? – To dobrze, że tu jesteście. W okolicy kręcą się różne bandy, a przy was można czuć się bezpiecznie.
Po krótkiej rozmowie, zwierzył się, że zapisał się do Urzędu Bezpieczeństwa w Sokołowie, ale jeszcze nie otrzymał legitymacji.
– Nie wiem, czy mnie przyjmą – powiedział.
– Dobrze, że to powiedziałeś – odparł najbliżej stojący partyzant.
– Chodź z nami – dodał, biorąc cywila za rękę.
Za chwilę krótkie przemówienie wygłosili partyzanci w wojskowych mundurach. Gdy to czynili, inni partyzanci zaprowadzili aktywistę PPR w pobliskie krzaki, nad rzeczkę Buczynkę przecinającą Sterdyń. Następnie kazali mu wyciąć porządny kij. Potem zaprowadzili go na rynek, położyli na bruku
i wlepili mu na tyłek 25 kijów. Tyle samo otrzymał ten, który mówił, że zapisał się do UB, lecz jeszcze nie otrzymał legitymacji.
Podczas tej akcji rozbrojono posterunek milicji w Sterdyni, a kilku funkcjonariuszom wymierzono baty i udzielono upomnień. Kiedy targ dobiegał końca i ludzie zaczynali się rozchodzić, partyzanci opuścili miasteczko. Jednak ich kilkugodzinny pobyt, zrobił i tu, i w okolicznych wioskach wielkie wrażenie. Długo jeszcze powtarzano:
– Może to byli ci z Armii Andersa? Wyglądali jak prawdziwe wojsko!
Wyolbrzymiano liczbę żołnierzy, szacując ją na kilkaset osób. A miejscowym milicjantom, dokuczającym ludziom, odgrażano się, mówiąc:
– Czekaj draniu, przyjdą jeszcze nasi, to was załatwią.
Śpiewano nawet piosenki, na melodię: "Serce w plecaku":
A jak przyjdą andersiaki,
Zbiją komunistom sraki,
My z tego będziemy się śmiali,
Że takie lanie dostali.
Tę piosenkę, tylko o wiele dłuższą, jeszcze w latach 1960-70 śpiewał potężnym basem w sterdyńskiej restauracji Stanisław Ryciak z Paderewka. Oczywiście wtedy, kiedy był po kieliszku.
Po opuszczeniu Sterdyni oddział udał się w kierunku Kiełpińca i Białobrzegów. W tej okolicy planowano przeprawić się za Bug. Zanim doszło do przeprawy, otrzymali wiadomość, że w kierunku Nura i Siemiatycz wyruszyły z Bielska dwie operacyjne grupy wojska i ubeków, wspierane przez sowieckie oddziały NKWD. Ich celem było zniszczenie lokalnego ruchu oporu. Każda z tych ekspedycji liczyła około dwustu ludzi, wyposażona była w samochody pancerne. W tej sytuacji, większej grupie partyzantów trudniej będzie się ukryć w terenie. Odłączono więc jeden pełny pluton z kompani "Łupaszki". Ich zadaniem było dostać się w rejon Ciechanowca i Czyżewa. Kilkunastu innym, którzy eskortowali rannych i rozmieszczali ich w różnych miejscach, "Młot" udzielił kilka dni urlopu. A po kilku, kilkunastu dniach wracali ponownie do oddziału. W ten sposób liczba oddziału zmniejszyła się do 80 – 90 osób.
c.d.n.