"Młot", "Mścisław", "Żelazny"…

Rocznica trzech śmierci

To, co nadaje sens życiu, nadaje także sens śmierci.
Antoine de Saint-Exupéry

W ostatnich dniach czerwca przypadają trzy niezwykle tragiczne rocznice w historii zmagań 5. i 6. Brygady Wileńskiej Armii Krajowej z komunistycznym zniewoleniem.

61 lat temu, 27 czerwca 1949 r., na kolonii wsi Czaje Wólka [gmina Ciechanowiec] zginął dowódca 6. Brygady Wileńskiej AK kpt. Władysław Łukasiuk ps. "Młot", jak można sądzić w wyniku nieporozumienia, z ręki swego podkomendnego Czesława Dybowskiego "Rejtana". Zwłoki kpt. "Młota" zostały wykopane 13 VIII 1949 r. przez funkcjonariuszy UBP – miejsce pochówku do dziś jest nieznane. 11 listopada 2007 Prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył pośmiertnie Władysława Łukasiuka Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski.

Trzy lata wcześniej, 28 czerwca 1946 r., w dwóch różnych miejscach i okolicznościach, jednak z rąk tych samych zbrodniarzy, śmierć poniosło dwóch oficerów 5. Brygady Wileńskiej Armii Krajowej:

  • Por. Marian Pluciński ps. "Mścisław", uczestnik wojny obronnej 1939, następnie w konspiracji ZWZ-AK. Od kwietnia 1944 d-ca plutonu w 5. Brygadzie Wileńskiej. Po rozwiązaniu brygady przedostał się wraz ze swoim oddziałem na teren Puszczy Augustowskiej, a następnie powrócił na Wileńszczyznę. Do listopada 1944 dowodził oddziałem złożonym z rozbitków brygad wileńskich, operujących na północ od Wilna. Wiosną 1945 przedostał się na teren Białostocczyzny i nawiązał kontakt z mjr. "Łupaszką". Objął dowództwo 4. szwadronu w odtwarzanej 5. Brygadzie Wileńskiej. Po rozwiązaniu oddziału, w październiku 1945  r. zaprzestał działalności konspiracyjnej. Aresztowany przez białostocki UB na skutek donosu, został skazany na śmierć i zamordowany 28 VI 1946 roku. Nawet UB wystawiło mu mimowolnie dobrą opinię: „energiczny, odważny, bandycki upór”. Miejsce pochówku „Mścisława” do dzisiaj pozostaje nieznane. 11 listopada 2007 r. Prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył pośmiertnie Mariana Plucińskiego Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.
  • Ppor. Zdzisław Badocha ps. "Żelazny", ur. 22 marca 1923 r. w Dąbrowie Górniczej, harcerz, żołnierz 5. Wileńskiej Brygady AK, podporucznik czasu wojny, dowódca 2. szwadronu w tej brygadzie. Uważany za najlepszego dowódcę polowego mjr. "Łupaszki". Major wystąpił z wnioskiem o odznaczenie "Żelaznego" Krzyżem Virtuti Militari, pisząc: "bardzo odważny, dzielny, pełen inicjatywy, wykazał wielką odwagę osobistą". Dowodził m.in. głośną akcją 19 maja 1946 r., o której informowało BBC. Szwadron "Żelaznego" rozbroił tego dnia 7 posterunków milicji w powiatach Kościerzyna i Starogard, zlikwidował dwie placówki UB, rozstrzelał 5 funkcjonariuszy UB, w tym sowieckiego doradcę, oficera NKWD. "Żelazny" zginął 28 VI 1946 r., podczas próby przebicia się przez obławę UB w majątku Czernin koło Sztumu, gdzie leczył się z ran postrzałowych. Miejsce jego pochówku pozostaje nieznane. 5 grudnia 2004 r. upamiętniono ppor. Zdzisława Badochę „Żelaznego”, odsłaniając w Czerninie pod Sztumem tablicę pamiątkową na ścianie kościoła parafialnego. 11 kwietnia 2006 r. poświęcono w Czerninie skromny pomnik „Pamięci żołnierzy szwadronu "Żelaznego"”.

Kpt. "Młot" / Por. "Mścisław" / Ppor. "Żelazny"

GLORIA VICTIS !


POWRÓT DO DOMU

Stoję przy oknie, jest cicho.
Słyszę tylko wiatr.
Patrzę na zegarek: 24.
Wzdycham.
Moje westchnienie odbija się od ścian domu.
Na górze śpi nasza córka, Ala nie wie dlaczego taty nie ma z nią.
On nie widzi jak Ala stawia pierwsze pełne kroki, jak składa pierwsze zdania.
Nie ma go jak po raz pierwszy mówi: tata.
Jest gdzieś daleko, w lesie.
Walczy, jest bohaterem bajek opowiadanych przez sąsiadki dzieciom do snu.
Ja nie opowiadam mojej córce o żołnierzu, ja mówię o ojcu.
Znowu patrzę za okno, mam ochotę krzyczeć by wrócił.
Nie mogę, wiem, że robi dobrze, że inaczej bym go nie szanowała.
Boję się.
Boję się, że nie wróci.
Boję się, że będzie ranny.
Boję się, że się zmieni, że wojna zabierze mi starego męża, a pozostawi jego cień.
Boję się, że moja córka nigdy nie będzie miała ojca.
O tym, że mogę zostać wdową wolę nie myśleć.
Czuję łzę na policzku, nie ścieram jej.
Chcę mu powiedzieć, że go kocham, że jest nie tylko bohaterem ludzi, ale przede wszystkim moim.
Nie mogę, nie ma go.
Był, wpadł na jeden dzień.
Nakarmiłam go, przytuliłam, opowiedziałam o Ali, o życiu, o świętach bez niego, pokazałam nową krowę.
Próbowałam być normalna, chciałam nie widzieć jak chowa broń pod łóżko.
Pragnęłam być ślepa i głucha.
Zapomnieć.
Zapomnieć o wojnie, o Rosji, o bólu, o cierpieniu i o broni pod łóżkiem.
Pobawił się z Alą, bałam się, że go nie pozna, ale jak tylko go zobaczyła krzyknęła: tato!
Mimo wszystko odetchnęłam.
Odsuwam się od okna.
W oddali słychać strzały.
Nie chcę wiedzieć czy strzelają do niego, czy on strzela.
Siadam przy stole, wyciągam różaniec.
Jak codziennie.
Nie modlę się, patrzę tylko na paciorki i odliczam wystrzały.
Raz.
Poznaliśmy się na studiach, oboje pomimo wiejskiego pochodzenia wybraliśmy edukację.
Ja prawo, on matematykę.
Dwa.
Wzięliśmy kameralny ślub, tylko my, najbliżsi przyjaciele i rodzina.
Trzy.
Nie było nas stać na wesele, podałam obiad : rosół i pierogi. Wszyscy dobrze się bawili.
Cztery.
Gdy poszedł walczyć z
Niemcami, byłam tak samo entuzjastyczna : na początku byłam sanitariuszką.
Pięć.
Ala urodziła się miesiąc po wejściu Rosjan.
Sześć.
Jak poszedł walczyć po raz drugi, chciałam go zatrzymać. Nie mogłam. Każdy ma jakieś obowiązki. On, matematyk, wykształcony, ojciec i mąż uznał, że jest zobowiązany do walki, ruszył.
Siedem.
Od początku walka była nierówna, mieli ogromne straty, gdy zginął jego przyjaciel myślałam, że wróci. Został.
Osiem.
Uwolnili jakiś więźniów, ludzie dziękowali im na kolanach. Miałam łzy w oczach, z dumy i ulgi – że znowu przeżył. Zaczęłam doceniać życie, uśmiechałam się.
Dziewięć.
Coraz rzadziej odwiedzał dom, chciał nas chronić. Walczył jak prawdziwy bohater, dowódca go chwalił. Tylko sukcesów było już coraz mniej, ludzie masowo dezerterowali. W krótkich listach pisał, że jedyne na co narzeka to jedzenie, podobno nikt w jego oddziale nie umiał gotować.
Dziesięć.
Teraz to jak zabawa w kotka i myszkę. Tylko na jedną myszkę przypada 20 kotów. Mi to bardziej przypomina chowanego. Zbliża się koniec, nie wiem co będzie potem. Chcę tylko by wrócił.

Słyszę pukanie. Może to on?
Podchodzę do drzwi, widzę dwóch mężczyzn w polskich mundurach.
Już wiem.
Prawie nie słyszę jak mówią, że był dzielny, że zginął w walce, za Polskę, za wolność, za mnie, za nich, poświęcił się. Wolał zginąć niż trafić do niewoli.
Zamykam im drzwi przed nosami.
Wypuszczam z rąk różaniec, turla się po podłodze.
Nie czuję łez.
Podchodzę do okna.
Chcę tylko by wrócił.

"Jeszcze Polska nie zginęła,
póki my żyjemy." 
  

Joanna Wąsowska
(lat 15)
Warszawa, 23.06.2010

Strona główna>

"Łupaszko" – Żołnierz Wyklęty – audycja w Radiu Olsztyn

"Łupaszko" – Żołnierz Wyklęty – 1,5 godz. audycja w Polskim Radiu Olsztyn

Zapraszam do wysłuchania 1,5 godzinnej audycji dokumentalnej Mirosława Sochackiego poświęconej mjr. Zygmuntowi Szendzielarzowi ps. "Łupaszka", w setną rocznicę urodzin.

Audycję [w 6 częściach] można pobrać na dysk lub odsłuchać online na stronie Polskiego Radia Olsztyn.

Pobierz część 1>

Pobierz
część 2>

Pobierz
część 3>

Pobierz
część 4>

Pobierz
część 5>

Pobierz
część 6>

Obejrzyj również filmy dokumentalne o mjr. Zygmuncie Szendzielarzu ps. "Łupaszka":

Strona główna>

Ostatnia walka 5. Brygady – część 1/5

Ostatnia walka 5. Brygady… rozmowa z Janiną Wasiłojć-Smoleńską ps. "Jachna"

[…] Uważałam, iż spotkał mnie zaszczyt, że znalazłam się w oddziale. W tym wieku każdy chciał jak najszybciej oddać życie za ojczyznę. Kiedyś, jeszcze gdy chodziłam do szkoły, mieliśmy odpowiedzieć na pytanie: "Kim chciałbyś zostać w przyszłości?" Jedna z dziewczyn napisała: "Chciałabym w przyszłości wyjść za mąż, mieć dwunastu synów i żeby wszyscy polegli za ojczyznę".

Kiedy w maju 2007 roku po raz pierwszy spotkałem się z Panią Janiną Wasiłojć, zobaczyłem filigranową, pełną życia, tryskającą humorem kobietę. Gdyby nie moja wcześniejsza o niej wiedza, niepełna i ułomna oraz zapewne powierzchowna, nigdy bym nie podejrzewał, że mam przyjemność osobiście zetknąć się z osobą działającą w konspiracji od 1942 roku; osobą, która przeżyła rozbrojenie, a następnie była świadkiem rozstrzelania przez sowieckich partyzantów dowódcy Antoniego Burzyńskiego ps. "Kmicic" oraz około 80 żołnierzy pierwszego większego oddziału partyzanckiego na Wileńszczyźnie.

Następnie brała udział w walkach 5. Brygady, utworzonej z ocalałych żołnierzy "Kmicica" przez mjr. "Łupaszkę" (Zygmunta Szendzielarza). Działała w niej aż po kres jej zmagań na Pomorzu, to jest do listopada 1946 roku, gdzie podczas walk z komunistycznym reżimem była sanitariuszką w szwadronie dowodzonym przez ppor. "Zeusa" (Leon Smoleński). Była też uczestniczką ostatniego większego starcia 5. Brygady na Pomorzu w miejscowości Budy k. Brus. Za działalność niepodległościową została skazana na karę śmierci, zamienioną potem na 15 lat więzienia, z którego wyszła na wolność dopiero w 1956 roku. Od momentu opuszczenia więziennych murów, aż do przejścia na emeryturę zajmowała się nauczaniem młodszej i starszej dziatwy. Sama ze śmiechem stwierdza, że była "dziedzicznie obciążoną". Przeszła wszystkie szczeble szkolnictwa – sama ucząc się, pracowała w szkole podstawowej, a karierę swą zakończyła jako nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Szczecińskim. Jest jedną z dwóch osób (drugą jest Pan Henryk Sobolewski ps. "Sobol", żołnierz 4. i 5. Wileńskiej Brygady AK), które pamiętają i czasami, przy wyjątkowych okazjach, śpiewają zapomniane już żurawiejki 5. Wileńskiej Brygady Armii Krajowej. W tym roku Pani Janina została odznaczona przez Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy nawet nie przypuszczałem, że nasze spotkania (w 2007 i 2008 roku) zaowocują materiałem, który mam niewątpliwą przyjemność Państwu przedstawić.

Janina Wasiłojć (Smoleńska) z rodzicami – Wileńszczyzna, rok 1928.

Zacznijmy od samego początku. Gdzie należy szukać miejsca Pani narodzin?
– Urodziłam się w 1926 roku w folwarku Tarkowszczyzna, w powiecie Święciańskim na Wileńszczyźnie. Rodzeństwa nie miałam – byłam jedynaczką. Z Tarkowszczyzny rodzice wyjechali wkrótce po moim urodzeniu. Kolejno mieszkaliśmy w Komajach, Duksztach, a gdy wybuchła wojna w Święcianach.

Czy tam spędziła Pani całe dzieciństwo?
– Nie. Gdy wybuchła wojna miałam trzynaście lat i wtedy mieszkałam już od pewnego czasu w Święcianach. Tam chodziłam do Gimnazjum im. Józefa Piłsudskiego. Moi rodzice byli z zawodu nauczycielami i też tam wówczas pracowali. Do tego samego gimnazjum m.in. chodziła również Lidia Lwów, późniejsza „Lala” i Zdzisław Badocha, znany jako "Żelazny".

To że uczęszczała Pani do jednej szkoły z „Żelaznym” (ppor. Zdzisław Badocha), to wiedziałem, ale że również z Panią Lidią…?
– Tylko, że to było tak, iż ja zaczynałam, a ona kończyła gimnazjum. Zapamiętałam ją, bo one były starsze, takie, na które my patrzyłyśmy z szacunkiem. Zresztą ja poszłam do szkoły dwa lata wcześniej, więc ona była już panną, a ja miałam coś z jedenaście lat.

Czy później utrzymywały Panie ze sobą kontakt?
– Potem z „Lalą” spotykałyśmy się w czasie wojny, kiedy ona mieszkała w Kobylniku, a ja w Miadziole i tam chodziłyśmy na kurs nauczycielski. Ona już wtedy pracowała jako nauczycielka. To był 1942 rok. Oczywiście później, podczas obu okupacji, niemieckiej i sowieckiej, miałyśmy stały kontakt.

Więc miałyście Panie wiele wspólnych wspomnień?
– Jest to znajomość "przedpartyzancka", więc wspólne wspomnienia nie dotyczą tylko czasu walki.

Czy w latach gimnazjalnych, a może także wcześniejszych, należała Pani do harcerstwa lub innych organizacji dla dziewcząt?
– Oczywiście. Należałam najpierw do zuchów, a następnie do harcerstwa.

Gimnazjum im. Józefa Piłsudskiego w Święcianach, którego wielu wychowanków walczyło później w szeregach 5. Wileńskiej Brygady AK.

Czyli w pewnym sensie przeszła Pani dość typową, oczywiście godną naśladowania, drogę dla Waszego pokolenia?
– Taka typowa droga – taka, jaką wówczas większość młodzieży przechodziła. Wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego w pełni sprawy, ale cały czas przedstawiano nam pewne wzorce – wzorce osób pozytywnych, np. powstańców z roku 1863 czy Legionistów. Przekazywano nam to nie w jakiejś takiej formie nachalnej, nikt nie mówił wprost, że trzeba kochać ojczyznę, ale poprzez właśnie te przykłady robiono to w sposób naturalny. Ja też te wzorce przyswajałam. Gdy wybuchła wojna, samorzutnie rysowałyśmy na kartkach biało-czerwony szlak z podpisem "Jeszcze Polska nie zginęła" i rozlepiałyśmy te kartki gdzieś na murach i płotach. Nikt nas nie instruował, że tak trzeba robić i dopiero o wiele później nazywało się taką działalność "małym sabotażem".

Byliście już wtedy w jakieś organizacji?
– Nie – to był przecież 1939 rok, przyszli Sowieci i zaraz ta młodzież zaczęła podejmować takie różne spontaniczne działania. Bez żadnej organizacji, żadnych przysiąg. To było całkowicie naturalne. 11 listopada szło się na groby legionistów, co było wówczas zakazane. W gimnazjum wprowadzono jako język wykładowy rosyjski, więc zaczęliśmy się buntować, za co część z nas wyrzucono w ogóle ze szkoły. W 1941 roku otworzono polską szkołę, do której zaczęły uczęszczać wszystkie te "niedobitki". Straszono tam nas, że gdy nie przestaniemy się buntować, to ta szkoła zostanie zamknięta. Kiedyś, na 1 maja, strasząc nas tym, zmuszono do udziału w tak zwanym pochodzie. Wychowawca, nie wiem co mu strzeliło do głowy, wymyślił, abym niosła portret Stalina. Kilkakrotnie prosił mnie, bym go wzięła, a ja z uporem odmawiałam. Wtedy polecił
mi, abym poszła i zameldowała o tym dyrektorowi. W tym momencie kolega z klasy powiedział: ja to poniosę. Miał on bowiem świadomość, że konsekwencje mojej odmowy poniosą moi rodzice – nauczyciele w tej szkole. Wiedziałam, że z jego strony to straszne poświęcenie. Po pochodzie chciałam mu podziękować, ale on huknął na mnie: Odejdź! Myślałem, że się spalę ze wstydu!

Jak się wówczas żyło?
– Cały czas trwały wywózki na Syberię, więc każdy miał spakowane najbardziej potrzebne rzeczy, aby być w każdej chwili gotowym. Sowieci najczęściej przychodzili nocą i kazali natychmiast wychodzić, dlatego lepiej było być przygotowanym. Ojciec w 1941 roku wyjechał do swoich rodziców do Podgrodzia, a my z matką później do niego dojechałyśmy. Tam nas zastał wybuch wojny sowiecko-niemieckiej.

Po pierwszej krótkiej okupacji sowieckiej, przyszła okupacja litewska…?
– Tam, w Święcianach, Ruscy byli trochę dłużej. Dopiero później przyszli Litwini i włączyli te tereny do swojego państwa. Poprawiło się wówczas zaopatrzenie żywnościowe. Zniknęły kolejki przed sklepami.

A jaki był Wasz, młodych ludzi, stosunek do Litwinów, do kolejnego okupanta?
– Tam mieszkało bardzo mało Litwinów, ja w ogóle się z nimi nie spotykałam. Wiedzieliśmy, że współpracowali oni z Niemcami, ale ja z nimi nie miałam nic do czynienia. Dopiero po wyjeździe do Podbrodzia mój ojciec, jako znany działacz oświatowy i społeczny, wraz z paroma innymi osobami, został przez Litwinów aresztowany. Kilka dni później dowiedziałyśmy się, że tatuś dostał wyrok śmierci. W tym czasie połowę domu dziadków zajął niemiecki pułkownik, starszy człowiek. Przez przypadek dowiedział się o naszym nieszczęściu i w wyniku jego interwencji udało się uratować życie memu ojcu. Kiedy tato wrócił, tego pułkownika już nie było, poszedł dalej na front, więc nawet nie mógł podziękować mu za ocalenie. Zdarzały się takie paradoksy. Później, pod koniec 1941 roku, uciekliśmy na tereny administrowane przez Białorusinów, gdyż Litwini koniecznie chcieli z moim tatą się rozprawić. W końcu trafiliśmy do wspominanego już miasteczka Miadzioł nad jeziorem Narocz, gdzie ojciec dostał pracę jako sekretarz w inspektoracie szkolnym. Tam było wielu takich uciekinierów i dużo młodzieży. Szybko się tam zawiązała konspiracja.

Żołnierze 3. Szwadronu 5. Wileńskiej Brygady AK. Od lewej strony stoją: ppor. Leon Smoleński "Zeus", plut./sierż. NN "Morski", plut. Władysław Wasilewski "Bej", Edward Zobczyński "Sikora", Jan Majkowski "Atlantyk", NN "Szczygieł", NN "Leszek", NN "Zygmunt", NN "Zbyszek", Janina Wasiłojciówna (Smoleńska) "Jachna", kpr. Władysław Heliński "Mały", Zdzisław Kręciejewski "Brzoza", NN "Lot", NN "Kempf", Bolesław Pałubicki "Zawisza", Stanisław Szybut "Picuś", Lato 1946 roku, gajówka Kosowa Niwa, Bory Tucholskie.

Czy tam wstąpiła Pani do konspiracji?
– Wtedy każdy musiał pracować, aby nie zostać wywiezionym na roboty przymusowe do Niemiec.

Przecież miała Pani wtedy, w 1942 roku, szesnaście lat?
– To w niczym nie przeszkadzało, aby zostać wywiezionym. Ja dostałam pracę w takim odpowiedniku starostwa. Moim obowiązkiem było wpisywanie danych z dokumentów w blankiety Kenkarty, a następnie musiałam udać się do gabinetu kierownika, który był oczywiście Niemcem. On dawał mi pieczątkę, ja wbijałam ją na dokumencie, a on go podpisywał. Wymyśliłam sposób, aby uzyskiwać podstemplowane i podpisane druki in blanco. Oczywiście trafiały one do organizacji. Chociaż uroczystą przysięgę złożyłam wiele miesięcy później, to właśnie od wtedy datuje się moja współpraca z konspiracją. Wtedy moim dowódcą był Antoni Zwieruho pseudonim "Koliber".

Ostatnia walka 5. Brygady – część 2/5>
Strona główna>

Ostatnia walka 5. Brygady – część 2/5

Jak trafiła Pani do partyzantki?
– Właśnie ten "Koliber", mając kontakty z por. Antonim Burzyńskim "Kmicicem", który od marca 1943 roku tworzył pierwszy partyzancki oddział na tym terenie, w czerwcu tegoż roku zaprowadził całą tę "konspirację Miadziolską", a było nas tam ponad dwadzieścia osób, do lasu. W grupie tej byli też moi rodzice. Pamiętam jak zobaczyłam pierwszego partyzanta. "Kmicic" przysłał po nas konny patrol i po tych kilku latach zobaczyłam polskie mundury. Obraz ten do tej pory pozostał mi w pamięci. W tym patrolu był m.in. Henryk Mackiewicz pseudonim "Dzięcioł" – stryj dzisiejszej Pani Prezydentowej (Śp. Marii Kaczyńskiej). Po kilkudniowej aklimatyzacji w lesie zaczęliśmy budować bazę – na wzgórku otoczonym bagnami, do którego dostęp był jedynie niezbyt szeroką groblą. Tam postawiliśmy szałasy. I tam też miała miejsce uroczysta przysięga odebrana przez "Kmicica". W bardzo niedługim czasie było nas już około trzystu partyzantów.

Ile kobiet, dziewcząt było w oddziale i czym one się zajmowały?
– Kobiet było niewiele, chyba siedem. Zajmowały się przygotowywaniem posiłków oraz różnymi pracami gospodarczymi. Wtedy nie byłyśmy zabierane na żadne akcje. Byłyśmy jednak wysyłane na wartę, np. polecano nam iść do lasu z koszykiem, niby na zbiór grzybów. Był też "na bazie" szpitalik dla chorych i rannych.

Jak Pani wówczas to odbierała – jako przygodę, obowiązek…?
– Uważałam, iż spotkał mnie zaszczyt, że znalazłam się w oddziale. W tym wieku każdy chciał jak najszybciej oddać życie za ojczyznę. Kiedyś, jeszcze gdy chodziłam do szkoły, mieliśmy odpowiedzieć na pytanie: Kim chciałbyś zostać w przyszłości? Jedna z dziewczyn napisała: Chciałabym w przyszłości wyjść za mąż, mieć dwunastu synów i żeby wszyscy polegli za ojczyznę.

Żołnierze szwadronu "Zeusa", od lewej (siedzą): NN "Zygmunt", Władysław Wasilewski "Bej", Janina Wasiłojciówna (Smoleńska) "Jachna", NN "Zbyszek", (stoją): NN "Kempf", plut./sierż. NN "Morski", NN, ppor. Leon Smoleński "Zeus", kpr. Władysław Heliński "Mały".

Niedaleko Was stacjonował oddział sowiecki?
– To było jakieś trzy kilometry dalej. Jego dowódcą był płk Fiodor Markow. On kształcił się w Polsce – skończył seminarium nauczycielskie, był w podchorążówce, pracował jako nauczyciel. Mieszkał przed wojną w Święcianach. Przez pewien czas stosunki były całkiem poprawne. Jednak 26 sierpnia 1943 roku Markow zaprosił nasz sztab do siebie pod pretekstem uzgodnienia wspólnej akcji. Tam, jak się później okazało, zostali oni aresztowani. Do bazy powrócił szef sztabu pseudonim "Boryna" w otoczeniu kilku sowieckich wojskowych. Zarządził zbiórkę na placu bez broni. Zobaczyłam za drzewami szczelny kordon sowieckich partyzantów. Zabrali z szałasów broń i cały nasz oddział został również aresztowany. Następnie przyjechali ich "politrucy" i robili przesłuchania według gotowych, wcześniej przygotowanych list. Wtedy też jednych naszych partyzantów ustawiano po jednej stronie, a drugich po drugiej. Grupa liczyła około 60 osób, prawie przy każdym stał strażnik. Zaprowadzono ich na sowiecką bazę i tam zostali zamordowani. Po jakimś czasie Markow przyprowadza nam nowego komendanta. Był nim Wincenty Mroczkowski pseudonim "Zapora", który był przedwojennym podoficerem w Wojsku Polskim. Wygłosił on do nas mowę, która w przybliżeniu miała taką treść: Chłopcy! O co nam chodzi? Chodzi nam o to, żeby być! A żeby "być", to trzeba mieć broń! A jak będziemy mieć broń, to wtedy okaże się, co dalej! Zapamiętałam tę przemowę, gdyż była ona taka jednoznaczna. Chłopaki dostali wtedy broń – rozkalibrowaną, zepsutą. Oddziałowi temu nadano imię Bartosza Głowackiego. Gdy zaczęto wypuszczać w teren patrole zaopatrzeniowe, to wysłany po żywność nie wracał. Dołączały one w terenie do "Łupaszki", który szedł objąć dowództwo Brygady i przez zupełny przypadek uniknął sowieckiej zdrady, i on "zbierał" ich wszystkich. Tak powstawała 5. Brygada.

Ale większość z tych, którzy przeżyli, pozostawała jednak na miejscu, w obozie?
– Przez pewien okres, gdyż po pewnym czasie "Zapora" wyprawił się z dużym patrolem na poszukiwanie tych, którzy nie powrócili i oczywiście patrol też nie wrócił. Przydzielono nam wówczas nowego politruka, polskiego Żyda, Mareckiego. Wtedy też rozbroili nas po raz drugi. Już nie tworzyli z nas nowego oddziału tylko porozdzielali nas po różnych oddziałach sowieckich. Ostatniej nocy, przed odesłaniem na sowiecką bazę, pomogła nam w ucieczce żona naszego politruka, Pani Lusia. Dała nam przepustkę ze stemplem swego męża i my dzięki niej uciekaliśmy w siedem osób. Dostałam też od niej pistolet.

Jak wyglądała Wasza dalsza ucieczka?
– Wraz z rodzicami szliśmy do folwarku Buraki, którego właścicielami byli przyjaciele moich rodziców – państwo Poniatowscy. Jak się okazało weszliśmy prosto na niemiecką pacyfikację terenu. Byliśmy na odkrytym terenie i nie mogliśmy się już wycofać. Idziemy więc dalej. Gdy podeszliśmy bliżej zobaczyliśmy, że przy wykopie, który początkowo pomyślałam, że miał być na ziemniaki, stali Niemcy i litewscy policjanci. Zatrzymali nas tam Litwini i zaprowadzili do wsi gdzie przeprowadzono rewizję. Przy mnie znaleziono polski legionowy orzełek i litewski policjant powiedział, że jestem "polską szowinistką". Pistolet zdołałam ukryć w już przeszukanych rzeczach. Ojca gdzieś zabrano samochodem, a mnie z matką poprowadzono piechotą do pobliskiego miasteczka Komaje, na posterunek policji. Jak się okazało ojciec już tam był. Po przesłuchaniu, jakie odbyło się w dniu następnym, w dużej mierze dzięki litewskiemu tłumaczowi, który nagle stał się przyjazny (jak podejrzewaliśmy dzięki perswazji wspólnych znajomych z tej miejscowości), zostaliśmy "przeznaczeni" do wywiezienia na roboty do Niemiec, a nie do rozstrzelania. Następnie przewieziono nas do miejscowości Łyntupy, gdzie utworzono punkt zborny dla wszystkich zatrzymanych w tej, jednej z wielu, pacyfikacji terenu. Dość szybko o miejscu naszego pobytu dowiedzieli się ludzie z AK-owskiej siatki. Odpowiednia kwota została "wpłacona" odpowiednim osobom i zostaliśmy, ja wraz z rodzicami, z tego punktu zbornego zwolnieni.

Janina Wasiłojciówna (Smoleńska) "Jachna" – fotografia wykonana przez Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Bydgoszczy, po aresztowaniu w 1947 roku.

Wróciła Pani do oddziału, ale dowodzonego już przez majora (wówczas rotmistrza) Zygmunta Szendzielarza "Łupaszkę"?
– Byliśmy bez pieniędzy i dachu nad głową. Schronienie dała nam rodzina mojego kolegi. Rodzice zostali u nich, a ja nawiązałam kontakt i w jakiejś wiosce nad Wilją dołączyłam do "Łupaszki", który odtwarzał już oddział. Najpierw byłam podkomendną "Maksa" (wachmistrz Antoni Rymsza), a następnie "Zagończyka" (ppor. Feliks Selmanowicz). Później, w kwietniu 1944 roku, kiedy utworzono 4. Brygadę "Narocz", przeszłam do niej wraz z "Zagończykiem". Tam m.in. spotkałam Henryka Sobolewskiego pseudonim "Sobol".

4. Brygada została rozbrojona przez Sowietów?
– Brałam udział w walkach koło Wilna mających na celu jego oswobodzenie (w ramach operacji "Ostra Brama" – przyp. G.P.). Następnie zostaliśmy rozbrojeni przez NKWD i najpierw umieszczeni w obozie w Miednikach, a stamtąd zostałam przewieziona do więzienia na Łukiszkach w Wilnie. Zwolniono mnie w październiku 1944 roku.

Do Polski "lubelskiej" dotarła Pani…?
– W transporcie z innymi repatriantami, jako taka "sanitariuszka transportowa". W końcu 1945 roku wraz z rodzicami zamieszkaliśmy w Sopocie. Tam też spotkałam się ze swoim dowódcą "Zagończykiem". Weszłam w skład jego grupy dywersyjnej, która była częścią „zimującej” 5. Brygady mjr. "Łupaszki". Do naszych zadań należało m.in. wykonywanie i kolportaż ulotek, zdobywanie broni.

Kiedy i gdzie wróciła Pani "do lasu"?
– W maju 1946 roku "Zagończyk" "oddalił" mnie do szwadronu. Byłam bardzo zdziwiona – w tej "robocie" było mi dobrze, a tu dostałam rozkaz, aby dołączyć do oddziału i znowu być "w lesie". Studiowałam wtedy medycynę na Akademii Medycznej w Gdańsku i musiałam przerwać studia i pojechać na miejsce koncentracji, która odbyła się gdzieś w okolicach Sztumu lub Malborka w jakiejś stodole stojącej na polu. Od razu zostałam przez majora przydzielona do szwadronu "Zeusa" (ppor. Leon Smoleński). I tak znowu znalazłam się "w lesie". Dzisiaj myślę, że "Zagończyk" zawiózł mnie do oddziału też dlatego, że chyba zaczął podejrzewać, iż niedługo mogą nastąpić aresztowania i chciał mnie przed nimi uchronić. Jak się okazało miał rację.

Chciałbym pominąć cały letni okres działalności zarówno 5. Brygady, jak i Waszego szwadronu, gdyż jest on dość dobrze opisany przez różnych autorów w licznych publikacjach. Proponowałbym raczej porozmawiać o schyłkowym, czyli jesiennym okresie walk, gdzie jest kilka niejasności i kontrowersji. Zacznijmy od akcji na Brusy. Jak ona przebiegała?
– Tak jak wiele innych. Część oddziału opanowała posterunek milicji, a pozostali poszli do Urzędu Gminy i do "grzybiarni" (suszarni grzybów), gdzie zarekwirowano dwa worki z pieniędzmi. Ja poszłam z chłopakami na posterunek milicji, który znajdował się gdzieś na końcu miejscowości.

Janina Wasiłojć (Smoleńska) trzy dni po wyjściu z więzienia – 25 maja 1956 roku.

I tam dała Pani słynny koncert fortepianowy?
– No, niezupełnie był to koncert. Gdy weszliśmy do środka zobaczyłam pod ścianą fortepian. Usiadłam przy nim i zagrałam kilka melodii. To zdarzenie, gdy opisałam je podczas śledztwa, posłużyło prokuratorowi do wkomponowania w mój akt oskarżenia opisu w stylu: "…w czasie napadu przygrywała bandytom na fortepianie…".

Jaki był efekt tej akcji?
– Zdobyliśmy dwa worki z małymi nominałami, które załadowaliśmy na ciężarówkę i musieliśmy wykonać jak najszybszy odskok, tak aby jak najdalej od tych Brus odjechać. Jechaliśmy polną drogą i zaryliśmy się w piasku, a dodatkowo coś się w samochodzie zepsuło. Musieliśmy dalej już iść piechotą i te pieniądze dźwigać. Później "Zeus" (ppor. Leon Smoleński) wraz z "Atlantykiem" (Jan Majkowski) zabrali oba worki i zamelinowali je gdzieś w Zwierzyńcu. Później, gdy oddział był rozwiązywany, pieniądze te przydały się do wypłacenia odpraw żołnierzom szwadronu.

Przecież tych pieniędzy "trochę" było – po waszej ostatniej bitwie dokonaliście jeszcze kilka akcji ekspropriacyjnych?
– Tak, ale wszystkimi pieniędzmi podzieliliśmy się też ze szwadronem "Leszka" (por. Olgierd Christa), a razem to już było trochę "luda". Poza tym każdy z nas otrzymał pewną kwotę, już nie pamiętam jaką, którą miał przy sobie na wypadek zagubienia się lub innych niespodziewanych zdarzeń.

Ostatnia walka 5. Brygady – część 3/5>
Strona główna>

Ostatnia walka 5. Brygady – część 3/5

Jesteśmy niedaleko Lubichowa, czy pamięta Pani drugie w historii 5. Brygady opanowanie w tej miejscowości m.in. posterunku MO, Nadleśnictwa, "Samopomocy Chłopskiej"  przez połączone szwadrony "Zeusa" i "Leszka" pod koniec października 1946 roku?
– Nie, nie pamiętam. Tych akcji i miejsc było tyle, że niektóre zatarły się w pamięci. Było wiele "zrobionych" posterunków. Inna rzecz, że jak ktoś pochodził z tych terenów, to pamięta nazwy miejscowości, a my jednak byliśmy na tym terenie obcy.

Chciałbym abyśmy teraz porozmawiali o ostatniej walce 5. Wileńskiej Brygady AK, a właściwie dwóch jej szwadronów, dowodzonych przez "Zeusa" i "Leszka", z tak dużymi siłami Urzędu Bezpieczeństwa na Pomorzu. Ta ostatnia większa potyczka (bo innych, ale zdecydowanie mniejszych później było jeszcze kilkanaście) miała miejsce w miejscowości Budy niedaleko Brus 24 września 1946 roku, gdzie pomimo ponad dwukrotnej przewagi sił reżimowych – funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Chojnicach – zdołaliście odskoczyć od wroga. Czy pamięta Pani jak do niej doszło?
– Noc spędziliśmy w jakiejś leśniczówce. Rano przyszliśmy na kwaterę do kolonii Budy. Razem z nami jechała na wozach żywność zarekwirowana chyba przez "Morskiego" (sierż. Wacława Cejko). Szwadron "Leszka" stanął na kwaterze w zabudowaniach położonych pod lasem na stoku, a nasz, "Zeusa", zakwaterował około dwustu metrów dalej, w innym gospodarstwie, w samej dolince. Wokoło były pola i łąki – do lasu było od kilkudziesięciu z jednej strony, do dwustu-trzystu metrów z drugiej. Niedługo po naszym przybyciu został zatrzymany podejrzany człowiek, który zbyt natarczywie przyglądał się okolicy. Gdy go chłopcy przyprowadzili i przeszukali, okazało się, że ma przy sobie spis okolicznych konfidentów Urzędu Bezpieczeństwa. „Zeus” zaczął go przesłuchiwać i jednocześnie wysłał gońca po "Leszka". Gdy "Leszek" przyszedł, oni ("Zeus" i "Leszek" – przyp. G.P.) z tym UB-owcem rozmawiali.

Przez taki mostek prowadziła droga na kwatery w Budach.

W jaki sposób UB Was zlokalizowało?
– Po śladach naszych wozów wiozących zaopatrzenie.

Co było dalej?
– Gdy po przesłuchaniu "Leszek" wyszedł, zobaczył jakiegoś żołnierza, który stał tyłem do nas i dawał znaki rękami innym, którzy byli na górze. Wtedy spokojnie wrócił i powiedział: Zeus! Wojsko! Powiedział to takim bardzo spokojnym głosem. Dopiero wtedy wyskoczył z naszej chałupy i biegł do swojej kwatery. Jak później mówił, to całą drogę biegł z papierosem w ustach, którego akurat zaczął palić. Wtedy rozpoczął się ogień z otaczających nas zalesionych wzgórz. Nasz wartownik, który nie zauważył UB-eckiej obławy, został od razu zastrzelony.

Co stało się z konfidentem, który był przesłuchiwany?
– Jak UB zaczęło "grzać" po drzwiach, po oknach, my musieliśmy natychmiast wyskakiwać, a on schował się pod stół i spod tego stołu wołał: Chłopcy! Niech Was Bóg prowadzi! Nie wiem czy zrobił to z serca czy dlatego, żeby go nie rozstrzelać. Gdy my wyskoczyliśmy, on tam został.

Jaki był dalszy przebieg tej potyczki?
– Gdy "Leszek" biegł do swojego szwadronu, "Okoń" (sierż. Robert Nakwas-Pugaczewski), celowniczy rkm-u, który akurat miał wartę na wysokiej skarpie nad ich kwaterą, zaczął osłaniać nas swoim ogniem. My, nasz szwadron, biegliśmy przez pole pod górkę.
Byliśmy jak na "patelni". Jak się biegnie w takich okolicznościach, to wydaje się, że biegnie się bardzo długo. Do lasu i stoku było bardzo daleko. Biegliśmy i padaliśmy. Znowu biegliśmy i znowu padaliśmy. Do dziś pamiętam, że jak się padnie, to te kule wpadają w piasek koło głowy z tym charakterystycznym fiuuu, fiuuu,… Wtedy też zostali ranni w nogi "Morski" i "Lot" (NN). Przy naszej pomocy dostali się do lasu. Następnie musieliśmy wspiąć się na zalesiony wysoki stok góry, który nie był obsadzony przez Urząd Bezpieczeństwa. Na górze była mała droga i pamiętam, jak chłopcy krzyczeli do mnie: Siostro! Hoop!, aby przez nią przeskoczyć jak najszybciej.

Od lewej: sierż. Robert Nakwas-Pugaczewski "Okoń", kpr. Bogdan Obuchowski "Zbyszek", ppor.  Olgierd Christa "Leszek".

Więc zostawili Wam drogę odwrotu, a przecież mogli, w tej kotlince, całkowicie Was otoczyć. Czyżby popełnili ewidentny błąd?
– Wytłukliby nas jak kaczki. My na dole, oni na górze. Ale to chyba dlatego, że "Leszek" zauważył tego dającego znaki żołnierza i nie zdążyli całkowicie nas okrążyć. Gdy się od obławy oderwaliśmy na dwa-trzy kilometry, to schowaliśmy się wraz z naszymi rannymi w środku zagajnika, w takim kwadracie młodego lasu. Siedzieliśmy tam zachowując całkowitą ciszę, a oni chodzili wszystkimi duktami wkoło obok nas i nic nie zauważyli. Tam przeczekaliśmy do zmroku i dopiero gdy było ciemno, odmaszerowaliśmy z tego miejsca. Poszliśmy pod Kartuzy.

Ostatecznie bilans potyczki nie był zbyt optymistyczny – jeden zabity (NN "Szczygieł"), dwóch rannych (sierż. Władysław Cejko ps. "Morski" i NN ps. "Lod") oraz jeden wzięty do niewoli (Stanisław Szybut "Wir"). Chociaż biorąc pod uwagę dysproporcję sił i fakt, że zostaliście zaskoczeni, można uznać, iż nie była to klęska?
– Jak już powiedziałam, mogło być o wiele gorzej. Mogli nas wszystkich powystrzelać.

Później, po tej walce, działalność Brygady sprowadzała się w zasadzie do zdobywania pożywienia oraz funduszy na odprawy dla kolejno demobilizowanych żołnierzy. Czy to Budy wpłynęły na decyzję o przyspieszeniu demobilizacji?
– Ostatecznie rozwiązaliśmy się dwa miesiące później, w końcu listopada. Ja wyszłam z lasu 21 listopada 1946 roku. Zdecydowanie muszę zaznaczyć, że to nie potyczka w Budach wpłynęła na tę decyzję. Przecież było wiele akcji takich jak Budy, gdzie został ktoś zabity czy ranny. To nie Budy nas "wykończyły". Gdyby tak było, to byśmy się zaraz po tej potyczce rozwiązywali, a my przecież jeszcze dwa miesiące chodziliśmy w terenie. Jeżeli ktoś chciał odejść, to go nie trzymano. Teza o tym, że walka w Budach miała wpływ na rozwiązanie naszych szwadronów, wzięła się z niektórych publikacji, które oparte były na czyichś, nie wiem czyich, relacjach. Ja ówczesne wydarzenia, ich przebieg, chronologię i następstwa zapamiętałam właśnie tak. Podobnie zapisał je bezpośredni uczestnik tej potyczki ppor. Olgierd Christa "Leszek" w swojej książce pt. U "Szczerbca" i "Łupaszki", wydanej w 1999 roku, a inaczej jest ona i jej następstwa przedstawiana w niektórych książkach i opracowaniach historycznych mówiących o tym okresie działań Brygady na Pomorzu. Nie mogliśmy utrzymać się w terenie przy nieustających obławach w czasie zimy. Wytropiono by nas chociażby p
o śladach na śniegu.

Maj 2007 – Budy k/Brus. W tym gospodarstwie zakwaterował szwadron
„Zeusa”.

W takim razie jak wyglądało rozformowanie oddziału?
– Byliśmy pozostawieni niejako sobie samym. Byliśmy w naprawdę strasznej sytuacji. Nie mieliśmy żadnych wskazówek, nie wiedzieliśmy co dalej robić. Nie mieliśmy żadnych wiadomości ani kontaktu z dowództwem. "Lufa" (ppor. Henryk Wieliczko) szedł do nas, ale nie doszedł. Kolejny łącznik "Odyniec" (ppor. Antoni Wodyński) zjawił się na początku listopada i niedługo potem został aresztowany. Gdy zapadła decyzja o rozpuszczeniu szwadronów, wyraźnie zaznaczono, że to tylko na okres zimy, a potem dostaniemy nowe instrukcje. Dlatego też zostało na styczeń 1947 roku wyznaczone spotkanie w Inowrocławiu. Tam mieliśmy się spotkać, aby ustalić co dalej robić. Mieliśmy nadzieję, że zostanie nawiązany kontakt z mjr. "Łupaszką".

Czyli nie było to ostateczne rozwiązanie oddziału?
– Skąd! Przecież np. u "Leszka" znaleziono notes ze wszystkimi adresami jego ludzi. Miał je po to, aby nawiązać na nowo kontakty. Działalność miała być wznowiona na wiosnę. To przecież byli chłopcy ("Zeus" i "Leszek" – przyp. G.P.) mający po dwadzieścia trzy-cztery lata, odpowiedzialni za podległych sobie ludzi, a sami jeszcze "dzieciacy". Co innego jak byliśmy przy "Łupaszce". Jest dowódca, jest rozkaz, a tutaj musieli sami podejmować decyzje.

Jeżeli dobrze interpretuję Pani słowa, to tak Pani, jak i nieżyjący już Olgierd Christa ("Leszek") macie zastrzeżenia do publikacji książkowych, które opisują działania 5. Brygady na terenie Pomorza, Warmii i Mazur?
– Oczywiście. Niektóre książki mają szereg błędów, przeinaczeń czy nadinterpretacji faktów.

A dokładniej?
– Na przykład opisy niektórych zdarzeń niewiele mają wspólnego z tym jak zapamiętali je bezpośredni ich uczestnicy. Są mylnie podawane imiona i nazwiska, pseudonimy, składy poszczególnych patroli, szarże niektórych dowódców i żołnierzy, adresy, miejsca poszczególnych wydarzeń. Całkiem inną sprawą jest fakt, że niektórzy autorzy tendencyjnie i subiektywnie, nie biorąc pod uwagę ówczesnych możliwości, jak też faktów i okoliczności, oceniają nasze działania.

Maj 2007 – Budy k/Brus. Janina Smoleńska na tle zabudowań, w których kwaterował 3. Szwadron 24 września 1946 roku.

To prawda. Kilka miesięcy temu, oglądając z Józefem Bandzo (pseudonim "Jastrząb"), zresztą bardzo interesującą pozycję pt. Żołnierze wyklęci, znaleźliśmy zdjęcie, na którym jest właśnie Pan Bandzo, ale podpis wskazywał, że jest to ktoś inny. Takie rzeczy się zdarzają. A ma Pani na myśli jakąś konkretną publikację?
– Błędy trafiają się wszędzie, jak to w opracowaniach historycznych. Tym bardziej, że dzieje 5. Brygady były przez wiele lat zafałszowywane i manipulowane. Ale uważam, że przy braku rzetelnych źródeł ich autorzy w większym stopniu powinni opierać się na wspomnieniach uczestników tych wydarzeń. Najbardziej cenną publikacją jest znana praca panów doktorów Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego pt. "Łupaszka", "Młot", "Huzar". Działalność 5. i 6. Brygady Wileńskiej AK (1944 – 1952), w której jednak też nie ustrzegli się oni od kilkunastu błędów faktograficznych, jak też krzywdzących nas ocen. Za przykład może służyć choćby opis potyczki stoczonej w miejscowości Budy, gdzie kilka faktów, jak i konkluzje są niezupełnie zgodne z rzeczywistością. Przynajmniej inaczej, jak zapamiętał je "Leszek" i ja. Jestem w posiadaniu pisemnych uwag "Leszka" do tej publikacji, sama też spisałam swoje wątpliwości i myślę, że przy przygotowywaniu do kolejnego, drugiego wydania "Łupaszki"… autorzy mogliby wziąć pod uwagę nasze zastrzeżenia. Tym bardziej, że jest to najsolidniejsze opracowanie tego tematu. Inne pozycje, obejmujące tylko niektóre okresy działalności 5. Brygady, czy też będące pracami magisterskimi lub doktoranckimi, chyba raczej nie będą wznawiane, a w związku z tym szansa na poprawienie zawartych w nich błędów jest znikoma. Poza tym wiele kwestii jest wyjaśnionych w napisanej przez "Leszka" książce pt. U "Szczerbca" i "Łupaszki", wydanej w 1999 roku.

Ostatnia walka 5. Brygady – część 4/5>
Strona główna>

Ostatnia walka 5. Brygady – część 4/5

Które sprawy wymagają, Pani zdaniem, szybkiego wyjaśnienia?
– Poza tymi błędami, o których ogólnie wspominałam, chciałabym, aby ludzie piszący o naszej walce z komunistycznym reżimem i szerzej o naszej działalności, doceniali na równi to co 5. Brygada dokonała na obszarze Pomorza, Warmii i Mazur, z tym co robiły inne jej pododdziały, jaki i 6. Brygada na terenie Podlasia. Tym bardziej, że teren Pomorza był dla nas, "Wilniuków", całkowicie obcy. Nie mieliśmy, przynajmniej na początku, takiego oparcia w miejscowej ludności, jakie miały tamte oddziały. Trzeba było czasu, chociaż stosunkowo krótkiego, aby się do nas przekonano.

Jak widzę, uwagi i sprostowania Pani autorstwa oraz autorstwa Pana Christy zajmują kilka stron maszynopisu, można by z nich napisać osobną kilkustronicową pracę…?
– Zgadza się.

A wracając do Waszej działalności – czy ważne było poparcie ludności dla Waszych działań?
– Gdyby nie poparcie ludności, byśmy się tutaj tyle czasu nie utrzymali. Nie ma mowy.

Jest bardzo niewiele zdjęć z okresu wojny, na których byłaby uwieczniona Pani postać. Czy jest jakaś konkretna przyczyna?
– Chyba taka, że przez dłuższy czas moim dowódcą był "Zagończyk", który był przed wojną związany z tzw. "dwójką" (Oddział II Sztabu Generalnego – wywiad) i był zdecydowanie uprzedzony do robienia fotografii. W zasadzie jedyna znana jego fotografia to ta, którą zrobiono mu podczas przesłuchań w UB.

Maj 2007 – Budy k/Brus. Ten odcinek pola musieli przebyć żołnierze 3. Szwadronu pod ostrzałem sił MO i UB.

Czy podczas śledztwa była Pani bita?
– Ja podczas śledztwa byłam cała sina. Człowiek odruchowo zasłania się ręką, jeszcze gdy po wielu latach wychodziłam z więzienia, to miałam na ręku takie zrosty, właśnie od tego zasłaniania się. Oni bili fachowo. Był na przykład taki doradca sowiecki, który w ogóle się nie odzywał tylko lał. Do dziś pamiętam, jak kiedyś leżałam na podłodze i on stał przede mną, a ja miałam taką dziką chęć złapania za nogę i ugryzienia go. Opanowałam się, bo wiedziałam, że zrobi ze mnie miazgę.

A czy trafiali się bardziej życzliwi UB-owcy?
– Przez całe śledztwo siedziałam w pojedynczej celi. Pilnowało mnie na zmianę dwóch strażników. Jeden z nich, młody chłopak, gdy wracałam z przesłuchania, pytał się czy mocno bili, przynosił mi wodę i dawał papierosa. Nie wiedziałam kto jest z naszych chłopaków aresztowany, a on mi powiedział, że za ścianą siedzi "Brzoza" (Zdzisław Kręciejewski). Od "Brzozy" dowiedziałam się, że siedzi jeszcze "Atlantyk" (Jan Majkowski). Gdy "Brzoza" został zabrany pod Czersk do rodziny Bruskich, którzy przechowywali naszą broń, to też mi o tym powiedział. Kilkakrotnie gdy byłam na przesłuchaniu zostawiał mi obiad czyli zupę i stawiał ją na kaloryferze. Pocieszał mnie, mówił abym się nie martwiła, bo będzie amnestia. Za to był zresztą wzywany do swoich przełożonych. Ale ten strażnik był chyba z KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego – przyp. G.P.). Nie wiem jak się nazywał, ale dla mnie to było wtedy dość ważne, takie wsparcie, gdy wokół panowała atmosfera aż gęsta od nienawiści.

Gdy była Pani już po wyroku i siedziała w więzieniu, były jeszcze jakieś próby „wyciągnięcia” informacji?
– Od czasu do czasu przyjeżdżali i próbowali jeszcze czegoś się dowiedzieć. Najczęściej gdy złapali kogoś następnego z naszych chłopców. Kiedyś przyjechali i chcieli się czegoś dowiedzieć na temat kartki z pseudonimami napisanej przeze mnie. Gdy zasłaniałam się brakiem pamięci, stwierdzili, że… wasza koleżanka „Regina” powiedziała…. Odpowiedziałam im: To nie jest moja koleżanka, a co najwyżej znajoma!

Pani rodzina też była represjonowana?
– Oczywiście, że tak. Kiedy ja byłam w lesie, to u moich rodziców urządzano "kotły" lub siedziała tam "Regina" (Regina Żelińska-Mordas, łączniczka mjr. "Łupaszki", po aresztowaniu współpracowała z Urzędem Bezpieczeństwa powodując aresztowanie kilkudziesięciu osób – przyp. G.P.). Rodzice przenieśli się do Szczecina mając nadzieję na zakończenie tych szykan. Ostatecznie w 1948 roku zostali oboje aresztowani i siedzieli w więzieniu przez dziewięć miesięcy. Nie mieliśmy w tym czasie z sobą żadnego kontaktu.

Przecież "Regina" była uważana za osobę bardzo odważną?
– Kiedyś m.in. "Żelazny" (ppor. Zdzisław Badocha), "Lufa", "Zeus" i "Mercedes" (kpr. Henryk Wojczyński) "robili" jakiś bank. Gdy z niego już "wyskoczyli" i wsiedli do samochodu gotowego do odjazdu, a tutaj nie ma "Reginy". Jak się okazało pobiegła do jakiejś cukierni kupić ciastka! Nikt nie mógł uwierzyć w jej zdradę.

Kadra 4. szwadronu 5. Brygady Wileńskiej AK, od lewej: plut. Zdzisław Badocha "Żelazny", plut. Jerzy Lejkowski "Szpagat", plut. Leon Smoleński "Zeus", NN, kpr. Zbigniew Obuchowicz "Zbyszek".

Chciałbym zadać pytanie natury osobistej – kiedy Pani i Leon Smoleński, czyli "Zeus", zapałaliście wzajemną sympatią?
– To wszystko było przez patriotyzm. "Zeus" uznał, mam zresztą list, który on pisał do mnie do więzienia, że on nie może żyć, gdy jest taka niesprawiedliwość. Napisał, że czuje się odpowiedzialny za to, iż nie zaopiekował się mną i ja siedzę w więzieniu, a on jest na wolności. I wobec tego uważał, tak przynajmniej deklarował w rozmowach z naszymi znajomymi, że jeżeli mam tak wysoki wyrok (Pani Janina otrzymała wyrok śmierci zamieniony na 15 lat więzienia), to po tylu latach mogę wyjść schorowana, będę potrzebowała opieki, to ze względów patriotycznych jego obowiązkiem jest na mnie czekać. Pisał też, że jak mnie nie ma, to on dopiero mnie docenił. Listownie odpowiedziałam mu, że jak to dobrze, że on piętnaście lat będzie czekał, bo z tego wynika, iż im dłużej mnie nie ma, to jego uczucia się wzmagają! To co to będzie po piętnastu latach za płomienna miłość!

Czerwiec 2008 – Postolin k/Sztumu. Pani Janina Smoleńska w otoczeniu dziewcząt z patrolu biorącego udział w VI Rajdzie Pieszym Szlakiem Żołnierzy 5. Wileńskiej Brygady AK mjr. "Łupaszki" (dla zainteresowanych podaję adres strony rajdu: www.lupaszko.pl).

Rozumiem, że „Zeus” czekał do skutku?
– Patriota czekał! A pobraliśmy się w dwa lata po moim wyjściu na wolność.

Mówiła Pani, że
współwięźniarki w szczególny sposób uczciły Pani dwudzieste czwarte urodziny?

– Budzę się rano i patrzę, że dziewczyny stoją przy łóżku. Gdy zobaczyły, że się obudziłam, zaśpiewały:

Płyną latka, płyną
Jako w Wiśle woda,
Żal wody dziewczynie,
I lat twoich szkoda.

Zatrzymana rzeka,
Ścisnął ją mróz lodem,
Przymknęła bezpieka
Twoje serce młode!

Minęło lat "Jachnie" dwa tuziny
Powinna wyprawić huczne chrzciny,
Z chłopakiem wyprawić nam wesele,
Zaprosić i ugościć dziką celę.

Tu Wronki, tam Rawicz, Szczecin Wały,
Tu Bronek, tam Tadek, tam pułk cały,
Z Niemcami, z bezpieką znasz igraszki,
Lecz strzeż się tych chłopców i "Łupaszki"!

Gdy jesteśmy już przy twórczości śpiewanej, proszę opowiedzieć o słynnych żurawiejkach 5. Brygady?
– Ich autorem był nasz kolega z Brygady Zbigniew Trzebski "Nieczuja". Były śpiewane zawsze gdy tylko nadarzyła się okazja do śpiewu w ogóle. Wszystkich nie pamiętam…

Nie masz jak 5. Brygada
Dużo robi, mało gada
Na Niemców, Rusów i Litwinów
Nie szczędzimy karabinów.

Refren: Oj, bieda, bieda wszędzie,
Kiedy jej koniec będzie?
Oj, bieda, bieda wszędzie,
Dopóki ta wojna będzie!

Komendanta zucha mamy,
Wszyscy więc go też kochamy,
Każdy by zań skoczył w ogień,
I bił wroga choćby co dzień.

"Ronin" został adiutantem,
Potem stał się komendantem,
Nagle pan inspektor wpada,
Już brygadą całą włada!

"Podbipięta" chłop morowy,
Do kieliszka wciąż gotowy,
Gdy ktoś w lesie w pień uderzy,
"Podbipięta" plackiem leży!

"Rakoczy" wokoło się uwija,
Pięknych dziewcząt nie omija.
Strzeż się dziewczę jego wzroku,
Swoje dobro miej na oku.

Mały ciałem, wielki duchem,
"Mścisław" jest nie lada zuchem.
Gdy woda drogę mu przecina,
W mig się "Szaszce" na kark wspina.

Nie mów przy niej o miłości,
Bo to tylko ją rozzłości.
Jednak cuda się zdarzają,
"Max" z "Aldoną" wrzody mają!

Teraz powiem coś o "Lali",
Cały sztab ją sobie chwali.
Coś ostatnio spoważniała,
Widać, że się zakochała!

"Kicia" jest to dziewczę płoche,
Zawsze ma kłopotów trochę.
To ślepa kiszka nawaliła,
To pamiętnik mój zgubiła!

Ostatnia walka 5. Brygady – część 5/5>
Strona główna>

Ostatnia walka 5. Brygady – część 5/5

Po tym weselszym „przerywniku” wróćmy do spraw mniej krotochwilnych, aczkolwiek też już nie całkiem przygnębiających. Kiedy ostatecznie wyszła Pani z więzienia?
– Wyszłam najpierw na przerwę w odbywaniu kary. 21 maja 1956 roku wypuszczono mnie na półroczną przerwę. W 1957 roku Sąd Rejonowy w Bydgoszczy darował mi pozostałe kilka miesięcy z zawieszeniem na dwa lata. W wyroku skazującym odebrano mi prawa obywatelskie i honorowe na zawsze, a później zmieniono to na 10 lat. Gdy wyszłam, nie mówiłam, że mam te prawa odebrane. Po jakimś czasie pocztą otrzymałam zawiadomienie o tym, że zostałam z pracy wytypowana na ławnika w sądzie. I tak, paradoksalnie, przez kilka lat byłam ławnikiem, mając odebrane prawa obywatelskie!

Czerwiec 2008 – Bory Tucholskie. Pani Janina Smoleńska podczas rozmowy z Grzegorzem Polikowskim.

Zamieszkaliście Państwo w Szczecinie?
– "Zeus" po ujawnieniu w 1947 roku nie miał gdzie się podziać i razem z moimi rodzicami przyjechał do Szczecina. W 1948 roku został aresztowany i siedział "w śledztwie" przez trzy lata. Komuniści chcieli mu udowodnić, że podczas ujawnienia coś zataił i na tej podstawie mieli zamiar wsadzić go do więzienia. Podczas tej jego "odsiadki", przesłuchania wielokrotnie przeprowadzał jakiś UB-ek wraz z "Reginą". Jak twierdził "Zeus", podczas tych przesłuchań nawzajem ("Zeus" z "Reginą") obrzucali się wyzwiskami i kłócili się w taki sposób, że nawet UB-owcy się śmiali. Chciano mu np., zgodnie z zeznaniami "Reginy", udowodnić, że ujawnił się pod przybranym nazwiskiem. Gdy ten zarzut został obalony, próbowała ona udowodnić, że ma gdzieś schowaną broń, której też nie wskazał. Podczas rozprawy zadeklarowała: Ja go nienawidzę!, przez co nawet ówczesny sąd musiał ją uznać za świadka nieobiektywnego i zwrócić akta do prokuratury. A co mogła zrobić prokuratura, kiedy ona była jedynym świadkiem oskarżenia? "Zeus" posiedział jeszcze trochę i go wypuścili.

Czym zajmowała się Pani poza "ławnikowaniem"?
– Poszłam do pracy i uczyłam się. Przecież byłam "dziedzicznie obciążona", a pomogli mi w znalezieniu pracy w szkole znajomi ojca. Nie miałam wykształcenia pedagogicznego i dlatego zostałam przyjęta do pracy na roczny kontrakt. Jednocześnie zaczęłam studia. Skończyłam filologię polską na WSP w Opolu. Całe życie, mając to "dziedziczne obciążenie", pracowałam jako nauczyciel – od podstawówki przeszłam wszystkie szczeble nauczania. Ostatnio, ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu, bo jestem już od dwudziestu lat na emeryturze, na specjalnej akademii dostałam Medal Uniwersytetu Szczecińskiego. Nie przypuszczałam, że w ogóle o mnie ktoś pamięta, a tu się okazało, że moi dawni studenci, będący dziś profesorami, bardzo mnie zaskoczyli.

Po wyjściu z więzienia była Pani jeszcze w jakiś sposób szykanowana?
– Nie, nigdy. Inni byli wzywani i wypytywani, a mnie nikt nie niepokoił. Widocznie mnie jakoś tak zakwalifikowali.

Czy unieważnienie wyroku odbyło się samoczynnie?
– Absolutnie nie. Gdy złożyłam o unieważnienie wyroku, bardzo przykre wrażenie wywarła na mnie cała procedura. Zatęskniłam za tym swoim rewolwerem z czterema nabojami! Na sali, gdzie rozpatrywano mój wniosek, poczułam się jakbym ponownie była sądzona! Odczytano znowu cały ten "akt oskarżenia", gdzie były same bzdury. Prokurator, po kilku moich wypowiedziach stwierdził, że …tak się ukształtowała Pani świadomość polityczna… Stwierdził też, że ...nie pochwala metod… Pomyślałam, iż znalazł się "gołąbek pokoju" i poczułam straszny niesmak. Zaczęłam wtedy opowiadać o metodach, jakie stosowali oni – Sowieci – gdy nas rozbrajali i łapali, a później kontynuowali ich "robotę" polskojęzyczni pachołkowie z UB.

Miała Pani świadomość, że oprócz "Reginy" niektórzy z żołnierzy 5. Brygady czasami po aresztowaniu, a czasami po wyjściu z więzienia, pisali raporty do UB, a potem do SB, na swoich kolegów? Niektórzy robili to do lat 70., a nawet końca 80.?
– Nie, nie wiedziałam. Nawet gdy jeden z dowódców szwadronu kilkakrotnie powtarzał mi, gdy się widzieliśmy, że czeka nas przykra rozmowa, to myślałam, iż chodzi o jakieś pretensje do mnie. Dopiero po jego śmierci dowiedziałam się prawdy… Ale prawdę mówiąc – "Reginie" nikt nie dorównał. Każdy przypadek był inny. Szkoda, że nie ukazuje się metod stosowanych w czasach stalinizmu i tych, którzy się nimi posługiwali by niszczyć ludzi i fizycznie, i moralnie.

Myślę, że tym niezbyt optymistycznym akcentem możemy zakończyć naszą rozmowę. Niech czytelnicy sami ocenią tamte, jak i te bliższe czasy. Bardzo dziękuję za czas poświęcony na nasze rozmowy.

Rozmawiał: Grzegorz Polikowski

Tekst rozmowy, przeprowadzonej przez Grzegorza
Polikowskiego, ukazał się w wydaniu specjalnym Ilustrowanego Magazynu
Historycznego "MILITARIA
XX wieku"
,
nr 4 (11)/2009
.

Zdjęcia pochodzą ze zbiorów Pani Janiny Smoleńskiej, dr. Piotra Niwińskiego, książki pt. "Łupaszka", "Młot", "Huzar". Działalność5. i 6. Brygady Wileńskiej AK (1944-1952) autorstwa K. Krajewskiego i T. Łabuszewskiego oraz zbiorów własnych Grzegorza Polikowskiego.

Autor prosi o kontakt (g.polik@vp.pl) wszystkich Czytelników, którzy znają dotychczas "bezimiennych" bohaterów tamtych wydarzeń oraz nieznane fakty lub materialne pozostałości po działalności 5. Brygady (jak i innych oddziałów antykomunistycznego podziemia) lub są w posiadaniu zdjęć i innych pamiątek po nich.

Czytaj więcej na temat "Jachny" i 5. Brygady Wileńskiej AK:

Ostatnia walka 5. Brygady – część 1/5>
Strona główna>

Bitwa w Lesie Stockim – uroczystości rocznicowe

65 rocznica bitwy w Lesie Stockim

30 maja 2010 r. na polanie pod pomnikiem w Lesie Stockim odbędą się uroczystości rocznicowe upamiętniające zwycięską bitwę zgrupowania partyzanckiego mjr. Mariana Bernaciaka "Orlika" z ekspedycją NKWD i UB stoczoną 24 maja 1945 r.

24 maja 1945 w Lesie Stockim zgrupowanie partyzanckie AKDSZ mjr.
Mariana Bernaciaka "Orlika"
wspierane przez oddział Czesława Szlendaka
"Maksa", stoczyło jedną z największych bitew Antysowieckiego Powstania.
Ok. 170 partyzantów zostało zaatakowanych przez liczącą 700 ludzi
ekspedycję NKWD i UB wyposażoną w transportery opancerzone. Po
całodziennej walce żołnierze "Orlika" odnieśli zwycięstwo. Zginęło 17
żołnierzy NKWD i 10 funkcjonariuszy UB i MO – w tym kpt. Henryk
Deresiewicz
, naczelnik Wydziału do Walki z Bandytyzmem WUBP w Lublinie i
por. Aleksander Ligęza, zastępca szefa PUBP w Puławach. Po stronie
partyzantów poległo 11 ludzi: kpr. Pawelec Ryszard ps. "Spłonka", Piecyk
Jan ps. "Niezapominajka", Szymonik Roman ps. "Bystry", Szczęsny
Zdzisław ps. "Stracony", Pastuszko Zdzisław ps. "Karaś", Jeżewski Józef
ps. "Szczyt", Buksiński Wacław ps. "Budzik oraz czterech nieznanych żołnierzy AK.