Ci jednak oficerowie AK, którzy uniknęli aresztowani w Wilnie i w jego okolicach podejmują decyzję, by wracać na swoje „stare partyzanckie meliny”. W powszechnym chaosie, tropieni przez Sowietów żołnierze kresowi podejmują różnorakie decyzje. Jedni decydują się przedzierać się do Polski centralnej, by tam kontynuować walkę, sądząc że długo nie uda im utrzymać się na Wileńszczyźnie. Inni postanawiają przeczekać i rozchodzą się do domów. Komendant „Ragner” decyduje się wracać nad Niemen i tam bronić, tak mu oddanej wcześniej, miejscowej ludności przed spodziewaną zemstą czerwonych. Rozpoczyna się trzecia okupacja. Pluton „Cześka” przebija się na południe i dociera do swoich dawnych kwater. Niestety Zygmuntowi się to nie udaje. Odłączywszy się od grupy, wpada w ręce Sowietów.
Zygmunt Olechnowicz „Zygma”, „Grom”, adiutant ppor. Anatola Radziwonika „Olecha”, 1948 r.
Początkowo, wraz z setkami innych, pojmanych w Puszczy Rudnickiej Akowców, przetrzymywany jest w naprędce stworzonym przez bolszewików obozie, mieszczącym się w ruinach zamku w Miednikach Królewskich koło Wilna. Stamtąd zostaje wysłany do Kaługi. Historia się powtarza. I z tego transportu udaje mu się uciec. Po kilkumiesięcznym przedzieraniu się przez Rosję, pieszo, lasami, korzystając z dobrego serca chłopa rosyjskiego i białoruskiego, dociera na Nowogródczyznę.
W tym czasie na Kresach szaleje czerwony terror, im bardziej się nasila tym mocniej wzmaga się opór. Rozbite formacje i poległych oficerów zastępują nowi. W dniu 3 grudnia 1944 roku, obława wojsk wewnętrznych NKWD rozbija pod wioską Niecieczą oddział ppor. „Ragnera”, wówczas dowódcy Zgrupowania „Południe” Okręgu AK. Padł Komendant, poległ jego brat Leon ps. „Drzewica” i co najmniej 4 podkomendnych. Śmiertelnie ranny zostaje plutonowy „Ojciec” . Giną kolejni oficerowie pododdziałów Zgrupowania „Południe”: „Pion”, „Pazurkiewicz”, „Kuna”. Dla niektórych śmierć przychodzi w boju, inni jak „Pazurkiewicz” umierają w publicznych egzekucjach. W nocy 21 stycznia 1945 roku, śmierć w mundurze NKWD zabiera Komendanta Zgrupowania „Północ”, por. Jana Borysewicza „Krysię”. Porucznik Jan Borysewicz „Krysia”, jeden z najzdolniejszych i najdzielniejszych żołnierzy Nowgródczyzny ginie pod wsią Kowalki w Puszczy Nackiej, zaledwie kilka kilometrów od miejsca, gdzie w 1863 roku, poległ jego wielki poprzednik, inny kresowy rycerz – Ludwik Narbutt – naczelnik Powstania Styczniowego w Lidzkiem.
Akowskie szeregi się wykruszają. Dowodzenie nad siatką konspiracyjną i grupami operującymi w lasach powiatów Lida i Szczuczyn Nowogródzki obejmuje ppor. Anatol Radziwonik noszący pseudonimy „Olech”, „Mruk”, „Ojciec”. „Zygma” zostaje jego adiutantem. Los złączy ich na lata. Odtąd razem będą maszerować leśnymi duktami, przedzierać się przez niedostępne rojsty, cierpieć zimno w puszczańskich ziemiankach i walczyć z sowiecką władzą. Rozdzieli ich dopiero śmierć Komendanta „Olecha” w lasach w koło wioski Raczkowszczyzna. Nastąpi to jednak dopiero w maju 1949 roku.
Nauczyciel ze wsi Iszczołniany
Ppor. Anatol Radziwonik „Olech”, „Mruk”, „Ojciec”, „Stary”, oficer VII batalionu 77 pp AK, komendant połączonych poakowskich obwodów Szczuczyn i Lida, walczył z reżimem komunistycznym do 12 maja 1949 r., kiedy to poległ przebijając się przez trzy kordony obławy NKWD.
Kim był ppor. Anatol Radziwonik? Wiemy, że urodził się w Rosji w 1916 roku. Według dostępnych dokumentów ojciec Anatola – Konstanty – pochodził z Wołkowyska, gdzie pracował jako kolejarz. Matka zaś, z domu Makowiecka, wywodziła się z prawosławnej rodziny ze wsi Piekary. Anatol ukończył w okresie międzywojennym Państwowe Męskie Seminarium Nauczycielskie w Słonimiu, na Nowogródczyźnie. Jak wynika z jego świadectwa szkolnego, wydobytego z archiwum w Grodnie przez Andrzeja Poczobutta, był prawosławny. Czy w związku z tym czuł się też Białorusinem? W kwestionariuszu, który „Olech” musiał wypełnić dla władz sowieckich w 1940 roku podał narodowość polską. Było to wówczas aktem sporej odwagi, biorąc pod uwagę fakt, że nauczyciel, rezerwista WP i na dokładkę deklaratywnie Polak kwalifikował się do pierwszej grupy przeznaczonych do wywózki. Pytanie czy w ogóle warto to roztrząsać? Moim zdaniem nie. Najważniejszy jest fakt, że walczył o niepodległość Polski w szeregach AK przeciw Niemcom i bolszewikom. Później zaś, mimo możliwości wyjazdu na zachód – do Polski centralnej – postanowił do końca bronić życia i godności ludności Kresów (i to zarówno ludności polskiej jak i białoruskiej) wywożonej, niszczonej i mordowanej przez komunistów.
Partyzantka „Olecha” miała i to wydaje mi się istotne, charakter nazwijmy go „internacjonalny”. W szeregach tych antykomunistycznych żołnierzy był Mikołaj ps. „Zielonyj”, Białorusin ps. „Poleszuk”. Znalazł się tam nawet Francuz ps. „Peter”. Wielu ze współpracujących z „Olechowcami”, mieszkańców Ziemi Lidzkiej była pochodzenia białoruskiego. Komendant miał też swoje wtyczki w lokalnym aparacie komunistycznym. W sielsowietach, rajkomach, nawet wśród milicji.
Po ukończeniu seminarium, podjął pracę w szkole wiejskiej w Iszczołnianach koło Żołudka w powiecie Szczuczyn Nowogródzki. Był nauczycielem i harcerzem. Podobno za „pierwszego Sowieta” się ukrywał. Nie został wywieziony. Po wkroczeniu Niemców przystąpił do pracy konspiracyjnej. Od 1944 roku walczył w szeregach partyzantki, dowodząc jednym z plutonów VII batalionu 77 pułku piechoty AK, pod wodzą legendarnego por. Jana Piwnika „Ponurego”. Podobnie jak większość żołnierzy Nowogródzkiego AK pod Wilno w lipcu 44’ dotarł, lecz w walkach o miasto wziąć udziału nie zdążył. Wrócił w Lidzkie i na nowo podjął walkę o Kresy. Początkowo jest jednym z lokalnych dowódców grup Akowskich. Po śmierci Komendantów: „Krysi”, „Ragnera” i „Lalusia” oraz likwidacji części struktur AK i ewakuowaniu żołnierzy „za kordon”, zostanie sam na placu boju.
Jeden z pododdziałów
ppor. „Olecha” przed ziemianką. Ppor. „Olech” siedzi przed grupą, nad
nim NN „Lis”. Drugi od lewej (w rogatywce) adiutant ppor. „Olecha”,
Zygmunt Olechnowicz „Zygma”, „Grom”.
Zbrojna walka z sowiecką okupacją na Nowogródczyźnie, której ster, jako ostatni podjął ppor. Anatol Radziwonik trwała nieprzerwanie od lipca 1944 roku (czyli powtórnego wkroczenia Armii Czerwonej w granice RP) do początku lat pięćdziesiątych. Po faktycznej likwidacji struktur dowodzenia Okręgu Nowogródzkiego AK i ewakuacji części żołnierzy podziemia do Polski centralnej, późnym latem 1945 roku, na terenie Nowogródzkiego pozostało jeszcze wielu konspiratorów. Z dokumentów sowieckich wynika, że w 1945 roku „Olechowi” podlegało co najmniej 800 do 900 ludzi w dawnych powiatach – obwodach Lida i Szczuczyn. Większość z nich była zorganizowana w siatce konspiracyjnej. W lasach operowało stale parę grup liczących od kilku do kilkunastu, a czasami kilkudziesięciu partyzantów. W wyjątkowych sytuacjach, na poważniejsze akcje tworzono większe zgrupowania, mobilizując ludzi z terenowej siatki konspiracyjnej. Należy podkreślić, że jakkolwiek „Olechowa” partyzantka” miała charakter głównie samoobrony ludności Ziemi Lidzkiej, to do końca swego istnienia funkcjonowała w nazewnictwie (i tak też zapisała się w pamięci miejscowych po dziś dzień) jako Armia Krajowa – zupełnie inaczej niż w Polsce centralnej, gdzie mając do czynienia z antykomunistycznym podziemiem, słyszymy nazwy takie jak: AKO, WiN, NZW, KWP.
Komendant Radziwonik podejmując decyzję o pozostaniu na Kresach, postanowił przede wszystkim bronić ludności przed kołchozacją i terrorem bolszewików. Niszczono więc powstające spółdzielnie, odbierano zabójcze dla chłopów kontyngenty nakładane przez lokalne władze, atakowano posterunki milicji i sielsowiety. Tępiono donosicielstwo i agenturę.
Wielokrotnie zastanawiałem się, czy Ci ostatni kresowi partyzanci w istocie wierzyli w wybuch trzeciej wojny światowej. Wojny pomiędzy niedawnymi naszymi sojusznikami – zachodnimi aliantami, a ZSRS? Czy większość z nich wierzyła w to, że nastanie konflikt powszechny, który przyniesie niepodległość Polsce i zniszczy Sowiety. Tego do końca nie wiem, choć z relacji nielicznych, którzy przeżyli zagładę, wiem że tak sądzili. Jestem pewny natomiast, że chłopcy ppor. „Olecha” byli zdeterminowani i gotowi na śmierć w tej nierównej walce z komunistami i wiem że ich sytuacja była zdecydowanie trudniejsza od kolegów „zza kordonu”. O tej szaleńczej wręcz determinacji niech świadczy, jakże powszechny u nich „obyczaj” nie oddawania się żywym w ręce bolszewików. Ostatnią kulę zostawił dla siebie wspomniany już „Kuna”. Dobił się też sierżant Paweł Klikowicz ps. „Irena”, zastępca ppor. Radziwonika .
Gdy 17 maja 1947 roku jego oddział wpadł w zasadzkę w Starodworcach koło Wasiliszek, ranny w obie nogi „Irena”, kierując akcją przebicia się swych chłopców przez linie bolszewików, rozkazał by go nie brać. Konający, miał powiedzieć „dość chłopcy, ze mnie i tak już dziś pożytku nie będzie”.
Tak odchodziła większość z nich. Ranny z brzuch, spróbuje dobić się i Zygmunt. Zostanie jednak odratowany.
Naprzeciw „Olechowców” była cała sowiecka machina przemocy: MWD , tysiące szpicli i donosicieli. Walczyli w terenie mieszanym etnicznie, gdzie dużo łatwiej było zainstalować agenturę. Nie mieli praktycznie żadnej łączności ze strukturami podziemnymi na obszarze tzw. „Polski Ludowej”, nie wspominając już o kontakcie z Londynem. A jednak na przekór wszystkiemu trwali. Znamy tylko kilkadziesiąt nazwisk i pseudonimów tych niezłomnych straceńców – żołnierzy Komendanta „Olecha” dowódcy Połączonych Obwodów Nr 49/67.
W okolicach Szczuczyna walczy wraz ze swym oddziałem, wymieniony już, 63 letni sierżant Paweł Klikowicz
ps. „Irena” (jednocześnie będący zastępcą „Olecha”). W rejonie Wasiliszek i Wawiórki operowała grupa ppor. Witolda Maleńczyka ps. „Cygan”, bliżej Nowego Dworu i Ostryny „chodził” ze swoimi ludźmi „Peter”, „Francuz”. Peter był prawdopodobnie Alzatczykiem. Jeszcze w czasie wojny zdezerterował z armii niemieckiej. Dzięki pomocy miejscowej ludności znalazł schronienie i wstąpił do AK. Pozostał na Kresach i postanowił bronić tych prostych ludzi, którzy wcześniej udzielili mu opieki i pomocy.
„Kresowi Straceńcy” ppor. „Olecha”. Drugi rząd od dołu, od lewej: NN, „Zielony”, „Zygma”, „Olech”; trzeci rząd, drugi z lewej – Witold Wróblewski „Dzięcioł”, czwarty rząd, pierwszy z prawej – „Peter”-„Francuz”.
Nie chcąc powtarzać ustaleń badaczy historii partyzantki poakowskiej w Lidzkiem, nie mogę jednak się powstrzymać, pominąć i nie wymienić choćby kilku dat i nazw miejscowości, gdzie „Olech” toczył boje z bolszewikami. W końcu, w akcjach tych brał też udział Zygmunt. Myślę również, że warto przywołać te, zapomniane w obecnej Polsce, nazwy lidzkich miejscowości gdzie przez wieki trwała Polska. Polska, która odeszła wraz z ostatnimi partyzantami Komendanta „Olecha”.
Wieś Taboła (sierpień 45’), „Olech” atakuje Sowietów i odbija z ich rąk pojmanych przez nich wcześniej żołnierzy podziemia. Wrzesień tegoż roku, oddział „Olecha” atakuje „sowieciarzy” pod Lidą. Straty nieprzyjaciela wynoszą 3 zabitych. W tym samym miesiącu „Olech” dokonuje wypadu „poza swoje tereny” – pod Iwie. Po ostrzale, bolszewicy wycofują się. „Olechowcy” pozostają bez strat własnych. W styczniu 46’ „Cygan” likwiduje, niemalże przed drzwiami posterunku milicji w Wasiliszkach funkcjonariusza MGB. W rocznicę Święta Niepodległości, w dniu 11 listopada 1948 roku zostaje zniszczony pierwszy w Lidzkiem wzorcowy kołchoz im. Stalina, w Kulbaczynie pod Ostryną. „Peter” niszczy pod Nowy Dworem „nowiutki” kołchoz im. Woroszyłowa. Atakowane są m.in. sielsowiety i kołchozy w Hołdowie i Wielkim Siole.
Planowa kolektywizacja na obszarach przyłączonych do sowieckiego imperium, niespodziewanie rozbija się w Lidzkiem. Skuteczny opór dosłownie grupki ludzi pod wodzą niejakiego „Olecha” wzbudza wściekłość bolszewików i jest nawet przedmiotem narad aktywu na szczeblu obłastii i samego Mińska. Atmosfera staje się nerwowa, kolejni urzędnicy tracą stołki, nie mogąc sprostać zarządzeniom centrali. Budowa kołchozów po prostu nie idzie, plany się walą, a ośmielony lud wspierany przez grupy desperatów z lasu, „z orzełkami na furażerkach”, stawia się coraz mocniej czynownikom.
Tak dłużej być nie może. Grodzieńscy towarzysze dostają wsparcie. W 1948 roku wymieniony zostaje szef MGB z rejonu Wasiliszek. W teren przysyłani zostają „najlepsi z najlepszych” oficerów operacyjnych sowieckich służb. Między innymi Anatolij Andriejew i Michaił Czekułajew. Ten drugi przybywa w grupie 40 absolwentów elitarnej Taszkienckiej Szkoły Wojskowego Kontrwywiadu „Siersz”. Czekułajew trafia do „pracy” na najtrudniejszym z odcinków frontu – do Wasiliszek pod Lidą.
Zygmunt Olechnowicz ps. „Zygma” – część 3
Z początkiem 1949 roku MWD przystępuje do ostatecznej rozprawy z „nieuchwytnym Olechem” i jego partyzantką. Wczesna wiosna przynosi dotkliwe straty. W dniu 19 marca wpada w zasadzkę „Cygan”, również w tym miesiącu ginie Alzatczyk „Peter” i jego 10 żołnierzy. Zostają otoczeni w leśnej „melinie”.
Z każdym dniem sytuacja polskiego podziemia w Lidzkiem staje się coraz bardziej beznadziejna. Aresztowania i obławy dziesiątkują konspiratorów i miejscową ludność wspierającą „Olechowców”. W końcu kwietnia komendant wraz ze swoim kilkunastoosobowym oddziałem zatrzymuje się na odpoczynek w zaścianku szlacheckim Stankiewicze.
Wiosna 1947 r. Oddział ppor. Anatola Radziwonika „Olecha” (siedzi w środku), na prawo od „Olecha” siedzi sierż. Paweł Klikowicz „Irena” – poległ 17 maja 1947 w starciu z NKWD pod Starodworcami; ciężko ranny w obie nogi osłaniał odwrót grupy po czym zastrzelił się nie chcąc wpaść w ręce Sowietów.
Mieszkańcy Stankiewicz od wieków słynęli w okolicy z żarliwego patriotyzmu i umiłowania ojczyzny. W czasie okupacji niemieckiej niemal wszyscy byli silnie zaangażowani w konspirację w szeregach AK. Przez te wszystkie lata drugiej okupacji sowieckiej stanowili zawsze pewne oparcie dla „Olecha” i jego żołnierzy. Następuje jednak zdrada, ktoś donosi o miejscu postoju oddziału. O północy 23 kwietnia 1949 roku, kwaterujący oddział zostaje okrążony przez obławę Wojsk Wewnętrznych. Wywiązuję się walka, w trakcie której ginie Wacław Szturma ps. „Doktor”, są też ranni. „Olechowi”, podobnie jak wielokrotnie wcześniej i tym razem udaje się jednak wyrwać z kotła. Tragiczny jednak los spotyka Stankiewicze, których mieszkańcy zostają aresztowani i skazani na wieloletnie wyroki ITŁ. Jakby tego było mało, karę ponoszą też urocze drobnoszlacheckie dworki zaścianka, które bezlitośnie zostają zniwelowane przez czerwoną władzę. Tymczasem partyzanci, tropieni, mijając obławy, odskakują na północ, „Olech” czuje się źle, jest słaby, dokucza mu niewyleczona rana postrzałowa. Oddział rozbija obozowisko w lasach koło wioski Raczkowszczyzna. Jest 12 maja 1949 roku.
Na obrzeżach lasu, w którym obozowali „Olechowcy” znajdował się mały chutor państwa Stubiedów. Byli to ludzie biedni lecz odważni i szlachetni. Już wcześniej wielokrotnie pomagali „Olechowi”. Tak było i tym razem. Gospodyni ugotowała rosół z trzech kur, dała śmietanę i chleb – wszystko co miała najlepsze. Jak się okazało był to ostatni wspólny posiłek partyzantów i ich Komendanta. W nocy, tuż przed świtem rodzinę Stubiedów obudził huk wystrzałów. To oddział „Olecha” próbował przebić się przez sowiecką obławę. Tym razem organizowaną w sile aż pułku Wojsk Wewnętrznych.
„Otoczyli nas poczwórnym pierścieniem – wspomina Witold Wróblewski ps. „Dzięcioł”, jeden z tych, którym udało się przeżyć masakrę pod Raczkowszczyzną – pierwsze trzy pierścienie udało nam się przerwać. Nie udało się natomiast przełamać czwartego pierścienia. Zostaliśmy rozbici.”
Na ostatnim z tych pierścieni ciężko ranny zostaje Zygmunt. Próbuje się dobić, szybsi są jednak bolszewicy. Ostrzeliwujący się i ranny „Olech” wycofuje się, idąc dla zmylenia tropiących go psów korytem rzeczki Niewiszy. W końcu dosięga go śmiertelna kula. Giną: Józef Bogusławski ps. „Bolek”, Bronisław Makaro ps. „Przybysz”, Bronisław NN. ps. „Potęga”, „Bocian” NN. i Wacław Szwarabowicz ps. „Słowik” – „Kiepura”. Trzy osoby ocalały, poza wspomnianym już „Dzięciołem”, jest też jego siostra Genowefa ps. „Stokrotka” i Zygmunt.
Więzienia i Łagry
Początkowo Zygmunt Olechnowicz przebywa w szpitalu więziennym. Stamtąd zabierają go do więzienia w Grodnie, gdzie po ciężkim śledztwie zapada wyrok. Po latach, w łagrze „Zygma” opowie jednemu z towarzyszy niedoli o metodach śledztwa i torturach, którym został poddany w Grodnie. Wśród przeróżnych, wymyślnych tortur, jedna się powtarzała – powie – okładali mnie kijami po głowie.
Widok na przedwojenne Grodno.
Wyrok zapadł, 23 letni Zygmunt zostaje skazany na 25 lat łagru i 5 lat pozbawienia praw publicznych. Zsyłają go do Kazachstanu. Obóz w Dżezkazgan.
Do roku 1957, razem z wieloma innymi Akowcami, a także z litewskimi „Leśnymi Braćmi”, Ukraińcami, jeńcami niemieckimi, Łotyszami i dziesiątkami innych narodowości, siedzi w kazachstańskich obozach. Z relacji p. Józefa Berdowskiego, ps. „Mały Ziuk”, również żołnierza „Olecha”, który podczas zsyłki miał kontakty z „Zygmą” wiemy, że właśnie w 1957 roku dużą grupę żołnierzy AK z Grodzieńszczyzny i Nowogródzkiego odesłano do obozu zbiorczego pod Moskwę, a następnie do PRL, gdzie wraz z innymi również Zygmunt miał dalej odsiadywać swój wyrok. Na to przynajmniej się zapowiadało. Olechnowicz dojechał na etap pod Moskwą, ale tam go od reszty oddzielono i z powrotem przetransportowano do łagru. Nie wiadomo dokładnie dlaczego. Jedna z wersji sugeruje, że Zygmunt znalazł się w grupie około 30, specjalnie wyselekcjonowanych przez KGB, tzw. „najgroźniejszych przestępców”, których Sowieci nie zamierzali przekazać nawet bratnim towarzyszom z PRL.
Kolejne lata swojej zsyłki „Zygmunt” zaliczył też w Kazachstanie, w każdym razie wyroku mu nie skrócono… przesiedział pełne 25 lat! Nawiązał wtedy krótkotrwały kontakt z rodziną w Białymstoku.
Więźniowie pracujący w Gułagu.
Wnętrze obozowych baraków.
Szpital
Prawdopodobnie w 1974 roku Zygmunt przyjechał do „siebie”, do domu – do Lidy. Wyrok miał już za sobą, lecz nadal pozbawiony był praw publicznych. Nie było dla niego pracy, nie miał gdzie mieszkać, nie mógł dostać meldunku. Odwiedzał nielicznych, żyjących jeszcze znajomych, podobno spotkał się też z byłą dziewczyną z Kolesiszczy, ale najczęściej spał na dworcu czy dokładniej w okolicach dworca w Lidzie. Za włóczęgostwo w Sowietach karano. Zygmunt też za to oberwał. Chyba z dworca zabrali go na milicję. A stamtąd do „psychuszki”. Wkroczył w ostatni ze swoich „kręgów piekieł”! Zabrany przez milicję, przekazany „bezpiecznikom”, zostaje następnie zamknięty w szpitalu psychiatrycznym na przedmieściach miasta.
Z informacji uzyskanych w tym zamkniętym zakładzie przez brata Zygmunta – Czesława – wynika, że Zygmunt przebywał tam od maja 1974 roku do stycznia 1975 roku. Później następuje, dziwna dla mnie, dwutygodniowa przerwa. Nie jestem lekarzem psychiatrą, niemniej zważywszy na to, iż szpital był zamknięty oraz na fakt, że według posiadanego przeze mnie dokumentu, wystawionego i podpisanego przez ordynatora tej palcówki, Zygmunt cierpiał na „przewlekłą chorobę umysłową”, jest mało prawdopodobne, by go zwyczajnie wypuszczono… zresztą gdzie? Prawdopodobnie został wypożyczony przez KGB. A tam? Co z nim robili, czego jeszcze od niego chcieli? Możemy się tylko domyślać. Pastwili się znowu, pewnie starym zwyczajem raz po raz bili po głowie. A może stosowali bardziej wyrafinowane tortury? W końcu zwrócili go do szpitala. Tam przebywał, do 24 sierpnia 1976 roku.
Gdy przed przeszło 12-u laty pisałem tekst o Zygmuncie, zakończyłem go następująco: „Tutaj ślad się urywa… Nie mam aktu zgonu. Jedno jest za to pewne: dla „Zygmy” nie było „chrześcijańskiego przebaczenia”, o które tak bardzo apelują „autorytety III RP”, zwłaszcza gdy wypowiadają się o katach żołnierzy Niepodległej. Jeśli Zygmunt żyje, ma 69 lat. Proszę o kontakt kogokolwiek, kto mógłby udzielić jakiejkolwiek informacji o dalszych losach Zygmunta Olechnowicza – „Zygmy” – „Groma”.
Pisząc te słowa, wbrew rozsądkowi łudziłem się, że Zygmunt może jeszcze żyć. A jeśli tak, snułem w głowie fantastyczne plany zabrania go, bez względu na jego kondycję, do tej nowej wolnej Polski „aż po Bug”, do której kiedyś jechał z Kazachstanu na dalsze „odsiedzenie kary”, i do której nie dojechał.
Jakiś czas później dostałem informację, że Zygmunta Olechnowicza odesłano z „psychuszki” w Lidzie z powrotem do Kazachstanu. Tam zmarł. Osadzony w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym, gnił w nim do początku lat 90-tych. I w końcu odszedł na swoją wieczną wartę. Było to gdzieś, za „Suchockiej”. Nastał czas budowania III RP. Polska miała prezydenta wybranego w wolnych wyborach, głośno już mówiono i nawet uczono dzieci o Armii Krajowej, WiN i NZW. Ostatni adres „umierania za życia” Zygmunta Olechnowicza to ulica Wostocznaja 6, Karaganda, Kazachstan.
Karaganda
Nie wiem czy Zygmunt został w ogóle pochowany, nie wiem też co zrobiono z jego ciałem, być może je splugawiono, podobnie jak i doczesne szczątki jego komendantów i kolegów.
Nie znam też jego oprawców, agentów, funkcjonariuszy MWD, śledczych, oskarżycieli, klawiszy, bolszewickich sędziów, może też i lekarzy. Na kopii wyroku odczytałem nazwiska przewodniczącego składu „Wojennego Trybunału Wojsk MWD Grodzienskiej Obłastii”, towarzysza majora Komarowa, młodszego porucznika Szawełki i sekretarza sądu, kapitana Ananjewa. Wiem, że brutalnymi naczelnikami więzienia w Grodnie byli: płk. Kuperman i Dolinskij. Za skuteczną likwidację „terrorystycznej bandyckiej grupy Olecha” awansowany i przeniesiony do centrali w Mińsku zostaje towarzysz Piotr Sitnikow, szef rejonowego MGB. Wspomniany już Anatolij Andriejew w nagrodę za operacyjne rozpracowanie „Olechowców” dostaje pistolet, wręczony osobiście przez samego Berię. Znamy też dowodzącego operacją pod Raczkowszczyzną. Był to naczelnik obwodowego MGB – Frołow. Jest bardzo prawdopodobne, że ludzie ci nie żyją. Czy żyją inni zbrodniarze? Nawet jeśli, nie uda się ich zapewne osądzić i wręcz niewiarygodne, by polski prokurator ich przesłuchał. Czy można jednak umyć ręce? Zadaję to pytanie retorycznie, wierząc, że pion prokuratorski Instytutu Pamięci Narodowej podejmie trudne zadanie wyjawienia prawdy o katach, kierując się sentencją Józefa Mackiewicza, że „jedynie prawda jest ciekawa…”.
Często myślę o Zygmuncie. Każdego roku – 12 maja – w rocznicę walki pod Raczkowszczyzną – idę, kłaniam się, modlę i palę świeczkę pod tablicą poświęconą pamięci nowogródzkich dowódców Armii Krajowej, a wśród nich też i ostatniego, ppor. Anatola Radziwonika ps. „Olech”. Traktuję tę tablicę w katakumbach kościoła Świętego Antoniego, przy ulicy Senatorskiej w Warszawie jako symboliczną mogiłę Zygmunta i wszystkich zapomnianych kresowych rycerzy.
P.S. Pragnę złożyć ogromne podziękowania dla Andrzeja Poczobuta za pomoc przy pisaniu niniejszego tekstu.
„Bezrukij Major” – część 4
Kiedy we wtorek rano zbierano zwłoki i szukano mjr. „Kotwicza”, któryś sołdat zauważył na zroszonej trawie ślad. Ślad kończył się przy kopie siana. Czterech podbiegło, odgarnęli siano. Wewnątrz leżał skulony, ciężko ranny strzelec Czesław Marszałek „Żuraw”. Wyciągnęli go, szykowała się jeszcze jedna egzekucja. Gdyby nie Teresa… Wpadła w histerię: krzyczała, wrzeszczała, tupała, wyrywała się, żeby mu pomóc, osłaniała przed żołnierzami. No i nie zadźgali go na miejscu, jak tamtych. Zmarł w więzieniu w Lidzie.
Teresa wybłagała trzy dni życia dla kolegi, ale tym samym odsłoniła swoje związki z oddziałem. Legenda o jej przypadkowym znalezieniu się w Surkontach prysła. Za tę „zbrodnię” sąd sowiecki skazał ją na karę śmierci. Ułaskawiona, spędziła 10 lat na zsyłce.
Nie ma świadka śmierci „Kotwicza”. Jest opowieść, którą ludzie powtarzają od kilkudziesięciu lat. Pierwszy na tym skrzydle zginął „Ostroga”. Potem „Kotwicz” dostał kulę w czoło, wylot z tyłu czaszki. „Orwid” rzucił się, żeby wyciągnąć go spod ognia i w tej samej chwili padł na nogi dowódcy. Trzy kule w pierś. Tak ich razem znaleziono…
Alfred Paczkowski „Wania”, cichociemny, napisał po latach:
„Maciej – to Poniatowski. Jego śmierć była demonstracją i sprawą honoru”.
„Dulce et decorum est pro patria mori”.
Oddziały AK i oddziały samoobrony polskiej trwały na straży polskości na Nowogródczyźnie do lat 50., tocząc nierówną walkę z sowiecką inwazją i sowietyzacją tych ziem.
W bitwie pod Surkontami straty sowieckie wyniosły 132 zabitych. Po stronie AK poległo 39 żołnierzy:
mjr/ppłk cc Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz”,
kpt. Michał Pękała (?) „Bosak”,
kpt. cc Franciszek Cieplik „Hatrak”,
rtm cc Jan K. Skrochowski „Ostroga”,
ppor. Stanisław Dźwinel „Dzwon”,
ppor. Walenty Wasilewski „Jary”,
pchor. Henryk Nikicicz „Orwid”,
pchor. Henryk Cywiński „Wilk”,
plut. Franciszek Stankiewicz Mikado”,
kpr. Kazimierz Ejsmont „Irak”,
kpr. (plut.?) Predoń „Kowal”,
kpr. Bohdan Bednarczyk „Dan”,
strzelcy i starsi strzelcy:
Jan Caputa,
Stanisław Caputa,
Jerzy Gryszel „Jurek”,
Jerzy Kaleciński „Kosinus”,
Zygmunt Kaleciński „Sinus”,
Jerzy Kleindienst „Basia”,
Bohdan Karpowicz „Sowa”,
Stanisław Krukowski „Czarny”,
Zygmunt Miąć „Szczerbiec”,
Eugenia Myszkówna „Gienka”,
Tadeusz Skobcjko „Błysk”,
Władysław Sperski „Tolot”,
Mieczysław Szeptunowski,
Zygmunt Werkun „Zima”,
Henryk Żurawski „Marabut”,
Żaczkiewicz,
Witold Żuk,
i 10 żołnierzy nieznanych nazwisk i pseudonimów.
Na pobojowisku w Surkontach zostały dwie kobiety: „Czarna Magda” i warszawianka Zosia – szyfrantka. Kto żyw i mógł się ruszać – uszedł, a rannych i bezwładnych dobito lub zastrzelono. We wsi było więcej trupów niż ludności. Nim żołnierze z okrzykiem „Gdie biełyje?” wpadli do obejścia, Zosia zakopała szyfry i papiery „Kotwicza”, a „Czarna Magda” złoto komendy.
Opowiadanie „Czarnej Magdy” [Helena Nikicicz], spisała Anna Kalenkiewicz – Mirowicz w 1944 roku. Siostra „Kotwicza” tak zapamiętała to spotkanie:
Pamiętam z pełną wyrazistością cichy, pogodny i kolorowy wieczór jesienny w 1944 roku, kiedy matka „Orwida” do mnie przyszła. Z ganku naszego mieszkania na wysokiej górze nad Bernardyńskim jeziorem w Trokach widziałam, jak szła: wysoka, zręczna, z czarnymi włosami gładko zaczesanymi z rozdziałkiem po środku, w chłopskim ubraniu, zupełnie bosa. Pomyślałam sobie, że to ktoś z okolicy przychodzi kupić ode mnie resztki przedwojennej garderoby. Mąż mój od tygodni leżał ciężko chory, nie mieliśmy z małym synkiem z czego żyć.
Jestem łączniczką majora „Kotwicza”.
Uśmiechnęłam się radośnie. Wiedziałam, że nie uległ losowi prawie całej polskiej partyzantki, spodziewałam się od niego wiadomości.
– Niech się pani nie śmieje – powiedziała przejmującym głosem. Przyniosła mi czapkę przeszytą kulą, koszulę i szelki – znaki spełnionego do końca obowiązku.
Została u nas przez kilka dni dziwnie dostojna i prosta w swoim bólu. Była odurzona ciosami, które na nią spadły, czasem pół przytomna. Mąż i dwóch synów już poległo, najmłodszy, 15-letni z kompanii szkolnej mego brata, wywieziony został do Kaługi.
Nocami zrywała się z krzykiem, wołając męża i dzieci. W dzień opowiadała równym, spokojnym głosem, bez płaczu i jęków. Opowiadała sumiennie, przypominając wszystkie szczegóły tak ważne w oczach tej prostej bohaterskiej kobiety i w moich oczach – siostry.
Nie potrafiła ocenić politycznej i wojskowej roli Kotwicza, wiele z jego postępowania wydawało jej się dziwnym, ale sercem jak mało kto odczuła jego wielkość. Opowiadanie traktowała jako ostatni obowiązek, jaki miała do spełnienia.
Anna Kalenkiewicz – Mirowicz tak wspomina opowieść „Czarnej Magdy:
Nagle dochodzi mnie pogłoska: Major zabity.
– Pani Zosiu, czy to prawda?
– Tak, stało się wielkie nieszczęście – odpowiada ledwie żywa. Nie mówi mi nic o śmierci syna [pchor. „Orwid”].
Namawiam ją, by w nocy iść do Skirejek. Mówi: „Tu pani miejsce, pani Magdo”. I dopiero wtedy powiedziała o Henryku.
Ale idziemy, bo przecież po ciemku nie znajdziemy ani rannych, ani zabitych. Wykradamy się w nocy. Zosia mówi, że Major i Henryk spodziewali się śmierci – poznała to po sposobie, w jaki się z nią żegnali. Henryk prosił ją o opiekę nade mną. Pewne podejrzenia nasuwa i to, że Henryk oddał mi złoto do przechowania.
W Skirejkach nie ma nikogo, prócz kpt. „Sawy” [Władysław Stawowski] i „Białej Magdy” [N.N.], którzy przynieśli wiadomości z Wilna.
O wschodzie słońca wracam na pobojowisko. Zosia poleciała jeszcze wcześniej, żeby wydostać zakopane papiery. Już jej nie widziałam nigdy. Później się dowiedziałam, że ją sowieci przyłapali.
Widzę: nasi leżą w błocie. Pierwszy jest w cywilu, ale to oficer z odprawy. Drugi ma książeczkę do nabożeństwa w kieszeni na piersi; mam ją oddać bratu, Murkowi, ale brata widzę zabitego opodal. Dalej chłopak, który jadł z nami ostatnie śniadanie, któremu Major deklamował z Pana Tadeusza… „nad brzegiem ruczaju” […]. Od prawego skrzydła, gdzie atakowano sowiecki ciężki karabin maszynowy, nie mogę dojść, bo jeszcze stoją sowieci. Wreszcie odchodzą. Major leży na wznak, Henryk twarzą na jego nogach. Jego krew spływała Majorowi na nogi.
Nikogo więcej już nie widziałam. Położyłam się obok, objęłam obydwóch. Słońce świeciło. Zwłoki były ciepłe. Leżałam długo, przeszło godzinę. Bałam się ich zostawić. Major miał zdjęty mundur, obaj buty. Obmyłam ich. Wykopałam przy pomocy jednego człowieka płytki dołek, nakryłam własnym płaszczem, liśćmi, darniną. Potem poszłam do ludzi, prosiłam, żeby zrobili trumny. Każdy się bał. Wreszcie zgodził się człowiek mieszkający 5 km stąd.
„Bezrukij Major”
Kpt. „Warta”, dowiedziawszy się o wpadce Zosi, był zrozpaczony. Do KO telegrafował 27 sierpnia: Przez karygodną lekkomyślność szyfrantka Zosia wpadła, wraz z nią kancelaria „Kotwicza”. […] Jest masa ludzi zagrożonych. Trzeba wszystko zaczynać od nowa.
Zosia – pomimo tortur – tajemnic nie wydała. Zmarła w więzieniu lidzkim.
Z daleka czuwała nad Surkontami nowo uprzędzona siatka AK. W dniu bitwy „Zbigniew” [N.N] dotarł do Skirejek i przyprowadził z sobą oficera Okręgu Wileńskiego, który miał polecenie skontaktowania się z komendantem Nowogródka, a nie znał drogi. W leśniczówce gospodyni zawiadomiła, że mjr „Kotwicz” przeszedł do Surkont i prosił – jeśli w nasłuchu radiowym nie ma nic ważnego – o przełożenie spotkania na później. W trakcie rozmowy z gospodynią – było to koło godz. 14.00 – dobiegły z kierunku Surkont odgłosy strzałów z broni maszynowej i ręcznej. Postanowili przeczekać w Skirejkach. Kiedy ucichło, chcieli iść, ale po niespełna 15-20 minutach palba znów się rozpoczęła. Wobec czego zrezygnowali i zawrócili.
Tego samego dnia poszedł z Janowicz do Surkont kpt. „Sawa” z komendy okręgu. Po drodze, koło Troczek, usłyszał strzelaninę. Zawrócił do zaścianka Zaleskie. Tam nazajutrz dowiedział się o bitwie i o śmierci „Kotwicza”.
Oficer z Wilna i kpt. Sawa nieśli – na wszelki wypadek dwiema drogami – depeszę, mianującą „Kotwicza” komendantem Podokręgu Nowogródzkiego z jednoczesnym awansem na podpułkownika. Kpt. „Warta” tak wyjaśniał, dlaczego nie przybył 21 sierpnia do Surkont na umówioną odprawę kwatermistrzowską: otóż z niedzieli na poniedziałek (20 i 21 sierpnia) wraz z „Wartą” nocowali w melinie Warty w Jewsiewiczach (ponad 10 km od Surkont) oficerowie komendy okręgu: adiutant ppor. „Orlik” [Wincenty Biruk], kwatermistrz ppor. „Kazik” [N.N.] i jego zastępca ppor. „Woroszyłow” [Karol Komorowski]. Cała czwórka miała skoro świt udać się do „Kotwicza” na odprawę. Tymczasem – zaspali. Po prostu zaspali. Zamiast o 4 rano, obudzili się o godz. 8. Poszli nad Dzitwę i przy kładce spotkali wracającą z zachodniego brzegu łączniczkę Ewę. Powstrzymała ich.
– Nie idźcie! Wszystko obstawione przez NKWD.
Wobec tego zawrócili do Molg (o 3 km), gdzie mieścił się jeden z zapasowych składów żywności. Od strony Surkont widzieli słup dymu. Strzałów nie słyszeli, to za daleko. O bitwie dowiedzieli się nad ranem, kiedy do Jewsiewicz dowlokło się dwóch rannych z oddziału „Kotwicza”.
„Warty” więc w czasie bitwy nie było. Zgodnie z planem z góry ustalonym, objął on po śmierci „Kotwicza” funkcję komendanta. W tym już charakterze wysłał do Komendy Głównej dwie depesze.
„Dnia 21.8 został w Surkontach podstępnie otoczony przez sowietów wraz z częścią sztabu ppłk Kotwicz. W walce zginął ppłk Kotwicz i część oficerów oraz oddział osłaniający. Wyznaczony przez Kotwiczą na z-cę objąłem w.z. dowództwo okręgu. Mimo ciężkich warunków będę prowadził pracę z niesłabnącą energią, aż do wyznaczenia przez pana generała nowego komendanta okręgu.”
Trzy dni później „Warta” uzupełnia pierwszą wiadomość szczegółami:
„W Surkontach zginęli Kotwicz, Ostroga, Hartak, Jary i 32 żołnierzy. Sow. dobijali rannych. Powody tragedii, niekonspiracyjne zachowanie się Kotwicza, brawura, opór i chęć zemsty za hańbę rozbrojenia w puszczy Rudnickiej. Kotwicz miał w czasie walki 2 godziny przerwy do czasu przybycia posiłków sow. Zrezygnował z wycofania choć nie miał prawie strat. Straty sow. wynoszą 132 zabitych.”
„Bezrukij Major” – część 5>
Strona główna>
„Bezrukij Major” – część 1
Mjr Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz” i bitwa pod Surkontami – 21 VIII 1944 r.
Zbigniew Herbert, „Pan Cogito o postawie wyprostowanej”
– A ty dokąd?
– Bić się.
– Myślisz, że są jeszcze szanse?
– Jak przy skoku… trzeba rzucić serce za przeszkodę.
„Hubal”, reż. Bohdan Poręba
Mjr/ppłk cc Maciej Kalenkiewicz ps. „Kotwicz”.
„Należał do najbardziej ideowych ludzi, jakich spotkałem w swoim życiu – wspominał go po latach kolega, cichociemny, kpt. Stanisław Sędziak „Warta”. – Wierzył, że moc moralna naszych ludzi przyniesie nam i Polsce ostateczne zwycięstwo”.
„Bezrukij Major” – jak nazywali go w swoich raportach funkcjonariusze NKWD – mjr Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz” był jedną z najwybitniejszych postaci Armii Krajowej. Swój partyzancki szlak rozpoczął jako zastępca legendarnego majora Henryka Dobrzańskiego „Hubala”, a zakończył jako symbol oporu żołnierzy Niepodległej Rzeczypospolitej, walczących o Polskość Kresów Wschodnich przeciwko Sowietom i jako jeden z pierwszych poległych z ich ręki dowódców Antysowieckiego Powstania.
„BEZRUKIJ MAJOR”
Urodził się 1 lipca 1906 r. w Pacewiczach, pow. wołkowyski. Był synem Jana, ziemianina, właściciela majątku Trokienniki i działacza Narodowej Demokracji, posła na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej (1922-1927), i Heleny Zawadzkiej.
Uczył się w Gimnazjum Nauczycieli i Wychowawców w Wilnie (późniejsze Gimnazjum Państwowe im. Zygmunta Augusta) i w Korpusie Kadetów nr II w Modlinie (1920-1924), gdzie uzyskał maturę. Ukończył Oficerską Szkołę Inżynierii i 17 października 1927 r. został przydzielony do 1. Pułku Saperów Legionów im. T. Kościuszki jako dowódca plutonu. Mianowany podporucznikiem w sierpniu 1926 r., dwa lata później porucznikiem. Od września 1928 r. był instruktorem w Szkole Podchorążych Rezerwy Saperów w Modlinie. 23 sierpnia 1929 r. otrzymał przydział do Centrum Wyszkolenia Saperów.
Podczas przewrotu majowego w 1926 r. Szkoła Podchorążych, do której należał, poparła Piłsudskiego. Kalenkiewicz wraz z kilkoma podchorążymi opowiedział się po stronie rządowej. „Myślałem – wspominał po latach – że kapitan strzeli do mnie”. To wystąpienie również nie złamało kariery młodemu podchorążemu.
Przeniesiony służbowo na Wydział Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej, w 1935 r. uzyskał dyplom inżyniera urządzeń i komunikacji miejskich. W 1934 r. powtórnie otrzymał przydział w Centrum Wyszkolenia Saperów. Awansowany na kapitana 19 marca 1936 r. oraz dowódcę kompanii w Szkole Podchorążych Rezerwy Saperów w Modlinie. W styczniu 1938 r. został przyjęty do Wyższej Szkoły Wojennej, 1 lipca 1939 r. ukończył I rok studiów. Wybuch wojny uniemożliwił mu ich dokończenie, jednak rozkazem Naczelnego Wodza w Wielkiej Brytanii przyznano mu tytuł oficera dyplomowanego.
Uczestniczył w kampanii wrześniowej. Był oficerem sztabu Suwalskiej Brygady Kawalerii, a od 15 września 1939 r. grupy gen. Wacława Przeździeckiego. Po 18 września pełnił funkcję adiutanta (oficera taktycznego) 110. pułku ułanów. Od 28 września był adiutantem, a potem zastępcą mjr. Henryka Dobrzańskiego „Hubala”, dowódcy Oddziału Wydzielonego WP.
W końcu listopada 1939 r. przebywał w Warszawie razem z mjr. „Hubalem”, który spotkał się z gen. Michałem Karaszewiczem – Tokarzewskim ps. „Torwid”. W czasie pobytu w oddziale brał udział w kilku starciach z Niemcami w okolicy Gór Świętokrzyskich i Lasach Starachowickich oraz Suchedniowskich, m.in. pod Chodkowem i w Cisowniku. Opracował instrukcje dotyczące tworzenia oddziałów kadrowych przez zaciąg ochotniczy do oddziałów nierozbrojonych jesienią 1939 roku.
Mjr Henryk Dobrzański ps. „Hubal”, dowódca Oddziału Wydzielonego WP. 30 kwietnia 1940 r. zginął w nierównej walce z niemiecką 372. DP w zagajniku pod Anielinem na południe od Pilicy.
2 grudnia opuścił oddział i przez Kielce, Kraków, Tarnów, Grybów i Przełęcz Tylicką dotarł do Koszyc i Budapesztu (9 grudnia). Z Budapesztu udał się w kierunku na Zagrzeb, Mediolan, Turyn i Modenę, skąd przyjechał do Paryża 24 grudnia 1939 roku. Od 1 stycznia 1940 r. był słuchaczem oficerskiego kursu aplikacyjnego saperów w Wersalu, a od 15 marca instruktorem tego kursu w Centrum Wyszkolenia Saperów. Wraz z kpt. Janem Górskim zgłosił gotowość grona oficerów z Wyższej Szkoły Wojennej do udziału w desantach do kraju, jako Cichociemni. Od maja pracował jako referent w biurze Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej u gen. broni Kazimierza Sosnkowskiego w Paryżu, 12 maja przeniesiony do Angers. W tym miesiącu został zaprzysiężony na Rotę ZWZ.
Ewakuowany po upadku Francji, 25 czerwca 1940 r. przybył do Wielkiej Brytanii (Crawford). Tam otrzymał przydział do I Brygady Strzelców jako dowódca kompanii saperów w rejonie Biggar. Od października pracował w Oddziale III Sztabu Naczelnego Wodza jako referent w Wydziale Studiów i Szkolenia Spadochronowego. Był współtwórcą lotniczej łączności z krajem oraz polskich wojsk spadochronowych i autorem oraz współautorem podstawowych opracowań i memoriałów do naczelnych władz wojskowych w tej materii. Brał udział w szkoleniu jako instruktor na kursach w Ringway (październik). W grudniu 1940 r. przeszedł na stację wyczekiwania w Hartford (nr 17).
W nocy z 27 na 28 grudnia 1941 r. miał zostać zrzucony (operacja lotnicza „Jacket”, ekipa nr 2) na zapasową placówkę położoną między Sochaczewem a Bolimowem. Przez pomyłkę skoczkowie wylądowali 22 km na północ od Łowicza na las Paulinka – Załusków przy drodze Sochaczew – Gąbin, już na terenie Rzeszy. Po skoku, wraz z trzema spadochroniarzami został zatrzymany w polu przez patrol Grenzschutzu i odprowadzony na posterunek we Wszeliwach. Przy próbie rewizji otworzyli oni ogień i zabili czterech Niemców; otrzymał wówczas ranę w lewe ramię. Zrzutkowie szybko oddalili się od miejsca walki. Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz”, poważnie ranny, dotarł na punkt kontaktowy w Domaniewicach, następnie przyjechał do Warszawy. Tam przebywał na melinach przy ul. Natolińskiej 4, Służewskiej 5 i Słowackiego 6/16. Na początku 1942 r. został przydzielony do Komendy Głównej ZWZ w Warszawie jako kierownik referatu operacyjnego w Oddziale III. 19 marca 1942 r. odznaczony przez Komendanta Sił Zbrojnych w Kraju gen. Stefana Roweckiego „Grot
a” za walkę z Niemcami po skoku Krzyżem Virtuti Militari 5 kl. i awansowany 10 września 1942 r. do stopnia majora ze starszeństwem od 27 grudnia 1941 roku. W tym czasie używał dokumentów na nazwisko Jan Kaczmarek, właściciel przedsiębiorstwa branży piśmienno-papierniczej.
Był współautorem drugiego planu powstania powszechnego W 154, zawartego w raporcie operacyjnym dowódcy Armii Krajowej nr 154/III z 8 września 1942 r., a także autorem lub współautorem większości instrukcji bojowych oraz współpracownikiem Biura Badań Technicznych Wydziału Saperów Komendy Głównej AK. Jeden z inicjatorów wydawnictwa „Załoga” i członek redakcji pisma lotniczego „Wzlot”.
Z ramienia KG AK przeprowadził inspekcję Okręgów, m.in. w Kielcach i Lublinie. W sierpniu 1943 r. kierował akcją zdobywania strażnic niemieckich na granicy Rzeszy i Generalnej Guberni dla sprawdzenia proponowanych metod walki. Był inicjatorem powstania w kraju i członkiem komitetu fundacyjnego sztandaru dla I Samodzielnej Brygady Spadochronowej i razem z dwoma innymi zrzutkami stanowił poczet sztandarowy w czasie poświęcenia go w kościele Kanoniczek przy ul. Bielańskiej 3 listopada 1942 roku.
W lutym 1944 r. został mianowany inspektorem KG AK z pełnomocnictwami w zakresie unormowania stosunków w Okręgu AK Nowogródek i 20 lutego wyjechał z Warszawy, wraz z legendarnym por. Janem Piwnikiem „Ponurym”, na teren Nowogródczyzny, jako stolarz z niemieckiej organizacji Todta.
Celem podróży było wyjaśnienie sprawy porozumienia między por. Józefem Świdą „Lechem” (dowódcą Zgrupowania Nadniemeńskiego AK) z Niemcami i rozmów ze stroną niemiecką, które prowadzone były w Lidzie w dniach 30 grudnia 1943 r. i 4 stycznia 1944 roku. W wyniku 8-tygodniowego rozejmu z Niemcami otrzymano 5 dużych wozów z bronią i amunicją.
W swoich wspomnieniach „Lech” wyjaśniał, że działania te były uzgodnione z komendantem Okręgu i miały na celu wydobycie od Niemców broni, którą planowano wykorzystać w akcji „Burza”. Komendant Okręgu ppłk Janusz Szlaski „Prawdzic”, który początkowo zgodził się na propozycje „Lecha”, w styczniu 1944 r. zmienił zdanie, gdy sprawa przestała być tajemnicą.
Na początku marca „Kotwicz” wziął udział w rozprawie Wojskowego Sądu Specjalnego we wsi Szlachtowszczyzna w okolicy Wasiliszek nad por. Świdą. „Lech” przyznał się do winy, nie ujawnił jednak przyzwolenia komendanta Okręgu na swoją działalność. Wykonanie wyroku śmierci Kalenkiewicz zawiesił do zakończenia wojny na mocy swoich uprawnień jako delegata KG.
14 marca 1944 r. przejął Zgrupowanie w składzie I i IV batalionu, później VIII baonu „Bohdanka” 77. pp AK. Rejonem jego działania był teren na południe od Lidy i po obu stronach Niemna, między jego dopływami Lebiodą i Gawią (ponad 2000 km). 15 kwietnia wyjechał do Wilna i spotkał się z ppłk. Aleksandrem Krzyżanowskim „Wilkiem”, dowódcą Okręgu AK Wilno, celem zaproponowania i omówienia planu „Serce” – „Ostra Brama” (zdobycia Wilna siłami Okręgów Nowogródek i Wilno przed nadciągającą armią sowiecką), którego pomysł i podstawowa koncepcja były jego autorstwa. W tym czasie kwaterował głównie w majątku Bagatelka pod Hołdowem. Zorganizował szkołę młodszych dowódców piechoty (podchorążówkę).
Celem dotarcia na teren działalności Zgrupowania „Stołpce” por. Adolfa Pilcha „Góry” i wsparcia go w oderwaniu się z rejonu Iwieńca od oddziałów niemieckich i partyzantki sowieckiej, by wspólnie uderzyć na Wilno, 23 czerwca wyruszył na czele kombinowanego oddziału „Bagatelka” (około 600 żołnierzy). 24 czerwca dotarł pod Iwie, gdzie w starciu z Niemcami został ciężko ranny w prawe ramię. 26 czerwca brał udział w zasadzce na transport niemiecki w pobliżu majątku Kwiatkowce, 4 km od Subotnik. Atakowany był też przez sowieckie oddziały partyzanckie. Później odjechał do Dziewieniszek. Mieściła się tam kwatera polowa Dowództwa Oddziałów AK Okręgów Wileńskiego i Nowogródzkiego. Wobec pogorszenia się stanu zdrowia (gangrena) 29 czerwca poddany został amputacji ręki w Antoniszkach pod Oszmianą, a następnie przeniesiony do szpitala polowego w Onżadowie. 9 lipca, ciągle gorączkując, zameldował się generałowi „Wilkowi” (taki stopień, do rozmów z Sowietami, przyjął wówczas ppłk Krzyżanowski) w Wołkorabiszkach. Nie brał udziału w zdobyciu Wilna. Po zajęciu miasta przez armię sowiecką i aresztowaniach 17 lipca 1944 r., na odprawach w Wilnie i Boguszach dowódców Armii Krajowej oraz jej żołnierzy, wycofał się wraz z oddziałem z Jaszun do Puszczy Rudnickiej. Sytuacja była dramatyczna.
„Na drodze łapie mnie goniec – wspominał oficer V baonu 77 pp AK – niesie rozkaz. Przy świetle czytam: Nasi dowódcy aresztowani z Wilkiem na czele. Dowiaduję się, że idziemy na zachód w Puszczę Rudnicką. Na skrzyżowaniu dróg w pobliżu Jaszun połączyliśmy się z innymi oddziałami nowogródzkimi. Ogółem ze dwa tysiące żołnierzy”.
„Wszystkie drogi i dróżki zapełnione – pisał po latach oficer VII baonu 77 pp AK. – Wszystko dąży na zachód. Batalion nasz zatrzymuje się w lesie w pobliżu wsi Gajczuny nad Wisińczą. Tam mamy doczekać nocy, by oderwać się od nieprzyjaciela. Nad nami krążą obserwacyjne samoloty sowieckie. Krążą coraz niżej. Zrzucają ulotki”.
Wkrótce zaczyna nad partyzantami krążyć sowiecka eskadra lekkich bombowców. W zaistniałej sytuacji dowództwo oddziałów wileńsko – nowogródzkich zwołało odprawę oficerów i podoficerów wszystkich oddziałów. Najwyżsi rangą oficerowie ppłk Janusz Szlaski „Prawdzic” i ppłk Zygmunt Blumski „Strychański” (świeżo mianowany następca płk. „Wilka”) postanowili, aby każdy sam zdecydował o swoim losie. Oddziały zostały rozwiązane. Pozostały dwie możliwości – pozostać lub wycofać się na zachód. Ten drugi wariant wybrał m.in. płk „Prawdzic” i część III i VII baonu 77 pp AK.
Ci, którzy postanowili pozostać, stopniowo zaczęli odtwarzać struktury konspiracyjne. W meldunkach do Komendy Głównej AK szef sztabu Okręgu Nowogródek AK pisał:
„Podjąłem pracę na nowo. Stosunek ludności polskiej i białoruskiej do Sowietów wrogi. Biją przedstawicieli władz sowieckich. Major „Kotwicz” objął dowództwo okręgu”.
Kalenkiewicz w drugiej dekadzie lipca 1944 r. wyselekcjonował ze znajdujących się przy nim żołnierzy około setki. Zdawał sobie sprawę, że po wkroczeniu armii sowieckiej tylko małe oddziały mają szansę przeżycia.
Swoją działalność rozpoczęli i inni dowódcy. Porucznik Jan Borysewicz „Krysia”, „Mściciel” wraz z szefem Biura Informacji i Propagandy Okręgu Czesławem Zgorzelskim „Rafałem” wydali odezwę w imieniu żołnierzy i oficerów AK mającą na celu uspokojenie społeczeństwa i rozproszenie nastrojów przygnębienia i rozczarowania.
Po objęciu dowództwa okręgu „Kotwicz” wezwał do siebie na odprawę wszystkich pozostałych na Nowogródczyźnie oficerów. Następowała stopniowa reorganizacja Okręgu. Utworzono dwa zgrupowania. Równocześnie Kalenkiewicz nakazał wznowienie działań partyzanckich ppor. Czesławowi Zajączkowskiemu „Ragnarowi”.
„Bezrukij Major” – część 2
AK-owcy z obu okręgów …
AK-owcy z obu okręgów znaleźli się w Puszczy Ruskiej w okolicach Dubicz. Mieli tam zaplecze wielkich lasów bersztańskich i matecznika Horiaczy Bór, a jednocześnie dobry wgląd w ruch na szosie Wilno-Grodno. Kadra oddziałów wileńskich i nowogródzkich AK prawie miesiąc trwała w puszczy na tyłach wojsk sowieckich, jednak obroża powoli się zaciskała.
Na manewrach, 1938 r. Łazik 1 baonu saperów: z przodu kpt. Bieńkowski (przy kierownicy) i kpt. Maciej Kalenkiewicz, z tyłu kpt. S. Buzdygan i kpt. Matrybiński.
U progu tego okresu mjr „Kotwicz” miał poniżej dwustu żołnierzy pod bronią. Liczba ta topniała ciągle – nie wskutek dezercji, ale zwykłych ludzkich i rodzinnych powikłań. Dowódcy nie robili trudności przy zwalnianiu, bo zmniejszone stany ułatwiały aprowizację i zaopatrzenie. A w razie potrzeby można było przecież skrzyknąć pospolite ruszenie.
Akcji zaczepnych nie prowadzono. Zdarzały się starcia, ale raczej przypadkowe niż zaplanowane. Kotwicz powtarzał: Nie zaczepiajcie sowietów, zwłaszcza większych oddziałów. Nie chcę sam zginąć i nie chcę, żeby zginął którykolwiek z was. Chcę, żebyście wrócili do swoich i jeszcze mieli po sześcioro dzieci.
Wskazaniu „Nie zaczepiać” towarzyszyła druga instrukcja: „Ale bronić się w razie zaczepki”.
Na tak wąskiej dróżce manewrowanie jest trudne. Prędzej lub później (ale zważywszy rozmach, z jakim władze sowieckie wzięły się do tępienia AK – raczej prędzej) musiała nastąpić konfrontacja. Dowódcy Smierszu odpowiadali swym stanowiskiem – a zapewne i głową – za zlikwidowanie „obcych wojsk” na zapleczu frontu.
Mimo niewiarygodnej zdrady, jakiej dopuścili się Rosjanie, „Kotwicz” nie zwątpił w sens walki. 10 sierpnia w Stajach pod Dubiczami doszło do zaimprowizowanej odprawy oficerów z ocalałych jednostek AK. Prócz Kalenkiewicza był mjr Czesław Dębicki ,,Jarema”, kpt. Edmund Banasikowski „Jeż”, por. Adam Boryczka „Tońko”, dowódca resztek VI Brygady, dwaj cichociemni: kpt. Franciszek Cieplik „Hatrak” i rtm. Jan Skorochowski „Ostroga”, kpt. Bolesław Wasilewski „Bustromiak”, i inni.
Oto jak kpt. „Jeż” zapamiętał tamtą odprawę:
„Wpatrywałem się z uwagą w zmizerowaną twarz Kalenkiewicza. Oficer – inwalida o jednej ręce, który nie ugiął się pod ciężarem przeżywanej tragedii i trudnych warunków życia w puszczy, otwierał przed nami swe myśli i serce. Czy istnieją podstawy do patrzenia w przyszłość z optymizmem i nadzieją? – Sądzę, że tak – mówił mjr Kalenkiewicz. – Najważniejszą podstawą tych nadziei jest naród polski, który tyle razy w swych dziejach okazał wolę walki, przeżycia niewoli i prześladowań. Drugim elementem nadziei jest wkład żołnierza polskiego w walkę u boku aliantów. W układzie sojuszu państw walczących ze wspólnym wrogiem obowiązuje zasada nienaruszalności prawa międzynarodowego, głoszącego tezę – „nic o nas bez nas”. Rozbrojenie i niszczenie oddziałów AK jest aktem wojskowej agresji przeciwko nam – sojusznikom wielkich aliantów. Nie ma żadnej podstawy prawnej, która by zezwalała Rosji Sowieckiej prowadzić niszczycielską akcję przeciwko Polsce, która jest państwem suwerennym. Okazaliśmy im czynem, krwią przelaną na Ziemi Wileńskiej, gotowość do walki ze wspólnym wrogiem. Terror i niszczenie polskości były zapłatą za bohaterstwo naszego żołnierza. Sądzę, że rządy państw alianckich o tym nie wiedzą. Trzeba jak najszybciej i za wszelką ceną powiadomić o zbrodniczej akcji Kremla.”
Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz”. Zdjęcie z czasów okupacji niemieckiej.
Zebrani byli przekonani, że alianci nie wiedzą ani o akcji „Burza”, ani o podstępnej likwidacji AK na Wileńszczyźnie. Wierzono, że przy sztabie Frontu Białoruskiego znajduje się grupa alianckich oficerów łącznikowych, że wystarczy przekazać im informacje…
Przy sztabie sowieckim nie było oficerów alianckich, ale alianci, o czym „Kotwicz” nie wiedział, dokładnie byli o wszystkim poinformowani. Tyle że woleli nabrać wody w usta. Wiadomości o przebiegu „Burzy” przysyłano do Komendy Głównej via Londyn i do Wodza Naczelnego w Londynie. Polacy na bieżąco informowali Anglików. Otrzymanie wiadomości z Londynu o aresztowaniu sztabów Wieleńskiego i Nowogródzkiego Okręgu AK potwierdził „Bór” Komorowski w telegramie wysłanym (też poprzez Londyn) już 20 lipca. Dodatkowy meldunek na temat rozbrojenia oddziałów przesłał „Bór” do Naczelnego Wodza 22 lipca. Niemożliwością jest, by Anglicy nie otrzymali tych informacji, zwłaszcza że… na wszelki wypadek szpiegowali Polaków. Jeśli więc sprawę postanowiono przemilczeć, to zakaz mówienia o „Burzy” na Wileńszczyźnie musiał pochodzić z najwyższego szczebla, najprawdopodobniej od Churchilla. Dla dobra stosunków z Sowietami uznano, że nie było wyzwalania Wilna ani rozbrajania AK, ani – tym bardziej – mordowania ludności polskiej.
Trudno powiedzieć, kiedy „Kotwicz” utracił swój optymizm i swoją nadzieję. Być może nie miał ich nigdy, a jedynie podtrzymywał na duchu swoich żołnierzy i – z conradowską wiernością – wykonywał do końca obowiązki.
Po nominacji na komendanta Podokręgu Nowogródek „Kotwicz” przystąpił do reorganizacji ocalałych oddziałów. Planował utworzenie takiej bazy partyzanckiej, która zapewniłaby obronę ludności polskiej i dawałaby szansę przetrwania Armii Krajowej – przynajmniej do zakończenia wojny.
„Baza – jak zanotował „Jeż” – miała składać się z dwóch zgrupowań: północnego, dowodzonego przez por. „Krysię” – Jana Borysewicza, i południowego, pod dowództwem kpt. „Licho” – Stanisława Szabuni”.
W pewnym momencie „Kotwicz” brał pod uwagę także możliwość powstania – wysłał z taką sugestią dwa meldunki do Komendy Głównej. Rozumiał to powstanie jako krótką masową demonstrację, jako krzyk, który musi zwrócić uwagę świata. W nadanej 21 sierpnia 1944 roku depeszy Kalenkiewicz pisał:
„Nów do KG
Podtrzymuję tezę, że bolszewicy pod pretekstem poboru chcieli usunąć wrogą im ludność kresową. Po nieudaniu się tej próby zastosowali taktykę stokroć groźniejszą. Stałe aresztowania po całym terenie po kilka-kilkanaście najaktywniejszych osób i częste wypadki rozstrzeliwania.
Kazałem wzmóc opór […] Niszczyć rozpoznanych agentów sow. i szpiegów. Melduję raz jeszcze, że jesteśmy zdolni do masowego krótkotrwałego porywu. Śmiercią jednak jest dla nas dłuższe pozostawanie pod okupacją bolszewicką, w izolacji od świata wobec sowieckich metod stopniowego wyniszczania. Konieczna pilna interwencja międzynarodowa. Czy jest możliwe stworzenie w Wilnie, Lidzie, itp. amerykańskich baz lotniczych i choć częściowo je wyzyskać do omówionych celów?
Kotwicz„
Na walkę i powstanie KG AK zgody nie wyraziła. W swojej depeszy z 18 sierpnia 1944 r. KG mianowała Kalenkiewicza podpułkowniki
em i komendantem Podokręgu Nowogródek. Depesza ta jednak nigdy nie trafiła do adresata.
SURKONTY – 21 VIII 1944 r.
Kotwicz od czasu narady w Stajach nie robił dłuższych wypadów – lub mówiąc ostrożniej: nie ma wiadomości, by między 10 a 21 sierpnia oddalał się od swoich melin w Skirejkach i Surkontach, znajdujących się 18-20 km na wschód od Dubicz. Oczywiście, partyzantka wymaga stałego ruchu, ciągłych zmian miejsca postoju, ale z niewiadomych względów (może choroba, gorączka i osłabienie?) „Kotwicz” taktyki tej zaniechał, przyczaił się i czekał. Zresztą obie wioski – ściślej mówiąc: zaścianki, albo jak mówią miejscowi „okolice” – doskonale nadawały się na schronienie: były zamieszkałe przez Polaków, luźno zabudowane i przylegały do lasów.
Rok 1938. Kpt. Maciej Kalenkiewicz na klaczy arabskiej Extra.
Wraz z litewską wsią Pielasa („Kotwicz” omijał ją z daleka i poruszał się tylko nocą) osiedla te tkwią w wielkim worku, którego zachodnią granicę stanowią bagna Kamienny Most, wschodnią – niemal równie błotnista dolina Dzitwy, a u wierzchołka znajduje się miasteczko Raduń.
Niecka Kamiennego Mostu ma około 10 km długości i stanowi skuteczną barierę komunikacyjną. Przecina ją tylko jedna droga – na Wawiórkę. Dobre to przy obronie, ale czasem może sprawić kłopot. Żeby zapewnić sobie inne drogi odwrotu, VII baon 77 pp zbudował tam 4 konspiracyjne przejścia. Z Kamiennego Mostu bierze początek rzeczka Przewoża wpadająca do dużego jeziora Pielasa, nad którym góruje kościół w Dubiczach. Ta sama rzeczka po wykąpaniu się w jeziorze przybiera nazwę Kotry, przecina całą Puszczę Ruską i ginie w Niemnie. Nad jej górnym biegiem rozciąga się „Święte Błoto”, na którym w 1863 roku walczył i zginął Ludwik Narbutt.
Od wschodniej strony wór zamykają rozlewiska Dzitwy, rzeki leniwej i krętej. Dróg tu niewiele, tylko ścieżki, kładki przez strumyki i wąskie przejścia przez moczary, które zablokować potrafi jeden rkm. Więcej tu pól i łąk, więcej też zaścianków szlacheckich, małych, pracowitych i patriotycznych: Dowgieliszki, Raczkiewicze, Butrymy, Kierbedzie, Hancewicze, Wilbiki, Giesztowty, Janowicze, Bieńkowicze, itd. W jednej z tych wiosek – Zaleskie – ukrywała się radiostacja Okręgu Nowogródzkiego Wanda 20, obsługująca również Wilno (wpadła w ręce sowieckie 8 września 1944 r.).
Po wyzdrowieniu Kotwicz zaplanował dwie odprawy. Pierwszą – w niedzielę 20 sierpnia – przeznaczał na analizę operacji „Ostra Brama”, a nazajutrz miała się odbyć odprawa poświęcona zagadnieniom intendenckim – zimowego zaopatrzenia i leż. Obie w Skirejkach.
Ale nieprzyjaciel też miał plany i dobry wywiad. Najwidoczniej przedłużający się pobyt oddziałów AK na „Świętym Błocie” zwrócił uwagę agentów.
W sobotę 19 sierpnia oddział „Jaremy” został zaatakowany w kolonii Borowe (3 km od Dubicz). Tkwiły tam skromne resztki dawnego zgrupowania, bo por. Adama Boryczko ps. „Tońko” udał się z dwoma plutonami „Solczy” do Puszczy Rudnickiej, żeby ściągnąć stamtąd błąkających się AK-owców. Pozostałym wojskiem „Jaremy” – trzy plutony, około stu żołnierzy – dowodził jego zastępca, kpt. Edmund Banasikowski ps. „Jeż”, który tak wspominał tamten dzień:
„Sowieciarze zaatakowali nas o brzasku. Gęsta mgła utrudniała widoczność. Zaskoczenie było zupełne. Ani ludność, ani nasze patrole nie sygnalizowały obecności wojsk sowieckich w puszczy; prawdopodobnie zostały one przetransportowane w nasz rejon w ciągu nocy.
Walka była krótka. Z miejsca zorientowałem się, że uratować nas może tylko wyjście z pierścienia. Uderzyliśmy na tyralierę idącą z północnego kierunku. Nasz silny ogień i błyskawiczne uderzenie spowodowały popłoch wśród bolszewików. Przebiliśmy się.
Jedną drużynę rzuciłem na osłonę mjr. „Jaremy”, który po uciążliwych marszach w puszczy leżał poobcierany (stopy i pachwiny) opodal w chutorze. „Jarema” wydostał się z matni, ale potem, jadąc w przebraniu chłopskim furmanką do Wilna, został aresztowany. Kierując się instynktem, starałem się wejść jak najgłębiej w las. Nie miałem ani kompasu, ani mapy. Mapnik straciłem, gdy dostałem serię z pepeszy na podwórku chałupy, w której nocowałem. W odległości kilku kilometrów od Borowego natrafiliśmy na nie dozorowane tabory sowieckie, co wskazywało, że była to jedna z ich podstaw wyjściowych. Patrole sowieckie wkrótce zgubiły nasz ślad i strzelały na ślepo. Po 2-3 godzinach znaleźliśmy się nad rzeką Naczą. Policzyliśmy się: miałem dwóch rannych (lekko) i kilku zaginionych. Nie wiem, co się z nimi stało: polegli, dostali się do niewoli czy zawieruszyli w lesie. Po całodziennym marszu przez chaszcze i błota, przenocowaliśmy w małej wiosce przy drodze Koleśniki – Ejszyszki. Tam postanowiłem na własną rękę rozwiązać oddział, bo zdawałem sobie sprawę z beznadziejności naszej sytuacji i wiedziałem, że wojsko sowieckie przeczesuje lasy.”
Tego samego ranka oddziały NKWD zaatakowały oddział AK kpt. Bolesława Wasilewskiego „Bustromiaka”, liczący około 80 żołnierzy. Jego straty wyniosły 7 zabitych i 4 rannych, których unieśli z sobą koledzy. Oddział ten znajdował się w lesie w okolicy Poddubicz, a więc o kilka kilometrów od „Jaremy”, ale oba nie znały położenia i umiejscowienia sąsiada. Wydaje się to nieprawdopodobne, wydaje się, że komendant okręgu powinien być poinformowany o obecności i ruchach wileńskiego oddziału na swoim terenie, ale w tych czasach nic nie było proste i oczywiste.
„Nie mieliśmy przecież – wspomina „Jeż”- ani nadajników radiowych, ani telefonów. Łączność była piesza lub konna. Rozkazy przychodziły z Wilna, punktem kontaktowym była plebania w Dubiczach. Proszę również mieć na uwadze, że od aresztowania „Wilka” do bitwy pod Borowem upłynął zaledwie miesiąc.”
Maciej Kalenkiewicz w okresie londyńskim (1940 – 1941).
A minęły dwa tygodnie lub niewiele dłużej od czasu objęcia komendy nowogródzkiej przez „Kotwicza”. Po Boguszach i Miednikach z siatki organizacyjnej zostały strzępy, zabrakło kluczowych osób i ogniw, kontakty trzeba było odbudować, chodów na nowo uczyć, a każde działanie opóźniała konspiracyjna ostrożność i obawa przed zdradą.
Tak więc 19 sierpnia 1944 dwa oddziały AK stoczyły dwie oddzielne walki z obławą sowiecką. Natarcie na oddział kpt. „Bustromiaka” nastąpiło też o świcie. W walce uczestniczyli m.in. kpt. Franciszek Cieplik „Hatrak” i rtm. cc Jan Kanty Skrochowski „Ostroga”, przy czym ten ostatni odznaczył się „wybitną odwagą” (cytat z rozkazu). Dzięki lepszej znajomości terenu „Bustromiak” oderwał się od nieprzyjaciela i wycofał się w kierunku Surkont, kwatery majora „Kotwicza”.
„Bezrukij Major” – część 3
Tymczasem w Surkontach …
Tymczasem w Surkontach panował spokój. Kiedy w piątek 18 sierpnia Helena Nikicicz ps. „Czarna Magda” wróciła tam po kilkudniowej nieobecności, zastała wszystkich w świetnym humorze:
– Weszłam do słonecznego pokoju. Irena pisała. Major chodził na ukos przez pokój i przywitał mnie wesoło: – Pani Magdo, już jestem zdrów! Ręka zupełnie się zagoiła. Henryk był na zasadzce, wrócił nazajutrz rano.
W sobotę wieczorem udaliśmy się we troje na odprawę do Skirejek. Szliśmy nocą przez ciemny las. Major powiedział: – Henryk, podaj matce rękę, bo obije bose nogi o karcze. Nad ranem przybył do Skirejek kpt. „Bustromiak” z całym oddziałem i opowiedział, co się działo w Poddubiczach. Całą niedzielę trwała odprawa. Tymczasem zaczęły nadchodzić złe wiadomości. Jakaś kobieta z dzieckiem na ręku ostrzegła, że w Pielasie były sowieckie samochody. Major odprawy nie przerwał.
1944. Mjr „Kotwicz” w gronie swoich żołnierzy.
O zmroku cała grupa ruszyła z leśniczówki w Skirejkach w kierunku Surkont. Po drodze zatrzymano się na kolonii, gdzie już biwakował oddział osłonowy, około 60 żołnierzy. Tu odbył się dalszy ciąg odprawy.
Pchor. Henryk Nikicicz „Orwid” czytał głośno opracowanie „Kotwicza” pt. „Wyprawa wileńska i kryzys rudnicki”. Spalono pęk łuczywa, zakopcono chatę. W podsumowaniu „Kotwicz” doszedł do wniosku, że gdyby łączność AK działała sprawniej i gdyby dowódcy wszystkich oddziałów zachowali się karnie i na czas przybyli pod Wilno, operacja „Ostra Brama” mogła się udać. „Kotwicz” nie mógł przeboleć, że po zdradzie sowieckiej niektóre oddziały załamały się i dały rozbroić bez strzału, że 13 brygadę z Mołodeczna wziął do niewoli 20-osobowy patrol sowiecki, że przed wywiezieniem w głąb Rosji nie udało się odbić jeńców z obozu w Miednikach…
Noc miała się ku końcowi, kiedy odprawa przeniosła się do Surkont. Osłona też tam przeszła. Zrobiono to ostrożnie i w ciemnościach, żeby nie zwracać uwagi ludności. „Kotwicz” polecił złożyć rannych w zajmowanej przez niego chacie, otoczenie zajęło stodołę. Kpt. „Bustromiak”, jako dowódca oddziału, rozstawił ubezpieczenia. „Kotwicz” oczekiwał, że rano przybędzie kpt. Stanisław Sędziak „Warta” z oficerami intendentury dla omówienia zimowego zaopatrzenia oddziałów, a tymczasem dyktował coś „Orwidowi” w ogródku. Mundury ich wisiały na płocie…
Był poniedziałek, 4 maja 1863 roku. Piękny, pogodny dzień wiosenny. Ale Narbutt czuł się źle, był przemęczony i przygnębiony. Złych myśli nie rozproszyła nominacja na Naczelnego Wodza Wojsk Wielkiego Księstwa Litewskiego, ani otrzymany przed trzema dniami awans na pułkownika.
W partii miał kilkuset ludzi, ścigało go 3000 żołnierzy gen. Weljaminowa. Raz po raz usiłowali Narbutta osaczyć, ale powstańcy wymykali się obławom. Wreszcie ukryli się w moczarach między Dubiczami a Romanowem.
Kryjówkę wydał szlachcic skatowany przez Moskali, Adam Karpowicz. Poprowadził żołnierzy przebranych za wieśniaków. Narbutt nie podejrzewał niczego, bo spodziewał się chłopów z dostawą chleba.
Karpowicz jak Judasz wskazał palcem i „Oto Narbutt” zawołał. Odsłoniły się świtki chłopskie, ukazały się karabiny. Już w pierwszej salwie Narbutt został ranny w nogę, nie przestał jednak dowodzić. Powstańcy bagnetami otworzyli pierścień moskiewski, ale inna kompania Rosjan odcięła im odwrót i zepchnęła w bagna.
Na rozkaz Narbutta partia rozsypała się, każdy na własną rękę szukał ratunku. Narbutt cofał się ostatni. Trafiony w pierś i szyję, osunął się na ziemię.
– Zostawcie mnie, już umieram – nakazał.
Klimontowicz i Jakubowski uklękli, chcąc opatrzeć. Usłyszeli ostatnie jego słowa: „Dulce est pro patria mori”. [Słodko jest umrzeć za ojczyznę].
Następnego dnia włościanie pozbierali ciała 13 poległych, w kościele dubickim odprawiono modły, a potem pogrzebano wszystkich we wspólnej mogile.
Na skutek donosu naczelnik raduńskiego rejonowego Oddziału Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych kapitan bezpieczeństwa państwowego Czikin skierował w okolice wsi Surkonty, celem likwidacji „zgrupowania bandyckiego”, Grupę Wywiadowczo-Poszukiwawczą 3. batalionu 32. Zmotoryzowanego Pułku Strzelców Wojsk Wewnętrznych NKWD pod komendą dowódcy kompanii, starszego lejtnanta Korniejki, i zastępcy naczelnika rejonowego Oddziału NKWD, młodszego lejtnanta Bleskina.
Był poniedziałek 21 sierpnia 1944 roku. Piękny, pogodny dzień letni. Było koło drugiej po południu. Obiad – zsiadłe mleko i kartofle – zjedzono ze smakiem. Warta i oficerowie – zaopatrzeniowcy ciągle nie nadchodzili. „Czarna Magda” zaniosła do ogrodu kogel-mogel z dwóch jajek. „Kotwicz” podziękował, przytrzymywał kubek kolanami i mieszał lewą ręką. Ale nie zdążył zjeść smakołyku, kiedy nadbiegł chłopak.
– Sowieci!
„Czarna Magda” podaje mundur, zapina. Wybiegają. „Kotwicz”, za nim „Orwid” z pepeszą.
Gęsta strzelanina, przeważnie serie z broni maszynowej i automatów. Teren niesprzyjający, lekko falisty, mało zarośli. Atak sowiecki idzie od Kamiennego Mostu, odcinając drogę przewidzianą na wycofanie. Rozpiętość frontu około pół kilometra. Prawego skrzydła broni rkm. Tu są „Kotwicz”, „Ostroga” i „Orwid”. Lewego pilnują „Bustromiak”, „Hatrak” i por. Walenty Wasilewski „Jary” , brat „Bustromiaka”. Oddział AK liczy łącznie z oficerami przybyłymi na odprawę 72 osoby, w tym 4 kobiety.
Przybywające 3 lub 4 ciężarówki NKWD dostrzeżono w chwili, gdy zahamowały i zaczęli z nich wyskakiwać bojcy. Cichy alarm wśród chłopców „Kotwicza”, rozrzuconych po odległych gospodarstwach, spowodował sprawne zajęcie stanowisk przez obsługę rkm. Spokojnie obserwowano przez lornetki Sowietów, gdy milczkiem podkradali się do zabagnionej łąki. Tam oczka wody rozbiły rytmicznie rozstawioną tyralierę i skupiły Sowietów w małe grupki. Wtedy, na rozkaz „Kotwicza”, otwarto zmasowany ogień. Jego skuteczność była ogromna.
Wycinek mapy terenu [WIG 1933], na którym rozegrała się bitwa pod Surkontami. [kliknij w miniaturkę mapy].
Rozpiętość frontu liczyła około 1000 metrów. Na prawym skrzydle przebywali m.in. „Kotwicz”, jego adiutant pchor. Henryk Nikicicz „Orwid” oraz rtm. cc Jan Skrochowski „Ostroga”, lewego skrz
ydła bronili kpt. „Bustromiak”, cichociemny kpt. Franciszek Cieplik „Hatrak” i por. Walenty Wasilewski „Jary”.
Strzelanina o różnym natężeniu trwa „jakiś czas”. Trudno ocenić jak długo. Potem cichnie. Na polu walki zostało około 30 zabitych żołnierzy sowieckich i kilkunastu rannych. Straty AK minimalne: kilku rannych, wśród nich kpt. „Bustromiak” draśnięty kulą koło oka i skroni. Po opatrunku wraca na linię. Inny oficer dostał w udo, rana szarpana pośladka, bardzo krwawi.
Korzystając z pauzy „Kotwicz” z pistoletem w lewym ręku zwołuje naradę. „Bustromiak” opowiada się za wycofaniem. „Kotwicz” też, ale nie zaraz.
„Jeśli wytrzymamy do wieczora (było po godz. 15.00), będziemy mogli zabrać rannych. W dzień ich nie wyniesiemy. A jak zostawimy – marne ich widoki”. Popiera go „Hatrak”. Na tym staje: do wieczora!
„Orwid” jest też na naradzie. Na uboczu wręcza „Czarnej Magdzie” złoto komendy.
– Schowaj to, mamo.
– Dzięki Bogu, dziecko, że żyjesz!
– Nie skończyło się jeszcze…
W pierwszej fazie walki zginęło 16-30 żołnierzy sowieckich i było kilkunastu rannych, w tym obaj sowieccy dowódcy. Straty po stronie polskiej ograniczały się do kilku zabitych, w tym por. Walentego Wasilewskiego ps. „Jary”, i rannych, wśród nich kpt. „Bustromiaka” draśniętego kulą koło oka i skroni. Około godz. 15:00 nastąpiła krótka narada. „Bustromiak” opowiadał się za wycofaniem i otrzymał zgodę, by wycofać się z lżej rannymi, „Kotwicz” postanowił zostać do wieczoru, by zabrać ciężko rannych. Nie doczekał…
W tym czasie oddziałom sowieckim przybył z odsieczą dowódca Grupy Wywiadowczo-Poszukiwawczej 3/32 zmot. pułku strz. kpt. Szulga i naczelnik rejonowego oddziału NKWD kpt. bezp. państw. Czikin.
Wybiegli. Znowu strzelanina, jeszcze silniejsza. Samoloty. Pociski zapalające. Zajęła się stodoła gdzie leżą ranni. Gwiżdżą kule, sypią się szyby. Piekło. Ogień i śmierć.
„Bustromiak” każe kobietom opuścić zabudowania, zejść do olszynki, wyprowadzić tam rannych. To niżej, fałda ich osłoni. Kapitan ma przy sobie kilku żołnierzy.
– Słuchajcie chłopaki: Nie wiem, co z „Kotwiczem”. Był z „Ostrogą” przy rkm-ie Kalecińskiego. Rkm-u teraz nie słychać. Trzeba dojść i sprawdzić. Kto pójdzie?
– Ja pójdę! – Wyrywa się Teresa, sanitariuszka. Ładna, młodziutka.
– Ja pójdę! Wy macie broń, ja nie mam. A Kalecińskich znam z Lidy. Co im powiedzieć?
– Jak zobaczysz „Kotwicza”, machnij nam chusteczką.
Chusteczki nie miała, pożyczyła. Pochyliła się i poszła przez łąkę. Aby dojść do górki, gdzie owies. Ze dwieście metrów. Cały czas strzelają, pryskają grudki ziemi. Z tyłu wołają do niej „padnij”, ale jak tu padać, kiedy trzeba iść. Już jest przy owsie. Idzie i woła:
– Rkm, dowódca, „Kotwicz”! Rkm, dowódca, „Kotwicz”!
Tak kazali. Żadnej odpowiedzi. Nikogo nie ma?
Z rowu odzywa się wreszcie sierżant z kompanii „Bogdanka”:
– Co się drzesz! Gdzie leziesz? Uciekaj!
– Mam rozkaz dowiedzieć się, co z „Kotwiczem”.
– Nie żyje. Kotwicz nie żyje, rkm nie żyje, rotmistrz nie żyje. Teraz leć, bo nas tu bagnetami rozniosą. Patrz: „Bustromiak” już odchodzi!
Obejrzała się. Rzeczywiście – skradali się przygarbieni. „Bustromiak” z obwiązaną głową i czterech, sześciu, ośmiu, jedenastu żołnierzy. Karabiny niosą po partyzancku. Kierunek: wysoki łubin. Za nim las-ratunek. Teresa też w tamtą stronę. Pędem! O, tędy wycofywał się „Hatrak” – i dostał. Leży, krew tryska z ramienia fontanną. Przy nim Genia Myszkówna. Opatruje go. Ależ tu wydmuch: ze wszystkich stron strzelają. Prędzej! Wpadła do głębokiego rowu. Po łydki w mazi, ale przynajmniej miejsce bezpieczne.
Nieprawda: tu ją dopadli sowieccy żołnierze…
Wyciągnęli z rowu, dali 4 metalowe puszki z taśmami do km i ja te jaszczyki niosłam za nimi. A oni robili obchód pola bitwy. Naszych rannych, wszystkich: lekko rannych i ciężko rannych, żyjących i nieżyjących, przebijali bagnetem. Wszystkich!
Pamiętam twarz kapitana „Hatraka”… Miał złotą szczękę, patrzył przytomnie, patrzył tak, jakby jemu było mnie żal. Widziałam to po jego oczach. Sołdat pchnął go bagnetem w bok. „Hatrak” zęby wyszczerzył, a on go w brzuch, w pierś, kilka razy.
Obok twarzą w dół leżała Gienka. Nie żyła. Potrącił ją nogą, przewrócił na wznak, chciał też przebić, ale oficer zawołał: „Nie trogaj!”. Poszli dalej.
W Surkontach atakował, według ocen ocalałych oficerów AK, sowiecki batalion dowieziony na 30 ciężarówkach. Stosunek sił wynosił 10:1 na niekorzyść Polaków. W drugiej fazie bitwy oddziały sowieckie zaatakowały lewe skrzydło obrony, starając się przełamać opór polskich stanowisk, wedrzeć się na tyły obrońców i odciąć drogę odwrotu. Na prawym skrzydle rozpoczęły natarcie świeżo przybyłe oddziały NKWD. W tej fazie Sowieci zdobyli wzgórze, na którym ustawili cekaem. W tym czasie nastąpił nalot kilku sowieckich samolotów, które ostrzelały pozycję Polaków z broni pokładowej. Sowiecki cekaem swoim ogniem ze wzgórza zniszczył polski punkt dowodzenia, zabijając polską obsługę rkm, majora „Kotwicza”, rotmistrza „Ostrogę” i adiutanta „Orwida”. Ten fakt spowodował wycofanie się pozostałych partyzantów.
Według dokumentów sowieckich: „w wyniku 5-godzinnego boju (bandę) całkowicie zniszczono – zabito 53 bandytów, w tym 6 oficerów białopolskiej armii. Schwytano do niewoli – 4”.
„Bezrukij Major” – część 4>
Strona główna>
„Bezrukij Major” – część 5
Jan Erdman w książce …
Jan Erdman w książce „Droga do Ostrej Bramy” pisał, że do 1982 r. depesze te stanowiły jedyne dostępne źródło informacji o bitwie pod Surkontami i wobec tego przytoczone zostały przez oba podstawowe dzieła z zakresu historii AK, a mianowicie: tom poświęcony AK w cyklu Polskie Sity Zbrojne w drugiej wojnie światowej oraz AK w dokumentach, tom IV.
Nie wdając się w roztrząsanie opinii Warty, zajmę się od razu nowym faktem, którym uzupełnia swój pierwotny raport. Myślę o 2-godzinnej przerwie, jaka – zdaniem „Warty” – nastąpiła po pierwszej fazie bitwy. Wszyscy świadkowie zgadzają się, że przerwa była, ogień ucichł i napór ustał. Ale na temat długości przerwy zdania są podzielone.
Bustromiak powiedział w 1975 roku: „To była jedna bitwa, przerwa była krótka. A dowództwo radzieckie żadnych dodatkowych wojsk nie ściągało, bo i tak miało przygniatającą przewagę”.
Świadek II tak (w 1980 roku) przypominał sobie bitwę: „Nie mieliśmy żadnej dłuższej przerwy. Nasilenie ognia czasami słabło, czasem ustawało. Może sowieci robili jakieś przegrupowania albo łapali drugi oddech?”.
Zbigniew, w owym czasie szef nowogródzkiego BIP-u, był z dala od placu boju, ale dochodziły go odgłosy walki. Jego zdaniem strzelanina ustała na 15-20 minut.
Już po ukończeniu rękopisu – w 1981 roku – Jan Erdman otrzymał jeszcze jedną ocenę tej pauzy od mieszkańca Surkont, który nie był w oddziale AK i nie brał udziału w walce, ale znajdował się w zagrodzie zajętej przez sztab „Kotwicza”. Jego zdaniem, po 2-godzinnej walce nastąpiła przerwa, której długości nie podejmuje się określić z dokładnością zegarową, ale pamięta, co się wówczas zdarzyło. Kiedy ustała palba, Holeniewski (gospodarz obejścia) zwrócił się do „Kotwicza” o pozwolenie zwiezienia snopków zboża z pola. Major się zgodził, zboże zwieziono. Pracowano w pośpiechu, tak że świadek nie przypomina sobie nawet, czy zdążono zrzucić snopki do stodoły, która wkrótce spłonęła. Najwidoczniej więc istniało wtedy domniemanie, że nieprzyjaciel się wycofał albo zrezygnował z natarcia.
Ze względu na podniecenie bitewne wszystkich obecnych, ustalenie dokładnej chronologii jest zadaniem nieosiągalnym. Wnioskować jednak można, że czas potrzebny na uformowanie przekonania, że natarcie ustało i na zwiezienie snopków z pola musiał być dłuższy niż kwadrans. A z drugiej strony — musiał być chyba krótszy niż 2 godziny, skoro w pamięci uczestników obie fazy walki zlały się w całość.
Czy decyzja „Kotwicza” trwania w Surkontach była trafna? Przeciw pozostaniu przemawiała partyzancka zasada unikania walki w miejscu i czasie narzuconym przez wroga. Do pozostania skłaniała obecność rannych, dla których wpadnięcie w ręce Rosjan oznaczało niechybną śmierć. Poczucie koleżeństwa i odpowiedzialności za rannych zwyciężyło. Pozostaje kwestią otwartą, czy było to zwycięstwo rozsądku.
Natomiast do bajek zaliczyć wypada maksymę, przypisywaną „Kotwiczowi” przez osoby, których w Surkontach nie było, że „żołnierz polski nie cofa się po zwycięstwie”. „Bustromiak” stwierdza, że Kotwicz postanowił się wycofać, ale z rannymi pod osłoną nocy.
Wróćmy na pobojowisko. „Czarna Magda” i „Zbigniew” krzątali się dokoła oddania poległym ostatniej posługi. Ciała ich pogrzebali miejscowi chłopi, zaznaczając miejsce pochówku resztkami płyt z grobów powstańców 1863 roku. Podczas Powstania Styczniowego nieopodal tego pola bitwy Rosjanie rozbili oddział Ignacego Narbutta.
Pole bitwy i zbiorowa mogiła żołnierzy Armii Krajowej w Surkontach były przez lata kołchozowym pastwiskiem. Zdjęcie z 1980 r.; z prawej strony widoczne fragmenty płyt z grobów Powstańców 1863 r.
„Zbigniew” opowiada:
We środę o świcie przyjechaliśmy do Surkont. Wieźliśmy dwie trumny. „Czarna Magda” wystarała się o 2 mundury i 2 koszule. Ten sam człowiek, który zrobił trumny, pomógł nam wydobyć zwłoki, obmyć, włożyć do trumny i zasypać bose stopy kwiatami. Tylko „Kotwicz” i „Orwid” pochowani zostali w trumnach.
Zwróciłem się do miejscowego księdza z prośbą o pogrzeb i pozwolenie pochowania wszystkich na parafialnym cmentarzu przy kościele. Napotkałem opory – chyba zresztą zrozumiałe: on tu zostawał i nie mógł narażać się władzom. Był to zresztą ksiądz Litwin, co go jeszcze bardziej usprawiedliwiało. Wobec tego prosiłem go tylko o ostatni akt pogrzebu: pokropienie trumien i zwłok oraz odmówienie modlitwy za zmarłych. Grób postanowiliśmy wykopać przy leśnym cmentarzyku powstańców z 1863 roku. Okoliczna ludność chętnie – powiedziałbym nawet: zdumiewająco chętnie – wzięła udział w tym smutnym obrządku. To oni wykopali głęboką mogiłę, dość długą, by pomieścić 36 ciał.
Zwoziliśmy poległych z różnych miejsc, ponieważ oddział był rozrzucony. Miejscowi prowadzili nas, bo sami nie moglibyśmy do nich trafić. Kładliśmy zwłoki na wóz i przewoziliśmy kolejno do wspólnej mogiły.
Ostatnie zwłoki przywieźliśmy już wtedy, gdy ksiądz stał nad mogiłą i odprawiał egzekwie. Zaraz też przystąpiliśmy do zasypywania grobu.
Działo się to bardzo dawno: 23 sierpnia 1944. Od tego czasu wiele się w Surkontach zmieniło. Rodziny Geni Myszkówny i jeszcze jednego żołnierza ekshumowały szczątki swych bliskich i przeniosły na cmentarz rodzinny. Władze sowieckie interesowały się trumnami: odkopały je w 1945 roku, oglądały ciała, ale potem pozwoliły je zakopać.
Nie ma w Pielasie księdza i nie ma już kościoła. Władze przerobiły go na magazyn zboża, a dzwonnicę rozebrały. Utrudnia to odnalezienie wspólnej mogiły, bo wieża była dobrym punktem orientacyjnym.
Mogiła AK znajduje się po południowo-wschodniej stronie polnej drogi, łączącej Pielasę z Surkontami. Skraj mogiły oddalony jest o 30 m od drogi, jej oś idzie prostopadle do drogi. Linie graniczne czworoboku długości około 15 m są ledwo dostrzegalne, a powierzchnia niczym się nie odróżnia od otaczającego ją ugoru, zwanego tu z litewska „dyrwanem”. Trumny „Kotwicza” i „Orwida” umieszczone są najbliżej drogi. We wrześniu 1980 roku na kopczyku o wymiarach 2 x 2 m leżały dwa kamienie, wykazujące ślady pomnikowej obróbki.
„PANIE, KIEDY TU WRÓCICIE?”
Na początku lat dziewięćdziesiątych życie, a właściwie Cezary Chlebowski, autor legendarnej już dzisiaj książki, poświęconej mjr. Janowi Piwnikowi „Ponuremu”, pt. „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie” i główny sprawca sprowadzenia z Kresów do Krypty w Opactwie O.O. Cystersów w Wąchocku jego prochów, postanowili wraz z grupą ludzi z Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa dopisać epilog tej pierwszej bitwy Antysowieckiego Powstania. Przeczytajcie jak opowiadał o tej ostatniej bitwie, tym razem nie pod… ale o Surkonty:
Ta sprawa nie dawała mi spokoju prawie przez pół wieku. Jeszcze za czasów PRL dzięki pomocy „Przeglądu Katolickiego” udało mi się rozszerzyć rozszyfrowaną listę oficerów i żołnierzy z 11 do 24. I tak pozostało do dzisiaj. Ale los zbezczes
zczonych szczątków tych ludzi prześladował mnie aż do końca lat osiemdziesiątych. Jesienią 1989 r., gdy skończyła się PRL, znalazłem się w dwuosobowej grupie, której powierzono dokonanie weryfikacji składu personalnego dotychczasowej Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa przy Urzędzie Premiera RP. W jakiś czas później premier powołał mnie na stanowisko wiceprzewodniczącego nowej Rady. W czerwcu 1990 r. wyjechałem do Grodna na zjazd organizacyjny Związku Polaków na Białorusi. Właściwie był to pretekst, by znaleźć się w Surkontach i zbadać możliwości pchnięcia tamtej sprawy w Mińsku.
Przygotowywałem się do tego wyjazdu dość gruntownie. Po drodze z Grodna do Mińska razem z konsulem Henrykiem Kalinowskim odszukaliśmy Surkonty. Jak tam jest, wiedziałem – teoretycznie – już rok wcześniej od zafascynowanego tą sprawą pracownika naukowego Uniwersytetu Warszawskiego Marka Gołkowskiego, który wraz ze swoją rodziną całą tę okolicę objechał, obfotografował, nagrał na taśmy magnetofonowe rozmowy ze świadkami dramatu i zebrany materiał pieczołowicie mi przekazał. Ale co innego obejrzeć zdjęcia, a co innego znaleźć się samemu na pięknej olbrzymiej polanie i zobaczyć to wszystko na własne oczy.
Na ledwo dostrzegalnym wzniesieniu stała olbrzymia blaszana obora, z której dochodziło porykiwanie kilkuset krów. Od jej wrót do odległych o pół kilometra pastwisk prowadził wydeptany trakt, pokryty zeschłą skorupą krowiego łajna. Pod tą skorupą leżeli ONI. „Kotwicz” i 35 żołnierzy jego pocztu. Zabici lub ciężko ranni i dobici długimi, wąskimi, czterograniastymi bagnetami. Zakopano ich płytko, niektórych tylko na pół metra. Tu i ówdzie wystawała kość. Właśnie owe kości oraz dwa głazy odwalone na bok z zatartą inskrypcją z 1863 r. wskazywały niezbicie, gdzie był ongiś powstańczy cmentarzyk, do którego w osiemdziesiąt lat później dołożono kotwiczowców. A następnie stale wyrównywano to wszystko racicami 800 krów przepędzanych tędy dwa razy dziennie. I tak trwało to przez prawie pół wieku. Trochę dalej bielała dzwonnica nowego kościółka i od niego aż na skłon wzgórza, po litewską granicę, ciągnęły się zabudowania owej dużej i wrogiej wsi Pielasy.
Że też nikt przed tym nie ostrzegł „Kotwicza”. W zasadzie ziemia raduńska była bardzo dobrym wyborem na operacyjny teren antysowieckiej konspiracji. Na okolicznych cmentarzach widziałem jeszcze w owym 1990 r. tylko katolickie krzyże, a na nagrobkach cyrylicy nie dostrzegłem. 86% ludności tego powiatu jeszcze długo po wojnie, mimo panującego stalinizmu, domagało się wpisywania im w „paszporty” narodowości polskiej. Tylko sam kraniec raduńszczyzny, ten wokół chutoru Surkonty – właśnie Pielasa i pozostałych sześć wsi nad okupacyjną i obecną granicą z Litwą – był wyjątkowo nieprzychylny Polakom, a szczególnie AK.
W trzy lata później dotrę w Mińsku do materiałów NKWD. I – jak się okaże – nie był to jedyny z tego źródła donos wymierzony przeciwko AK. Zresztą nawet w 1990 r. miejscowy ksiądz kościółka w Pielasie wolał rozmawiać po rosyjsku lub litewsku niż po polsku, choć język ten podobno zna. W Raduniu na rynku minęliśmy wysoki betonowy pylon z czerwoną gwiazdą na czubku, pod którym w zadbanej mogile leżą ci, którzy padli w boju z „polskimi legionierami”. Szokujące zestawienie obu pochówków – ofiar i katów.
Do Mińska formalnie jechałem jako gość polskiego konsula generalnego celem wygłoszenia dla białoruskich historyków referatu o organizacji „Wachlarz”, ale miałem też cel drugi – ważniejszy.
Przed kilkoma miesiącami, jeszcze w grudniu 1989 r., nasza Rada poprosiła konsula generalnego w Mińsku o pisemne zapytanie Ministerstwa Spraw Zagranicznych Białoruskiej jeszcze wtedy SSR, jakie są możliwości szybkiego nadania właściwej formy zbiorowej mogile w Surkontach. Na to pismo przez pół roku ministerstwo nie odpowiadało.
Na telefoniczną propozycję konsula generalnego pana Myślika Białorusini zgodzili się, aczkolwiek niechętnie, na moją wizytę u nich. Wyznaczono nam godz. 15:00. W upalne popołudnie jednak o godz. 14:10, kiedy wraz z konsulem Kalinowskim wsiadaliśmy do samochodu, na dziedziniec konsulatu wjechał motocyklista w czarnej skórzanej kurtce.
– Oho, zaczynają się schody. Kurier z MID-u – poinformował mnie zaniepokojony Kalinowski.
Odebrał i pokwitował pismo, przeczytał i stwierdził:
– To pismo czyni wizytę naszej delegacji w MID-zie bezprzedmiotową.
Zamarłem, ale tylko na chwilę. Postanowiłem zagrać va banque:
– Szkoda, że otrzymaliśmy to pismo tak późno. Nasza delegacja przecież już jest w drodze do MID-u.
Kalinowski okazał najpierw bezgraniczne zdumienie, a następnie dostrzegłem w jego oku błysk kpiarstwa. Zwrócił się do kuriera:
– K’sożaleniu, wy nie uspieli. Naszi ludi uże ujechali k wam. [Niestety, nie zdążył pan. Nasi ludzie już do was pojechali].
Kurier obojętnie kiwnął głową my zaś udaliśmy się w stronę konsulatu. Ale gdy tylko odjechał, popędziliśmy na sygnale (dyplomatyczne numery) do MID-u. Po drodze jeszcze raz przestudiowaliśmy otrzymane pismo. Była to odpowiedź na notę konsulatu sprzed pół roku. Wyrażała zdziwienie, że Polska nadal chce upamiętniać miejsce pochówku takich elementów, o których do dzisiaj okoliczni mieszkańcy mówią jako o okrutnikach i gwałcicielach. Miejscowa ludność nie zgadza się na żadne specjalne upamiętnianie, może być tylko mowa o ogrodzeniu tego kawałka ziemi i umieszczeniu tam tablicy z napisem: „Polskim Żołnierzom Armii Krajowej, poległym w 1944 roku”. Była to wyjątkowo podła propozycja, nie uwzględniająca umieszczenia na owej tablicy dokładnej daty boju, co oczywiście sugerowało działania Niemców.
„Bezrukij Major” – część 6>
Strona główna>
„Bezrukij Major” – część 6
Nasz przyjazd do …
Nasz przyjazd do ministerstwa wywołał wyraźną konsternację. Udostępniono nam kopię pisma, którego przecież „nie dostaliśmy”, i zdecydowanie chłodno zaproszono do stołu rozmów. Okazano teczkę pełną autentycznych zbiorowych protestów przeciwko upamiętnianiu „polskich bandytów i morderców”. Zapytałem, czy są jakieś protesty spoza wsi, których nazwy wymieniłem. Jak przypuszczałem – nie było. Z kolei oni zapytali, czy w związku z pobytem tam w czasie wojny „polskich legionierów” były jakieś wypadki śmierci wśród mieszkańców tych wsi.
– Nie było – wykrzyknął odruchowo konsul Kalinowski.
– Niestety, były – skorygowałem z obłudnym zasmuceniem, wywołując konsternację u mego towarzysza i wyraźne ożywienie białoruskich rozmówców.
A ja mówiłem prawdę. Kilkanaście lat wcześniej, w czasie pierwszego stypendialnego pobytu w USA, spędziłem kilka dni pod Nowym Jorkiem u przeuroczego gawędziarza Stanisława Szabuni – por. „Licho”, byłego dowódcy 2 kompanii w V batalionie kpt. Stanisława Truszkowskiego „Sztremera” z 77 pułku piechoty AK. Usłyszałem wtedy po raz pierwszy złowieszczą prawdę o wsi Pielasa.
Obecny widok cmentarza żołnierzy Armii Krajowej w Surkontach.
Pod koniec marca 1944 r., późnym wieczorem w Wielką Sobotę, „Licho” przyprowadził do Pielasy ciężko zgonioną przemokniętą i zmarzniętą kompanię. Na polach leżał jeszcze śnieg. Mimo iż wśród mieszkańców Pielasy była znaczna przewaga nacjonalistycznych rodzin litewskich, znanych z tego, że pochodzący z nich młodzi ludzie służyli u szaulisów, „Licho” zdecydował się zająć kwatery właśnie tu. Powody były dwa: pierwszy – skrajne zmęczenie żołnierzy, drugi – bogata Pielasa dawała nadzieję na odkarmienie partyzantów świątecznymi wiktuałami. Na wszelki wypadek jednak wystawiono podwójne warty. Przed północą przyprowadziły one do porucznika dwóch młodych Litwinów, złapanych przy próbie opuszczenia wsi. Przyciśnięci do muru zeznali, że do niemieckiej żandarmerii w Lidzie wysłał ich wójt Pielasy z wiadomością o kwaterujących tu polskich „gościach”. Niepokojąca jednak w ich zeznaniach była wiadomość, że ze wsi wysłano trzech gońców, a ujęto tylko dwóch.
„Licho” poderwał więc cichym alarmem rozespaną i złorzeczącą kompanię i tuż po północy wymaszerowali, aby kilka kilometrów dalej przygotować zasadzkę na lidzkiej szosie. Czekali bardzo długo, ale się nie doczekali. Niemcy bowiem nie przyjechali, lecz przylecieli. Przed południem nadleciały dwa bombowce z lotniska w Lidzie, gdzie stacjonował cały pułk lotniczy. Najpierw z cekaemów ostrzelały wychodzących z kościoła ludzi, a potem zrzuciły na Pielasę serię bomb. W efekcie zginęło i rannych zostało prawie 20 osób, spłonęło także kilkanaście zagród.
Opowiedziałem o tym wydarzeniu białoruskim rozmówcom, kończąc, że choć miało ono miejsce na pięć miesięcy przed bojem w Surkontach z pocztem „Kotwicza” i że w grę wchodziły dwa absolutnie różne oddziały, tu leży źródło całej nienawiści. Zamiast się rozprawić ze swoim wójtem, kolaborantem niemieckim, tamtejsi Litwini po dziesiątkach lat szukają odwetu na Polakach.
Stwierdziłem z ulgą, że atmosfera przy stole wyraźnie się poprawiła. Zapytano, jakie są nasze życzenia w sprawie Surkont. Sprowadziłem je do czterech punktów:
1. Doprowadzenie do zamknięcia wrót fermy krowiej z obecnie używanej strony i uruchomienie ich ze strony przeciwnej,
2. Zgoda na zbudowanie przez stronę polską cmentarzyka żołnierskiego, ogrodzonego i składającego się z pojedynczych grobów,
3. Uroczyste poświęcenie go z zachowaniem polskiego ceremoniału wojskowego,
4. Zgoda na umieszczenie na kurhanie odpowiedniej tablicy z napisem zgodnym z polską tradycją.
Zauważyłem, że ten ostatni punkt zaniepokoił ich najbardziej. Aby więc dobrze ich usposobić do rozmowy na ten temat, przekazałem im podarunek od naszej Rady – tekę zawierającą kilkanaście fotogramów przedstawiających wyjątkowo zadbane cmentarze sowieckich żołnierzy w Polsce. Do tego dołączyłem jedno ze zdjęć wykonanych przez Marka Gołkowskiego w Surkontach. Zestawienie było szokujące.
Nasza propozycja tekstu tablicy brzmiała: „Żołnierzom Armii Krajowej Okręgów «Nów» i «Wiano» poległym za Polskę pod Surkontami 21 VIII i w Poddubiczach 19 VIII 1944 r.”
– Pod Surkontami? Z naszymi bojcami? Za Polskę? – zaperzył się jeden z rozmówców.
Na szczęście przewidziałem taką reakcję i miałem pod ręką kilka zdjęć z zagranicy, gdzie na cmentarzach polskich żołnierzy widniał zwrot „Za Polskę”. Było to: Monte Cassino, Tobruk, Narwik, Bolonia, Teheran i inne. To go uspokoiło. Zgarnęli złożone im materiały i zapewnili, że to rozważą. Ja zaś uznałem sprawę za definitywnie załatwioną. […] Po przyjeździe do Warszawy od razu zdecydowaliśmy w Radzie o skierowaniu do realizacji budowy cmentarzyka w Surkontach. Podjęła się tego PAX-owska Fundacja Ochrony Zabytków. Jej dyrektor, obecny prezes Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, ppłk Stanisław Karolkiewicz, przed 60 laty dowodził 1 kompanią w III batalionie 77 pułku piechoty AK na Nowogródczyźnie, dawał więc gwarancję najlepszego z możliwych wykonania tej pracy.
Na realizację naszych zamierzeń w Surkontach czekaliśmy 15 miesięcy. Wreszcie w niedzielę 8 września 1991 r. na zadeszczonej polanie surkonckiej zgromadziło się prawie 2 tys. ludzi. Połowa przyjechała z kraju, reszta przybyła stąd, z całej ziemi lidzkiej i z Wilna, mimo iż nikt żadnych zawiadomień nie dawał. Były poczty sztandarowe AK z Okręgów Białostockiego, Wileńskiego i Nowogródzkiego, parę autobusów kombatantów, wojskowi werbliści i fanfarzyści oraz proboszcz katedry polowej Wojska Polskiego z Warszawy, dziś już śp. ks. mjr Tadeusz Dłubacz, celebrans uroczystości religijnych. Przyjechały rodziny poległych z żoną i córkami ppłk. dypl. Macieja Kalenkiewicza. Cmentarzyk okolony niskim murkiem kamiennym gromadził wyciągnięte w szeregi mogiły z krzyżami. Po raz pierwszy od pół wieku był uporządkowany, uznany i uczczony.
Uroczystości w Surkontach 8 września 1991 r.
W obszernym sprawozdaniu opublikowanym w „Polsce Zbrojnej” Andrzej Wernic napisał:
„Dopiero obecnie, dzięki staraniom i inicjatywie Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa i jej wiceprzewodniczącego dr. Cezarego Chlebowskiego można było przystąpić do uporządkowania tego miejsca. Na polu walki, wśród ugorów i łąk, nieopodal wielkiej obory kołchozu, stanął wojenny cmentarzyk: groby i symboliczny kamienny pomnik z krzyżem i napisem: Żołnierzom Armii Krajowej Okręgów «Nów» i «Wiano» poległym za Polskę pod Surkontami 21 VIII 1944 i w Poddubiczach 19 VIII 1944”.
Surkonty. Obelisk z krzyżem i tablicą pamiątkową następującej treści: ŻOŁNIERZOM ARMII KRAJOWEJ/ OKRĘGÓW „NÓW” I „ WIANO „/ POLEGŁYM ZA POLSKĘ/ POD SURKONTAMI 21 VIII 1944 R. I W PODDUBICZACH 19 VIII 1944 R.
Wygraliśmy w
ięc walkę o wszystko, łącznie z treścią tablicy. Po mszy polowej przemawiałem w imieniu Rady Pamięci przy Premierze RP. Mówić z tej pozycji, w takim miejscu i czasie oraz z takiej okazji było niezmiernie trudno. Zbyt mało tu jeszcze wtedy można było powiedzieć, za to zbyt wiele się chciało, ale rozsądek nakazywał powściągliwość. Powiedziałem więc tylko:
„Czas i miejsce naszego modlitewnego spotkania mają wymiar historyczny. Trafi ono bowiem nie tylko do historii rodzin przybyłych tutaj poległych żołnierzy AK, do historii ziemi lidzkiej. Stanie się początkiem zapisu nowego historycznego rozdziału niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej i stojących na progu niepodległości Białorusi i Litwy. 47 lat temu na tej polanie rozegrał się jeden z największych dramatów wojennych. Siły bezpieczeństwa ZSRR uderzyły na tkwiący w obronie poczet ppłk. «Kotwicza». Bój był nierówny, oddział polski został pokonany. Do 13 poległych w walce akowców doszło ponad 20 dobitych bagnetami i kolbami. Rzucono ich w to miejsce. Trzykrotnie przyjeżdżały różne komisje. Wydobywano trupy, aby sprawdzić, czy jest wśród nich «bezrukij major». Niestety był. 47 lat w tej niepoświęconej ziemi czekali na katolicki pochówek. Mówię to dlatego, iż przed nami nowy rozdział historii, nowe zapisywanie naszych przyjaźni z narodami Litwy i Białorusi. Przyjechaliśmy z ziemi polskiej, na której znajduje się 475 cmentarzy wojennych żołnierzy radzieckich. Pochowaliśmy ich godnie i pięknie. Postąpiliśmy tak, gdyż śmierć łagodzi urazy i nakazuje tak nasza wiara. Ten cmentarz pozostanie pod opieką ludności zawsze wiernej Polsce i, miejmy nadzieję, także obecnych gospodarzy tej ziemi. Proszę was, gospodarze, bądźcie ludzcy dla tych, których powierzamy waszej opiece. Niech odpoczywają w spokoju”.
8 IX 1991 r. Rodziny poległych żołnierzy AK składają wieńce na grobach swoich bliskich, poległych w bitwie pod Surkontami.
Kiedy odchodziłem od ołtarza, złapała mnie za rękę starowinka – babuleńka, niespodziewanie pocałowała w dłoń i zapytała:
– Panie, kiedy tu wrócicie?
Jeszcze dziś, po ładnych parunastu latach, wspomnienie to wywołuje u mnie dławienie w gardle. Od czasu do czasu mam z Surkont sygnały, że cmentarzyk stoi nienaruszony.
„Przechodniu, powiedz Polsce, żeśmy polegli wierni w jej służbie”.
Major Maciej Kalenkiewicz (1906-1944), nom de guerre „Kotwicz”, And the Battle Against the NKVD At Surkonty – August 21, 1944.>
Opracowano na podstawie:
Atlas polskiego podziemia niepodległościowego 1944–1956, red. Rafał Wnuk, Sławomir Poleszak, Agnieszka Jaczyńska, Magdalena Śladecka, Warszawa – Lublin 2007,
Banasikowski Edmund, Na zew Ziemi Wileńskiej, Warszawa – Paryż 1990,
Chlebowski Cezary, W armii Państwa Podziemnego, Warszawa 2005,
Erdman Jan, Droga do Ostrej Bramy, Warszawa 1990,
Korab-Żebryk Roman, Operacja wileńska AK, Warszawa 1988,
Krajewski Kazimierz, Na Ziemi Nowogródzkiej. „Nów” – Nowogródzki Okręg Armii Krajowej, Warszawa 1997,
Krajewski Kazimierz, Ziemia Nowogródzka i Grodzieńska. Polskie cmentarze i groby wojenne oraz miejsca pamięci narodowej z okresu walk o niepodległość XVIII – XX w., Toruń 2004,
NKWD o polskim podziemiu 1944-1948. Konspiracja polska na Nowogródczyźnie i Grodzieńszczyźnie, oprac.: Andrzej Chmielarz, Warszawa 1997,
Sierchuła Rafał, Macieja Kalenkiewicza „Kotwicza” droga do Surkont, [w:] „Nasz Dziennik”, Nr 51 (3068), 29.02.2008,
Teczka specjalna J. W. Stalina. Raporty NKWD z Polski 1944-1946, wybór i oprac. Tatiana Cariewskaja [i in.], Warszawa 1998,
Urbankowski Bohdan, Czerwona msza czyli uśmiech Stalina, Warszawa 1998.
„Bezrukij Major” – część 1>
Strona główna>
„Cziort w oczkach” – część 1
Ppor. Czesław Zajączkowski ps. „Ragner” i Zgrupowanie „Południe”.
– Więc jakiż jest, twoim zdaniem, sposób przełamania tego zbiorowego paraliżu, wywołanego hipnozą kłamstwa?
– W każdym razie nie można go szukać na drodze polemiki. Sam fakt bowiem polemiki wciąga w orbitę i przenosi nas w płaszczyznę bolszewickiego absurdu.
– Więc jaki? Powiedz.
– Należy go szukać na drodze równie prostych odruchów psychicznych: strzelać! […]
– Jak to, strzelać? Do kogo?
– Zwyczajnie. Po prostu. Do bolszewików.
Józef Mackiewicz, „Droga donikąd”
Ppor. Czesław Zajączkowski ps. „Ragner”, dowódca IV batalionu 77 pp AK, a następnie Zgrupowania „Południe” na Nowogródczyźnie.
Ppor. Czesław Zajączkowski ps. „Ragner” był jednym z najbardziej znienawidzonych przez sowietów dowódców nowogródzkiej Armii Krajowej. Jego działania przeciwko sowieckiej partyzantce permanentnie zwalczającej „białopolaków”, prowadzone na przełomie 1943/44 r. na Nowogródczyźnie, a także późniejsza niezłomna walka przeciw bandyckim działaniom, godzącym w ludność polską i podjęte w związku z tym poważne uderzenia odwetowe w sowiecką administrację i siły bezpieczeństwa, doprowadziły do tego, że nowi okupanci zaczęli bać się go jak ognia, nadając mu nawet wiele mówiący przydomek – „CZIORT W OCZKACH” (diabeł w okularach).
Ppor. „Ragner” jako rezerwista miał skromniejszy od innych dowódców zasób teoretycznej wiedzy wojskowej, ale w praktyce okazał się doskonałym organizatorem i przywódcą. Jedną z atrakcji najliczniejszego w okręgu IV batalionu 77 pp AK, którego dowódcą był właśnie ppor. Czesław Zajączkowski, było powszechnie znane jego wrogie nastawienie do sowietów, co gwarantowało mu popularność. „Ragner” nigdy nie przebaczył sowietom pierwszej okupacji i nie chciał żadnej współpracy z bolszewikami.
W jednym z raportów funkcjonariusze MWD Białoruskiej SRR pisali o zgrupowaniu ppor. „Ragnera”:
Organizacja „Ragnera”, utworzona w lipcu 1943 r. przez organa niemieckiego kontrwywiadu [sic!] i dobrze uzbrojona, prowadziła na terenach okupowanych najbardziej aktywną walkę przeciwko radzieckim partyzantom w obwodach baranowickim i grodzieńskim. Po wyzwoleniu zachodnich obwodów Białorusi organizacja „Ragnera”, w której skład wchodziło kilka uzbrojonych band o łącznym stanie osobowym około 800 osób, weszła w skład „Armii Krajowej” i jako pierwsza podjęła walkę przeciwko władzy radzieckiej, dokonując aktów dywersyjno – terrorystycznych. Organizacja ta była najbardziej agresywna spośród wszystkich istniejących białopolskich band. Bandy „Ragnera”, tak zwane „Bataliony nadniemeńskie” miały niejednokrotnie starcia z grupami operacyjno – czekistowskimi
Ppor. „Ragner” utrzymał się w terenie do początków grudnia 1944 r. Ze względu na popularność wśród ludności, połączoną z niebywałą skutecznością działania – stał się jednym z najzacieklej tropionych dowódców polskiej partyzantki. Swoją ostatnią walkę „Ragner” i jego 30-osobowy oddział stoczył przeciwko olbrzymiej obławie Wojsk Wewnętrznych NKWD, liczącej ponad 1400 żołnierzy. Podczas służby w partyzantce „Ragner” był dwukrotnie awansowany – do stopnia sierżanta podchorążego rezerwy (sierpień 1943 r.) i podporucznika rezerwy łączności (11.11.1943 r.). W 1944 r. został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari.
Ppor. Czesław Zajączkowski „Ragner” (zdjęcie przedwojenne).
Ppor. Czesław Zajączkowski ps. „Ragner” urodził się w 1916 r. Przed wojną był urzędnikiem w Lidzie, ukończył Szkołę Podchorążych Łączności w Zegrzu, w wojnie 1939 r. walczył jako plut. pchor. w kompanii łączności 19. DP. Bez prezencji „oficerskiej”, w początkowym okresie okupacji niemieckiej nie wyróżniał się niczym specjalnym wśród kadry Obwodu Lida krypt. „Bór”, w komendzie którego pełnił funkcje szefa łączności. W początkach 1943 r. zwrócił się drogą służbową do Komendy Okręgu o zgodę na przejście do partyzantki.
Ppłk Janusz Szlaski „Prawdzic”, „Borsuk” zgodził się na tę propozycję i skierował go na nadniemeńskie, południowe tereny powiatu Lida, dając mu grupę ochotników w placówki nr 311. Wraz z nimi, jeszcze wtedy plut. pchor. „Ragner” w kwietniu 1943 r. dołączył do operującej w rejonie Bielicy i Niecieczy kilkunastoosobowej lotnej grupy samoobrony dowodzonej przez sierż. Miszczuka, chroniącej ludność przed napadami partyzantki sowieckiej i różnorodnych „czerwonych” band. W ten sposób powstał oddział partyzancki nr 312., latem przekształcony w 2 kompanię Batalionu Zaniemeńskiego (potocznie zwanego Nadniemeńskim).
Przedwojenny rynek w Lidzie.
Oddział „Ragnera” skutecznie wykonał postawione przed nim zadania likwidacji wrogich grup sowieckiej partyzantki i „czerwonych” band w południowej części powiatu lidzkiego. Działania te prowadził wykonując jednocześnie akcje bojowe przeciwko niemieckim siłom okupacyjnym. Troska o ludność i obywatelskie podejście do mieszkańców bez względu na narodowość i wyznanie sprawiły, że „Ragner” stał się dowódcą bardzo popularnym wśród mieszkańców Ziemi Lidzkiej. Jego podkomendni oceniają, że ponad 30% „Ragnerowców” to prawosławni ochotnicy.
Stał się też „Ragner” jednym z najbardziej znienawidzonych przez sowietów dowódców nowogródzkiej AK. Walki z „czerwoną partyzantką” i Niemcami prowadzone były w latach 1943–1944 ze zmiennym natężeniem. Początkowo walczono z obydwoma wrogami, okresowo zimą 1944 r. „Ragner” ograniczył akcję przeciwko Niemcom – chroniąc ludność przed represjami, by wiosną 1944 r. ponownie podjąć działania antyniemieckie. W tym okresie doszło do zawieszenia broni z partyzantką sowiecką.
Historiografia sowiecka i białoruska uporczywie głoszą tezę, że głównym winowajcą konfliktu między AK a partyzantką sowiecką była Komenda Okręgu Nowogródzkiego AK, która realizowała „teorię dwóch wrogów”, wymyśloną przez swoje dowództwo. „Teoria dwóch wrogów” na Nowogródczyźnie nie była imaginacją, ale tragiczną rzeczywistością. Podjęte przez sowietów w końcu 1943 r. i początkach 1944 r. działania przeciwko AK całkowicie uprawniały Komendę Okręgu Nowogródzkiego do twierdzenia, że sowieci na równi z Niemcami zagrażają wolności, całości i niepodległości Rzeczypospolitej. Niestety, Komenda Główna AK naiwnie i z uporem maniaka nakazywała podjęcie współpracy z sowietami, nie zdając sobie zupełnie sprawy z faktycznej sytuacji z jaką musieli zmagać się żołnierze Armii Krajowej na Nowogródczyźnie.
Bielica nad Niemnem. Wśród dziewcząt ppor. Czesław Zajączkowski „Ragner”.
W pierwszym okresie okupacji niemieckiej na Nowogródczyźnie nie było zorganizowanej partyzantki sowieckiej. Pierwsze grupy partyzanckie pojawiły się w lecie i na jesieni 1941 r. Większość grup składała się z żołnierzy rozbitej Armii Czerwonej. Zostały one na części Nowogródczyzny przyjęte wrogo przez ludność miejscową, głównie przez ich bandyckie postępowanie. Brak możliwości ukrycia się po wsiach, przyspieszył powstawianie grup leśnych w tych rejonach. Grupy te były zaopatrywane i uprzedzane w razie potrzeby o niebezpieczeństwie przez nieliczne grono miejscowych chłopów. Te nieliczne oddziały partyzanckie miały nietrwały skład i myślały bardziej o przetrwaniu niż o działalności bojowej. Działania niemieckich władz okupacyjnych sprawiły, iż wiosną 1942 r. powstały grupy i oddziały partyzantki sowieckiej. Rozpoczęły działalność zbrojną grupy partyzanckie: w powiatach wołożyńskim, lidzkim, nowogródzkim, baranowickim, i w Puszczy Lipiczańskiej. W czerwcu 1942 zostały zorganizowane oddziały działające w rejonach dzierżyńskim, iwienieckim i stołpeckim. Ze strony sowieckiej przerzucono oddział na teren Puszczy Nalibockiej. Skład osobowy grup partyzanckich nie przekraczał kilkuset ludzi. W drugiej połowie 1942 r. liczba oddziałów oraz ich stan osobowy na Nowogródczyźnie znacznie wzrosła, osiągając liczbę ponad 2600 ludzi.
W latach 1942 – 1943 partyzantka sowiecka została zasilona również przez najbardziej energicznych przedstawicieli społeczności żydowskiej, chroniących się przed zagładą.
11 kwietnia 1943 r. na teren Puszczy Nalibockiej przybył sekretarz baranowickiego podziemnego obwodowego komitetu partyjnego, pełnomocnik CSzRP i KC KP(b)B, dowódca Zgrupowania Baranowickiego partyzantki sowieckiej, generał major Wasilij Czernyszow „Płaton”. Miał pełnomocnictwo do rozwiązywania wszystkich problemów ruchu partyzanckiego w obwodzie baranowickim. Głównymi zadaniami gen. „Płatona” było przejęcie politycznego kierownictwa nad walką z okupantem niemieckim, nadanie ruchowi partyzanckiemu charakteru ogólnonarodowego, kierowanie działalnością bojową oddziałów i brygad partyzanckich, dywersyjnych i grup wywiadowczych, organizowanie podziemia partyjnego i kierowanie jego pracą w rejonach, miastach i oddziałach partyzanckich, kierowanie pracą partyjno – polityczną wśród ludności cywilnej, wydawanie czasopism, ulotek i innych materiałów oraz organizacja ich kolportażu, informowanie KC KP(b)B o sytuacji na tyłach nieprzyjaciela.
Generał major Wasilij J. Czernyszow „Płaton”, sekretarz baranowickiego obwodowego KP(b)B, dowódca Zgrupowania Baranowickiego.
Podziemie polskie nie miało pełnego rozeznania stanów osobowych i uzbrojenia partyzantki sowieckiej. W końcu września 1943 r. na Nowogródczyźnie działało około 8795 partyzantów sowieckich. 22 brygady zgrupowania gen. Czernyszowa dysponowały znaczną siła ognia.
Wartość bojowa oddziałów sowieckich w różnych okresach była różna. Zdarzało się, że bolszewicy uciekali nawet przed niewielkimi oddziałami policji. Akcji zbrojnej przeciwko okupantowi nie prowadzono wcale lub ograniczano ją do drobnych działań dywersyjnych. Większość operacji zbrojnych Zgrupowania Baranowickiego została przeprowadzona przeciwko formacjom pomocniczym, „samochowcom” i partyzantce AK. Działania te były często połączone z represjami w stosunku do ludności cywilnej, także wobec Białorusinów.
Oddziały partyzantki sowieckiej na Nowogródczyźnie prowadziły również działalność polityczno – propagandową tak we własnych oddziałach, jak i wśród ludności. Integralną część sowieckiego ruchu partyzanckiego stanowiły konspiracyjne organizacje partyjne, tzw. „jaczejki bolszewickie”.
Głównym celem propagandy komunistycznej na Nowogródczyźnie było utrwalenie myśli o przynależności tych obszarów do ZSRR i nieuchronnym powrotem władzy sowieckiej. Temu celowi miała także służyć obecność i działalność oddziałów i brygad Zgrupowania Baranowickiego.
Współpraca partyzantki sowieckiej z Polakami występowała sporadycznie, lokalnie, a przez stronę sowiecką traktowana była wyłącznie jako wybieg taktyczny, koniunkturalny. Sowieci dążyli do podporządkowania sobie, lub wręcz zlikwidowania, nielicznych jeszcze polskich oddziałów partyzanckich.
Początkowo działalność wywiadowcza i kontrwywiadowcza prowadzona była przez grupy i oddziały partyzantki sowieckiej w sposób słabo zorganizowany. System organów wywiadu i kontrwywiadu powstał wiosną – latem 1943 r. Zaczęto tworzyć w każdym oddziale i brygadzie komórki NKGB (wydziały specjalne) i struktury wywiadowcze. Wywiad agenturalny funkcjonował poprzez zwerbowanych w oddziałach i w terenie konfidentów. Na terenach opanowanych przez jednostki sowieckie Wydział Specjalny pełnił funkcje policji politycznej stosując represje wobec ludności cywilnej. Początkowo źródłem żywności były nie tylko gospodarstwa chłopskie, ale i majątki. Po ich bezmyślnym wyniszczeniu, wyżywieniem oddziałów sowieckich został obciążony wyłącznie miejscowy rolnik. Z biegiem czasu partyzantka sowiecka „wyczyściła” z żywności niektóre tereny Nowogródczyzny. Bardzo często w żywność i odzież zaopatrywano się w drodze rabunku. Liczba partyzantów sowieckich, ilość i sposób pobierania żywności zagroziły biologicznej egzystencji chłopów zamieszkującego tereny kontrolowane przez jednostki sowieckie. „Operacjom gospodarczym” bardzo często towarzyszyły gwałty i pijaństwo.
Pogrzeb kpr. Dionizego Kolesińskiego „Sęka” z 2 kompanii IV batalionu 77 pp AK, poległego w walce z sowietami 5 marca 1944 r. pod Filonowcami.
W kwietniu 1943 r. w Niecieczy (pow. Lida) sowieci spalili dwór i gospodarstwo Domańskich, mordując przy tym żołnierza AK Aleksandrę Wodziczko „Olę”. Kilka dni później w tej samej wsi sowieci spalili żywcem panią Tarasiewicz „Helenę” z dziećmi. W Dzitrykach (pow. Nowogródek) zabili Franciszka Czarnela „Gajowego” i Jana Krzywca z dziećmi. W nocy z 30 kwietnia na 1 maja w Worończy partyzanci sowieccy zamordowali w szczególnie bestialski sposób czteroosobową rodzinę ziemiańską Czarnowskich. Wśród zamordowanych była ciężarna Jadwiga Czarnowska. Zwłoki zabitych spalono we dworze. W maju z rąk bolszewików zginęli należący do AK Jan Danejko z folwarku Korosno i bracia Haraburdowie z chutoru Trosiejki. Na pytania miejscowych ludzi, dlaczego to robią, sowieci odpowiadali: „Mamy rozkaz niszczyć polskich „pamieszczyków”.
„Cziort w oczkach” – część 2
Do największej tragedii na Nowogródczyźnie doszło 9 maja 1943 r. w Nalibokach, gdy partyzanci z Brygady im. Stalina i żydowskiego oddziału Tewje Bielskiego, pod pozorem likwidacji miejscowej samoobrony zorganizowanej pod przymusem przez Niemców z miejscowej ludności, zamordowali 128 osób. Zaznaczyć należy, że dowództwo sowieckie doskonale się orientowało, iż znaczna część „samoochowców” była członkami konspiracji polskiej i zamierzała wkrótce wyjść z bronią do lasu.
Tewje Bielski, dowódca żydowskiego oddziału, który wspólnie z sowiecką partyzantką dokonał masakry mieszkańców Naliboków.
Z rozmowy, którą Wacław Nowicki przeprowadził już po wojnie z jednym z dowódców nalibockiej samoochowy Eugeniuszem Klimowiczem wynika, iż w kwietniu 1943 r. doszło do spotkania przedstawicieli tej samoobrony z partyzantką sowiecką. Sowieci proponowali pozorowane rozbicie samoochowy, a następnie, po złożeniu przysięgi, wcielenie jej członków do partyzanckich oddziałów radzieckich. Polacy przyjęli tylko warunek pierwszy, proponując przeprowadzenie akcji o świcie 3 maja. Natomiast zdecydowanie odmówili złożenia przysięgo i przystąpienia do jawnej walki z Niemcami pod dowództwem sowieckim. Stąd masakrę w Nalibokach można potraktować jako działanie dowództwa partyzantki sowieckiej wyraźnie skierowane na rozbicie miejscowej konspiracji AK. Eugeniusz Klimowicz, oficer AK i dowódca miejscowej samoobrony zasiadł po wojnie w komunistycznej Polsce na ławie oskarżonych. Ponieważ podczas masakry w Nalibokach broniący się rozpaczliwie Polacy zastrzelili kilku napastników, został on oskarżony przez komunistyczną prokuraturę o “zamordowanie radzieckich partyzantów”. Jako zbrodniarza faszystowsko-hitlerowskiego skazano go w 1951 roku na karę śmierci, zamienioną na dożywocie. Wyrok został uchylony w 1957 roku.
Wacław Nowicki, który 8 maja 1943 roku miał 18 lat tak opowiada o tamtej tragedii:
Była 4.30, może 5 w nocy. Obudził mnie potężny huk. Długa seria z karabinu maszynowego poszła po chałupie. Kule przebiły na wylot belki i przeleciały nad naszymi łóżkami. Pocisk utkwił w ścianie, kilka centymetrów nad moją głową. Usłyszałem wrzaski. Zabarykadowaliśmy się w domu, ale napastnicy pobiegli dalej, w stronę centrum Naliboków. To nas uratowało.
Wkrótce Nowiccy, którzy mieszkali na obrzeżach miasteczka, zobaczyli przez okno pierwsze płomienie. Z pobliża dobiegała gęsta kanonada. Do pogrążonych we śnie Naliboków wdarli się sowieccy partyzanci. Około 120-150 uzbrojonych ludzi.
Szli przed siebie, wpadali do chałup. Każdego, kogo napotkali na swojej drodze, zabijali z zimną krwią. Dla nikogo nie było litości – opowiada inny świadek wydarzeń, obecnie 83-letni Wacław Chilicki.
Bolesław Chmara miał wówczas 15 lat:
Wywołali mojego starszego o trzy lata brata na ganek. Wyszedł. Wśród nich była kobieta. Podniosła karabin i trafiła go prosto w pierś. To była rozrywająca kula dum-dum. Wyrwało mu całe ramię. Ona wzruszyła ramionami, odwróciła się na pięcie i poszli dalej. Zrabowali, co się dało, a chałupę puścili z dymem.
Zamordowano wówczas głównie mężczyzn i wyrostków. Ale również 10-letnie dziecko i kilka kobiet. Jedna z nich zginęła, broniąc trzech synów. W kilku przypadkach zabito po siedmiu, ośmiu członków jednej rodziny. Część ludzi zginęła w łóżkach, część wyprowadzono na podwórza i rozstrzelano po kilkunastu, w zbiorowych egzekucjach. Od pocisków zapalających zajęło się kilka chałup. Spalono kościelną wieżę, pocztę, remizę. Zrabowano dużą ilość jedzenia, koni, bydła.
„To, co zobaczyliśmy, gdy odeszli partyzanci, przechodziło ludzkie pojęcie. Wypalone budynki. Stosy trupów. Głównie rany postrzałowe, porozbijane głowy, wytrzeszczone w przerażeniu, martwe oczy. Wśród zabitych dojrzałem szkolnego kolegę… Dla młodego chłopaka, jakim wówczas byłem, to był prawdziwy szok. Nie zapomnę tego widoku do końca życia” – opowiada Wacław Nowicki.
Mieszkańcy Naliboków, którzy przeżyli, nie mają wątpliwości, że w sowieckim oddziale, który dokonał masakry, duża część partyzantów pochodziła z działającego w sąsiedniej Puszczy Nalibockiej żydowskiego oddziału Tewje Bielskiego.
„To Żydzi, którzy przed wojną mieszkali wśród nas, brylowali wśród napastników. Doskonale wiedzieli, kto, gdzie mieszka, kto jest kim” – wspomina Nowicki.
„To była banda zwyrodniałych bandytów, a nie żadni partyzanci. Ich głównym zajęciem były grabieże i mordy. Bardzo często dopuszczali się również gwałtów. Zgwałcili jedną z moich sąsiadek. Ojcu, któremu pod pistoletem kazali na to patrzeć, powiedzieli: “Nie martwcie się, po wojnie przyjdziemy i się ożenimy”. Brata mojego ojca chrzestnego Antoniego Korżenkę zastrzelili podczas napadu, jak nie chciał oddać im swoich koni” – opowiada dalej Wacław Nowicki.
Żydowscy „partyzanci” z grupy Tewje Bielskiego, sprawcy masakry w Nalibokach.
Mieszkańców Naliboków, którym udało się przeżyć sowiecką pacyfikację, wkrótce dotknęła kolejna tragedia. 6 sierpnia 1943 roku do miasteczka wkroczyły niemieckie oddziały prowadzące w Puszczy Nalibockiej operację antypartyzancką pod kryptonimem “Hermann”. Ludność została wymordowana lub wywieziona na roboty do Rzeszy, a wszystkie – ocalałe po pierwszej pacyfikacji – zabudowania spalone i zrównane z ziemią.
Sytuacja, która się wytworzyła w 1943 r. na Nowogródczyźnie zmusiła dowództwo AK do podjęcia odpowiednich środków mających na celu obronę miejscowej ludności i własnych szeregów przed wrogą akcją partyzantki sowieckiej. Właśnie wtedy przyśpieszono organizację samoobrony i własnych oddziałów partyzanckich. Jednym z pierwszych były oddziały samoobrony sierż. Władysława Miszczuka „Stryja” i plut. pchor. Czesława Zajączkowskiego „Ragnera”, z których w maju 1943 r. Komenda Okręgu utworzyła oddział nr 312. Początkowo działano dość ostrożnie. Oddział spędzał dzień w stodołach, a w nocy wychodził na akcje, zasadzki i patrole. Siłami członków konspiracji zorganizowano nocne warty we wsiach powiatu lidzkiego. Działania zbrojne przeciwko rabującym partyzantom sowieckim podjęły placówki terenowe w obwodzie Iwje-Juraciszki. Wywiad oddziału im. Czapajewa na przełomie kwietnia i maja 1943 r. donosił, że w oznaczonym terenie:
„[…] zjawiły się nieduże grupy partyzantów polskich, które polują na partyzantów [sowieckich]. We wsi Izabelin jeden partyzant [sowiecki] został zabity, a drugi ranny. W pobliżu wsi Traby, według opowiadań chłopów, zostało zamordowanych kilka osób aktywnie pomagającym partyzantom [sowieckim].”
Przeciwko bolszewickim grupom rabunkowym wystąpiły również oddziały nr 301 i 314. W okresie maj-czerwiec 1943 r. jednostki partyzanckie Okręgu Nowogródzkiego AK stoczyły dziesięć potyczek z oddziałami Zgrupowania Baranowickiego, występując przeważnie w obronie ludności miejscowej. Potwierdza to „Historia oddziału ″Iskra″ Brygady im. Kirowa”, w której czytamy, że „[…] począt
kowo z żywnością nie było kłopotów […]. Ale po zjawieniu się w rejonie działania band białopolskich […] z zaopatrzeniem w żywność powstały problemy, gdyż żywność zdobywaliśmy często w walce zbrojnej […].”
Ppor. Czesław Zajączkowski „Ragner” z żoną.
24 czerwca 1943 r., w rozmowie z członkami Brzeskiego Komitetu Antyfaszystowskiego Biuro KC KP(b)B zabroniło aktywowi organizacji nawiązywania łączności z polskimi grupami nacjonalistycznymi. Przybywających na rozmowy przedstawicieli nacjonalistów polskich polecono porywać i samolotem dostarczać do Moskwy, a organizacje polskie – wykrywać i wszelkimi sposobami wystawiać na uderzenie Niemców. Nakazywano nie przebierać w środkach walki, przestrzegając jednak ściśle zasad konspiracji, tak by prowadzone działania w żaden sposób nie wskazywały bezpośrednio na partyzantkę sowiecką. W stenogramie z posiedzenia Biura KC KP(b)B z 24 czerwca 1943 r. zanotowano: „[…] Na pewno trzeba będzie postawić problem rozbrojenia polskich patriotów nacjonalistycznych (sic!) i zdemaskowania ich jako agentów Sikorskiego i zdrajców narodu polskiego […].”
W końcu czerwca 1943 r. „Ragner” podjął działania przeciwko siatce informacyjno-wywiadowczej partyzantki sowieckiej. Jeszcze w tym samym miesiącu szef sztabu Brygady Leninowskiej tłumaczył brak wiadomości o przewozach kolejowych likwidacją trzech informatorów.
W okresie od lipca do listopada 1943 r., oddziały sowieckie nie podejmowały większych akcji zbrojnych przeciwko jednostkom polskim. Po fiasku pertraktacji Komendy Okręgu z sowietami, strona polska wykazywała większą aktywność. Oddział „Ragnera” rozpoczął działania zmierzające do obsadzenia prawego brzegu Niemna. Równolegle z tym przystąpiono do oczyszczania kontrolowanego terenu z agentury sowieckiej i niemieckiej. Pochodzący prawdopodobnie z sierpnia meldunek Komendy Okręgu Nowogródzkiego AK podaje, że „[…] oddział 312 [„Ragnera”] w lipcu wykonał dużo wypadów i zasadzek na bandy sowieckie z bardzo dobrym wynikiem. Ogólnie biorąc w miesiącu czerwcu i lipcu oddział zniszczył ponad 100 partyzantów sowieckich […].”
Działania zbrojne miały niekiedy charakter „czyszczenia” terenu. W Orli Batalion Zaniemeński AK przeprowadził akcję represyjną w stosunku do osób współpracujących i popierających partyzantów sowieckich. W odwecie za strzelanie przez mieszkańców do Polaków spalono 5 zabudowań gospodarskich Białorusinów w Orli i zastrzelono 13 osób. Kilka tygodni później zlikwidowano 16 osób współpracujących z partyzantami sowieckimi i Niemcami, którzy – jak pisano w meldunku – „ostatnio przejawiali wybitnie szkodliwą i w wysokim stopniu niebezpieczną akcję w stosunku do miejscowego społeczeństwa polskiego.”
18 sierpnia 1943 r. we wsi Dokudowo odział „Ragnera” stoczył potyczkę z sowieckim oddziałem partyzanckim. Straty nieprzyjaciela: 1 zabity.
W sierpniu 1943 r. Niemcy rozpoczęli duże akcje przeciwpartyzanckie. Ruchy niemieckich jednostek pacyfikacyjnych zagroziły swobodzie operacyjnej oddziałów polskich. Wobec niebezpieczeństwa osaczenia i przyciśnięcia Batalionu Zaniemeńskiego AK do Niemna, co groziło jego zagładą, podjęto decyzję o odskoku na północ i marszu w kierunku Puszczy Rudnickiej, podczas którego stoczono kilka potyczek z Niemcami, jak również z sowietami. Wskutek koncentracji znacznych sił niemieckich postanowiono wrócić na stare miejsce postoju. Trasa powrotu prowadziła przez część powiatu lidzkiego, stanowiącego teren operacyjny Brygady im. Kirowa. Meldunek dowództwa Brygady Kirowskiej podawał:
„Informujemy, że w rejonie mp. Brygady im. Kirowa obecnie skoncentrowało sie około trzech grup w liczbie około 700 ludzi pod nazwą ″Nadniemeńscy partyzanci″. […] Te białe bandy mają zadanie jednocześnie z Niemcami zniszczyć i nasze oddziały partyzantów sowieckich. […] 19 września banda białopolska pod dowództwem por. „Wagnera” [powinno być „Ragnera”] znajdowała sie w mp. Oddziału ″Iskra″ (Dokudowo rej. lidzki) przy czym zostało zabitych czterech partyzantów z oddziału ″Iskra″. Jednocześnie wystosowano ultimatum o podporządkowaniu się oddziału partyzantom białopolskim […].”
Więcej o treści tego ultimatum pisał gen. „Płaton” w depeszy do BSzRP z 4 listopada 1943 r.: „Nowogródzka organizacja podziemna przesłała list podpisany przez „Wagnera” [powinno być „Ragnera”], gdzie jest napisane, że ″sowieckie oddziały partyzanckie są traktowane jak oddziały okupacyjne, które powinny wycofać się z obwodów zachodnich. W przeciwnym wypadku czeka was smutny los […].”
Pogrzeb żołnierzy IV batalionu 77 pp AK, poległych 18 maja 1944 r. w Olchówce w walce z partyzantką sowiecką.
W listopadzie 1943 r. na Nowogródczyźnie zjawiła się nowa sowiecka jednostka partyzancka, składająca się z oddziałów ze Wschodniej Białorusi – Zgrupowanie Białostockie, które miało dotrzeć na teren Białostocczyzny i tam prowadzić walkę partyzancką. W czasie rajdu partyzanci ci „wsławili się” rabunkami o niespotykanej dotychczas na Nowogródczyźnie skali, co potwierdzają również źródła sowieckie. 19 listopada blisko 800 sowietów zaatakowało we wsi Buciły pluton ppor. Jana Wasiewicza „Lwa”, który po ok. 40-minutowej walce musiał się wycofać do Mociewicz, gdzie przeprawy na Niemnie broniły dwie kompanie UBK [Uderzeniowe Bataliony Kadrowe] i kompania szczuczyńska. Po ponad godzinnej walce, wskutek ogromnej przewagi nieprzyjaciela, jednostki polskie wycofały się. Zgrupowanie Białostockie rozpoczęło przeprawę , która trwała do godziny 21:00. Późnym wieczorem tylną straż sowietów zaskoczył i rozbił oddział ppor. „Ragnera”. Była to największa bitwa stoczona przez akowskie i sowieckie jednostki partyzanckie na Nowogródczyźnie pod koniec 1943 r. Zginęło ok. 200 partyzantów sowieckich, natomiast straty polskie wynosiły 2 zabitych i 4 rannych. Dane sowieckie znacznie zaniżają swoje straty. W sumie w okresie od lipca do listopada 1943 r. oddziały sowieckie stoczyły ponad 25 walk i potyczek z oddziałami partyzanckimi Okręgu Nowogródzkiego Armii Krajowej.