Bohaterowie są zmęczeni
W domu Kurasiów bywał ks. prof. Józef Tischner. – Noście pięknie to nazwisko – powiedział kiedyś wnuczkom Józefa Kurasia.
O „Ogniu” i jego żołnierzach pisano – „prostaczki”, „bandyci”, „analfabeci”. Tymczasem wielu z nich miało przedwojenną maturę. Rodzice „ogniowców” byli nauczycielami, urzędnikami, drobnymi przedsiębiorcami, W ich domach nigdy nie brakowało książek. Dzieła Mickiewicza, Sienkiewicza, Żeromskiego stały obok Katechizmu Kościoła Katolickiego i Biblii.
Potomkowie partyzantów z Podhala – Kurasiowie, Świdrowie – podobnie jak ich ojcowie, dziadowie i stryjowie są ludźmi wykształconymi i pracowitymi. Z szacunku wobec przodków, ale też aby udowodnić, że nie byli oni prostakami, bandytami i analfabetami, starają się odnaleźć wszystkie, brakujące puzzle rodzinnej historii. A nade wszystko chcą wiedzieć, co się stało ze szczątkami ich bliskich. Mówią, że nie spodziewali się, iż będzie to tak trudne zadanie. Przyznają, że czasami czują się zmęczeni.
Syn Józefa Kurasia „Ognia” Zbigniew ma obecnie 58 lat i mieszka w Nowym Targu. Razem z żoną Heleną pochodzącą z okolic Makowa Podhalańskiego oraz dwiema córkami: Martą i Ewą, tworzą niezwykle udaną rodzinę. Zajmują część kamienicy w pobliżu nowotarskiego rynku, w której wychowywała się matka Zbyszka Czesława Polaczyk, druga żona majora Kurasia. Jej rodzice, dziadkowie Zbigniewa, prowadzili tu bar. Najstarsi wiekiem mieszkańcy Podhala wspominają ich jako osoby pracowite, zacne, głęboko wierzące.
W barze u państwa Polaczyków można było w czasie okupacji spotkać majora Józefa Kurasia, który po klęsce wrześniowej przystąpił do Konfederacji Tatrzańskiej i pod pseudonimem „Orzeł” walczył z niemieckim okupantem. Wtedy zapewne nie przypuszczał jeszcze, że za kilka lat zostanie zięciem Polaczyków.
Kazimierz Mozdyniewicz, emerytowany kierowca z Nowego Targu, w 1946 roku jako 14-letni chłopak spotkał się twarzą w twarz z „Ogniem” właśnie w barze państwa Polaczyków.
– Był dzień targowy. Mama kazała mi tam szukać ojca – wspomina pan Kazimierz. – Moją uwagę zwrócił wysoki, barczysty mężczyzna oparty o kontuar. Zapytał mnie: – Czego tu szukasz, synku? Powiedziałem, kim jestem i że przyszedłem po ojca. Wtedy ten mężczyzna też się przedstawił, a polem pogładził mnie po głowie swoim potężnym łapskiem i powiedział: – Idź do domu. Twojego taty tutaj nie ma. – Ciężaru jego ręki nie zapomnę do dziś. Potem, gdy już byłem dorosły, dowiedziałem się, o co walczył i jak zginął „Ogień”. Jako mieszkaniec Podhala wiem, że ta postać budziła i budzi kontrowersje. Jednak dla mnie „Ogień” jest bohaterem, patriotą, który walczył o wolną Polskę.
Kazimierz Mozdyniewicz uważa za bardzo prawdopodobną wersję, że szczątki majora Kurasia pogrzebano pod fałszywym nazwiskiem na cmentarzu Rakowickim razem ze zwłokami partyzantów, którzy zginęli w mało znanej historykom akcji w Lasku. Podaje interesujące szczegóły tej operacji, którą rozpracowywał na własną rękę.
– Chciałbym kiedyś zapalić świeczkę na grobie „Ognia” – mówi na zakończenie naszej rozmowy.
Zbigniew Kuraś, syn „Ognia”, ma podobne marzenie, chociaż trudno mu wyartykułować to, co czuje. Nie dlatego, że nie szanuje ojca, ale dlatego, że jego dusza może łkać, a nawet krwawić zraniona, ale o tym będzie wiedział tylko on sam. Nikt postronny. Ten mężczyzna sprawia wrażenie twardego człowieka. Musiał być twardy. W jego życiu nie było miejsca na sentymenty. Przez wiele lat udowadniał przecież, że ma nerwy ze stali.
Bo na legendę majora Józefa Kurasia „Ognia” składa się nie tylko część pełna chwały, ale i ta – gorzka, szeptana, a czasem wykrzyczana w twarz Zbyszkowi. Przy każdej okazji. Nawet wtedy, gdy poznał Helenę, swoją żonę. Był wyraźnie skonfundowany, gdy powtórzyła mu, że koleżanki, dowiedziawszy się, z kim umawia się na randki, zapytały ściszonym i pełnym trwogi głosem, czy wie, że to syn „Ognia”… Wiem. No i co z tego? – taką odpowiedź dała kumom. Później tą samą formułkę powtarzała wielokrotnie. – Dzisiaj jestem dumna z siebie, ze Zbyszka, z naszych córek, że nie załamaliśmy się i przetrwaliśmy ten okres. Jesteśmy wdzięczni dziennikarzom, historykom, pracownikom IPN, że odkrywają coraz to nowe fakty z działalności „Ognia”. Dopiero teraz okazuje się, że ci, którzy sądzili, że ich krewni zginęli z ręki „ogniowców”, byli w błędzie, że to była sprawka milicji i UB – mówi Helena Kurasiowa.
Żona Zbigniewa Kurasia jest nauczycielką. On sam ukończył technikum weterynaryjne. Wielu podhalańskich gospodarzy poznało jego sprawne ręce, zawodowy spryt i otwartą głowę. Dzisiaj zajmuje się prywatnym biznesem – prowadzi kwiaciarnię na parterze kamienicy, której jest współwłaścicielem. Ojciec zapewne byłby z niego dumny. A jeszcze bardziej ze swoich wnuczek. Starsza – Marta to wykapany dziadek. Nie dostała się na medycynę, więc wybrała chemię na UJ. Była bardzo dobrą studentką. Znała języki. W ten sposób zapracowała na studia w Paryżu. Obecnie jest stypendystką rządu francuskiego. Młodsza, Ewa, dziewczyna o artystycznej duszy, absolwentka zakopiańskiego Liceum im. Kenara, również często przebywa za granicą. Ma przyjaciela Holendra, który jest lotnikiem. Z podróży po świecie przywiozła całą masę gadżetów, które są ozdobą urządzonego ze smakiem mieszkania rodziny Kurasiów. Najbardziej wyeksponowane w tym mieszkaniu są pamiątki po „Ogniu” (fotografie, oprawione przez Ewę), książki oraz przedwojenne meble i bibeloty, charakterystyczne dla kultury podhalańskiej.
W domu Kurasiów bywał ks. prof. Józef Tischner. Bardzo lubił Martę i Ewę. Gdy pod koniec życia księdza profesora Kurasiówny odwiedziły go, pożegnał się z nimi, mówiąc – Noście pięknie to nazwisko. Noszą, a nawet obnoszą się z tym nazwiskiem. Są z niego dumne. Tak samo jak ze swojego pochodzenia – polskiego, podhalańskiego. Marta i Ewa Kurasiówny zawsze z zainteresowaniem słuchały opowieści o dziadku. Jeszcze jako małe dziewczynki nie mogły zrozumieć, dlaczego w Święto Zmarłych nie idą do dziadka na cmentarz.
Dlatego wprowadziłem obyczaj rodzinnej wędrówki w tym dniu do lasu, na bacówkę, tam, gdzie była jedna z kryjówek ojca – wspomina Zbyszek Kuraś. – Tam świeciliśmy dziadkowi, znicze. Do bacówki często też chodziłem sam. Po to, aby naładować akumulatory. Pewnego razu na skraju lasu zobaczyłem mglistą postać mężczyzny. Był wysoki i barczysty. Zupełnie jak ojciec z nielicznych, zachowanych do dziś fotografii. Zbyszek Kuraś wierzy, że szczątki jego ojca prędzej czy później zostaną odnalezione. Niechętnie wspomina swoje starania o poznanie tej tajemnicy.
– Wielu ludzi obiecywało pomoc. Czasem było to zwykłe podpuszczanie, innym razem jawna kpina z moich uczuć. Po latach zostawiłem tę sprawę swojemu biegowi. Nadzieje odżyły na początku dekady, gdy IPN rozpoczął śledztwo m.in. w tej sprawie. Dobrze, że wśród tych śledztw są i sprowokowane przez ludzi, którzy uważają, że mój ojciec był przyczyną nieszczęść ich rodziny. Uważam, że wszystkie wątki powinny być dogłębnie wyjaśnione. I ojciec – tam, gdzie jest – i ja – będziemy wtedy spać spokojnie – mówi Zbigniew Kuraś.
Stanisław Świder, 40-letni lekarz ZOZ w Jordanowie, bratanek „Pucuły”, jednego z żołnierzy „Ognia”, jest tego samego zdania, chociaż nazwisko, które nosi, nie budziło na Podhalu większych emocji. Józef Świder ps. „Pucuła”, należał do grupy Ochrony Sztabu i był zastępcą Henryka Głowińskiego, ps. „Groźny”, dowódcy 3 kompanii. Po śmierci Józefa Kurasia w lutym 1947 roku i decyzji Jana Kolasy „Powichra” o ujawnieniu się „ogniowców” Stanisław Świder, który nie pogodził się z tą decyzją, zorganizował oddział partyzancki „Wiarusy” i przyjął pseudonim „Mściciel”.
Władysław Świder, 77-letni dziś brat „Mściciela”, ojciec Stanisława, w lecie 1946 roku został wysłany przez matkę do obozu „ogniowców” na Turbaczu. Miał przekonać brata do kapitulacji. Gdy tam przebywał, obóz został otoczony przez funkcjonariuszy milicji i UB. Jego misja była tym bardziej uzasadniona. Ale, jak się okazało, nadaremna. – Stryjek postawił się ojcu. Powiedział, że nie będzie służył dwóm bogom – przytacza słowa, które usłyszał z rodzinnego przekazu Stanisław Świder, usprawiedliwiając ojca, że będąc w podeszłym wieku, nie wszystko pamięta. Władysław Świder zapamiętał jednak rozpacz matki, gdy dowiedziała się, że jej syn Józek nie zamierza złożyć broni. I chce pomścić „Ognia”, swojego dowódcę. – Widzieliśmy go jeszcze tylko raz, gdy oddział „Wiarusów” przechodził przez Chabówkę. Pomachał nam z daleka. Nie przypuszczaliśmy wówczas, że to będzie pożegnanie – wspomina Władysław Świder.
Józef Świder jako „Mściciel” kontynuował dzieło „Ognia”.
„Mściciel” zginął 18 lutego 1948 roku, niemal dokładnie rok od śmierci „Ognia”. Poległ w potyczce z funkcjonariuszami UB i KBW we wsi Lubień. Władysław Świder miał jechać identyfikować ciało brata. W końcu uznano, że jest za młody. Obowiązek ten powierzono Stefanowi. Od znajomego rodziny dowiedzieli się, że zwłoki leżały najpierw jakiś czas niemal pod płotem; na terenie miejscowej cegielni. Później przewieziono je do siedziby UB w Myślenicach. Tam odbyła się identyfikacja. Podobno były tak zmasakrowane, że Stefan z trudem rozpoznał brata.
– Nasza mama nigdy nie pogodziła się z tym, że Józek zginął. Uczepiła się myśli, że to jednak nie był on. Snuła nawet domysły, że może udało mu się przedostać na Zachód przez zieloną granicę – mówi Władysław Świder. Rodzina „Mściciela” do dzisiaj nie wie, co się stało z jego ciałem. – Ktoś, kto miał jakieś kontakty w UB, doniósł nam, że ciało Józka przewieziono z Myślenic do Krakowa. Być może brat i „Ogień” trafili w to samo miejsce – do prosektorium Akademii Medycznej. Jestem pewien, że nie został po chrześcijańsku pochowany, bo oprawcy z UB nigdy nie przywiązywali wagi do naszej tradycji – dywaguje Władysław Świder.
Dr Stanisław Świder uzupełnia tę dramatyczną, rodzinną historię o szczegóły z ostatniej dekady. Mówi, że gdy tylko przyszła wolność, w lutym 1990 roku rodzina Świdrów, a konkretnie wuj Stefan, zaczęła upominać się o ubeckie akta operacyjne, związane z działalnością „Wiarusów”, łudząc się, że dzięki nim będzie można trafić im trop szczątków wuja Józefa. Stanisław Świder pokazuje pismo ilo archiwów państwowych. Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Krakowie z prośbą o ustalenie okoliczności śmierci i miejsca pochówku Józefa Świdra.
– Wujek Stefan otrzymał lakoniczną odpowiedź, że w aktach byłego Wojskowego Sądu Rejonowego w Krakowie znajduje się tylko szkic sytuacyjny miejsca, gdzie żołnierze KBW stoczyli walkę z oddziałem „Mściciela”. Na szkicu zaznaczono, że tu i tu poległ mój wujek. Z kolei w archiwum WUSW znalazł się zapis o identyfikacji zwłok przez Stefana Świdra. Nigdzie jednak – tak nas poinformowano – nie znaleziono adnotacji o miejscu pochówku „Mściciela” – informuje dr Świder.
W 2001 roku, po powstaniu Instytutu Pamięci Narodowej, wraz z ojcem postanowił kontynuować dzieło Stefana i zainteresować sprawą „Mściciela” Instytut Pamięci Narodowej. – Ojciec przeczytał w prasie, że prof. Witold Kulesza przekazał kombatantom spis 186 miejsc pochówków ofiar aparatu bezpieczeństwa z lat 1944-56. Pomyślałem, że warto upomnieć się o Józka.
Mając obecnie 73 lala i żyjąc w innym kraju niż totalitarny PRL chciałbym chociaż symbolicznie pomodlić się na grobie bliskiego mi brata lub wspólnej mogile, w której spoczywają szczątki doczesne jego i jemu podobnych patriotów – tak Władysław Świder zakończył swój list do IPN, w którym krótko opisał historię „Wiarusów” i „Mściciela”.
Jego syn Stanisław Świder mówi, że byli bardzo rozczarowani odpowiedzią:
– Przedstawiciele IPN w Krakowie radzili nam postępować zgodnie z przyjętą procedurą, wedle której, poszukując miejsca pochówku danej osoby, należy wypełnić odpowiedni kwestionariusz: złożyć go osobiście w IPN, a do niego dołączyć dokumenty potwierdzające śmierć stryja Józefa. Szkopuł w tym, że ubecy nie wystawiali takim jak stryj aktów zgonu. Żadnego zapisu na temat śmierci „Mściciela” nie ma też, co oczywiste, w księgach parafialnych. Dlatego, mimo że wypełniłem wniosek, trzymam go nadal w szufladzie i staram się na własną rękę zbierać wszelkie możliwe informacje o okolicznościach śmierci stryja. Po publikacjach na temat „Ognia” w „Dzienniku” na nowo wstąpiła w nas nadzieja, że być może przy okazji zostanie rozwikłana nasza rodzinna tajemnica – mówi Stanisław Świder.
W stojącym na uboczu Chabówki nowo wzniesionym domu dr. Stanisława Świdra jest pełno książek o historii Polski i regionu podhalańskiego. Są mapy, dokumenty, archiwalne kroniki i fotografie. Materiały na temat „Ognia” oraz jego żołnierzy, w tym „Wiarusów”, zajmują dwa obszerne skoroszyty. Co, oprócz więzi z ojcem i uderzającego podobieństwa do stryja, powoduje, że lekarz internista, mając czas zajęty do ostatniej minuty pracą etatową i dyżurami, poświęca rzadkie wolne chwile na wypełnianie pustych miejsc rodzinnej historii?
Stanisław Świder długo się zastanawia. Wreszcie sięga po jeden z dokumentów. To kserokopia artykułu z „Echa Krakowa” z lutego 1948 roku. Tytuł tej publikacji brzmi: „Koniec bandyckiej epopei »Mściciela«”. – Proszę przeczytać, co pisano wówczas o moim stryju. Nazwano go tutaj bandytą, półgłówkiem, analfabetą. A przecież stryj Władysław miał maturę. Zapewne wyrażał się ładniej po polsku niż niejeden ubek czy milicjant. I w przeciwieństwie do nich na pewno lepiej znał historię swojego kraju – konstatuje Stanisław Świder.
Na zakończenie naszej rozmowy dodaje, że ma nadzieję, iż te zakłamane czasy już nigdy nie powrócą. A jego córka nie będzie narażona na szykany, tak jak rodzice i brat, któremu w latach 70. zablokowano dobrze rozwijającą się karierę.
GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Polski, Nr 118 (18214), 21.05.2004
Gdzie pochowano „Ognia”? – 8 < część >10
Gdzie pochowano „Ognia”? – część 1>