"Słyszeliśmy zresztą, gdyśmy byli w magazynku stołówki, jak bandyci krzyczeli: „Minę, dawaj minę, wysadzimy skurwysynów w powietrze, kiedy się nie chcą poddać!” Prawie bez przerwy krzyczeli poza tym: „Ubowcy, komuniści, sługusy stalinowskie, poddajcie się lepiej, bo jak nie, to wszyscy wyginiecie”.
Budynek po byłej wartowni i stołówce PUBP we Włodawie.
Wreszcie huk miny wstrząsnął nie tylko budynkiem Urzędu, ale i stojącym obok drugim budynkiem, gdzie była stołówka. Wybuch wysadził drzwi Urzędu i spowodował oberwanie się klatki schodowej. Pracownicy, którzy się tam znajdowali, wycofali się na strych jeszcze przed wybuchem miny. Wybuch spowodował, że skrzynka z kilkoma granatami i zapalnikami, którą funkcjonariusze mieli z sobą na strychu, gdzieś „wyskoczyła”. Więc tylko z pepeszek i pistoletów strzelali w otwór wyrwany przez minę. Wreszcie komendant gmachu znalazł kilka granatów i jeden zapalnik. Granat poleciał w otwór, rozległ się jęk. Bandyci jednak, dostawszy się już przez otwór do wnętrza budynku, zabili jednego z naszych funkcjonariuszy, który stał w otworze, i wypuścili na wolność bandytów, członków nielegalnej organizacji I rejonu WiN. Ich odbicie – jak to później stwierdziliśmy – było głównym celem napadu na Włodawę połączonych sił „Jastrzębia” i „Ordona”.
Po przyjściu wojska uciekająca banda pozostawiła samochód (zrabowany na szosie Chełm – Lublin kinu objazdowemu z Lublina), a na samochodzie jednego trupa. Schwytani bandyci w późniejszym czasie zeznali, że mieli pięciu zabitych i pięciu rannych. Z naszej strony było czterech zabitych (w tym „Czumak”) i trzech rannych. Banda była dobrze przygotowana i jak wynikało ze sposobu przeprowadzenia przez nią napadu, miała dobre rozeznanie.
Na podstawie zeznań bandytów, zatrzymanych w późniejszym okresie, ustaliliśmy, że w napadzie na Urząd we Włodawie brali udział bandyci dwóch band: „Jastrzębia” i „Ordona” – w sile ponad stu pięćdziesięciu ludzi. [sic!] Przybyli czterema ciężarówkami, zagarniętymi na szosie Lublin – Włodawa.
Przy wjeździe do Włodawy zatrzymali się przy rynku, skąd pojechali jednym samochodem na pocztę, gdzie poprzecinali druty telefoniczne. Przy restauracji Kuczyńskiej zatrzymali funkcjonariusza PUBP, Zubiaka, który widząc samochody z wojskowymi, pytającymi, gdzie jest UB, oświadczył im, że sam jest z UB i że może ich doprowadzić. Kazali mu siadać na wóz i na wozie zastrzelili. Samochody podjechały następnie do KPMO i tam się zatrzymały. W KPMO błyskawicznie rozbroili zastępcę komendanta powiatowego MO towarzysza Zająca, oficera śledczego i kilku funkcjonariuszy MO.
Rozbrojonym w komendzie powiatowej milicjantom udało się jednak – dzięki śmiałej interwencji funkcjonariusza Ostapowicza [Kazimierza] – obezwładnić wartowników bandy i ponownie się uzbroić. Całą grupą chyłkiem wyruszyli w kierunku PUBP, na odsiecz. Z bocznej ulicy, od strony Bugu, szła im naprzeciw duża ilość uzbrojonych żołnierzy. Nie wiedząc, czy to wojsko, czy banda, ukryli się w zabudowaniach. Jeden z oficerów MO poznał jednak dowódcę miejscowej jednostki WP, majora. Ten polecił funkcjonariuszom MO wrócić do KPMO i tam się bronić, ponieważ do budynku UB poszło już wojsko, więc mogłoby dojść do walki nie z bandą, lecz z żołnierzami. Major dodał, że idzie ze swym oddziałem na trakt Wyrykowski, aby zamknąć bandzie odwrót z miasta.
Cała grupa wróciła więc do komendy. Niebawem ucichła strzelanina przy Urzędzie, a po chwili przejechały ulicą, obok komendy, trzy samochody. Funkcjonariusze MO nie wiedzieli, czy je ostrzeliwać, czy nie. Banda przyjechała przecież czterema samochodami, a teraz wracają trzy wozy, więc istniała obawa, że może dojść do ostrzelania samochodów wojskowych. Dopiero później się wyjaśniło, że banda musiała zostawić jeden samochód, ponieważ jego kierowca zbiegł.
Bandzie udało się w każdym razie wymknąć z miasta bez walki z wojskiem. Na pomoc Urzędowi wojsko przyszło dopiero po godzinie i dwudziestu minutach, a więc stanowczo za późno. Dowódca jednostki nie był wówczas obecny, znajdował się na urlopie. Zastępca dowódcy został później zatrzymany przez władze wojskowe za zwlekanie z ruszeniem na pomoc, a następnie zdemobilizowano go. Na drugi dzień przyszedł do Urzędu, by się dowiedzieć, co stało się we Włodawie, dowódca granicznej radzieckiej jednostki z drugiej strony Bugu.
– Przypuszczałem, że to była banda – mówił. – Obawiałem się, że może zechce przejść na naszą stronę, i wyprowadziłem na granicę dwie roty, ale z pomocą nie mogłem wam przyjść, bo przecież granica… Gdyby to jeszcze był 1945 rok, kiedy można było przechodzić przez Bug z wojskiem, to byśmy im dali.[…]”.
A tak swoje dokonania na Komendzie Powiatowej Milicji Obywatelskiej we Włodawie opisywał kolejny ubek, Kazimierz Ostapowicz:
„Był zwykły, szary włodawski dzień. 26 października 1946 roku [błąd – powinno być 22 października]. Wróciłem akurat z terenu, złożyłem dokumenty w pancernej szafie. Po załatwieniu spraw służbowych udałem się do mieszkania, gdzie się przebrałem w cywilne ubranie. Mieszkałem w tym czasie naprzeciw Komendy Powiatowej MO. Schodząc po schodach natknąłem się na kilku stojących tam milicjantów. Mijałem ich, gdy naraz zatrzymali mnie, pytając, com za jeden.
– Chyba wiecie – mówię – że tu mieszkają funkcjonariusze MO i UB.
– Stój no, bracie, co się tak śpieszysz? Szarpnąłem się mocniej. – Czego się czepiacie jeden z drugim?!
W tym momencie podskoczyli inni wykręcając mi rękę i jednocześnie zabierając z kieszeni nagan. Ani przez myśl mi nie przeszło, że mogą to być bandyci. Zepchnęli mnie ze schodów na chodnik i dopiero tu zobaczyłem, że cała ulica jest obstawiona karabinami maszynowymi. W mieście słychać strzały. Przy erkaemach leżą bandyci. Przed KP MO stoją cztery samochody ciężarowe. „Milicjanci” prowadzą mnie do jednego z oficerów. Zdają mu krótką relację. Oficer daje rozkaz: „rozstrzelać”. Jeden z bandytów odciąga automat. Dziwnie się wtedy poczułem; przyszła więc ostatnia chwila. Prze
d oczyma stanęła mi cała rodzina. Ogarnęło mnie wielkie pragnienie, żeby żyć.
– Panowie – mówię na wpół z płaczem – przecież jestem taki sam jak wy, dlaczego chcecie mnie zabijać?…
– A coś ty za jeden? – pyta oficer.
W takich sytuacjach myśl pracuje szybko. Mówię jak z nut, że jestem współpracownikiem „Kłosa” w powiecie radzyńskim, a do Włodawy zostałem przydzielony służbowo. Miało to pozory prawdy, bo na terenie powiatu Radzyń rzeczywiście działał oddział bandy „Kłosa”.
Zadecydowano odprowadzić mnie do dowódcy. Prowadzą mnie więc na róg ulicy Bohaterów Stalingradu i Kościelnej. Teraz żeby tylko jak najlepiej wszystko upozorować!
Podchodząc do dowódcy bandy (w stopniu kapitana) podaję mu rękę i wyjaśniam, że jego żołnierze zatrzymali mnie, więc chcę wyjaśnić całą sytuację. Znów mówię, że jestem współpracownikiem „Kłosa” na terenie powiatu Radzyń. Dowódca wypytuje mnie o szczegóły: gdzie mieszka „Kłos”, kogo mam w rodzinie itp. Po otrzymaniu wyczerpującej odpowiedzi każe odprowadzić mnie do KP MO celem wyjaśnienia. Zaskoczyło mnie to: więc w tak krótkim czasie komenda powiatowa MO już zdobyta! […]”.
Wspomniany wyżej „Kłos” to sierż. Janusz Tracz, żołnierz AK-WiN, zastępca dowódcy oddziału partyzanckiego i Komendanta Rejonu I Obwodu WiN Radzyń Podlaski, por. Jerzego Skolińca „Kruka”, z którym oddział „Jastrzębia” utrzymywał bliskie kontakty, a nawet wziął udział, w zakończonym połowicznym sukcesem, ataku połączonych oddziałów WiN (ok. 300 ludzi) na Radzyń Podlaski w nocy z 31 XII 1946 na 1 I 1947 r. Była to ostatnia, na tak wielką skalę, akcja podziemia w województwie lubelskim.
Wiosną 1946 r. podczas obławy UB-KBW w Siemieniu, „Kłos” został ciężko ranny i aresztowany przez funkcjonariuszy PUBP Radzyń Podlaski. Z powodu odniesionych ran został umieszczony w radzyńskim szpitalu, skąd po kilkunastu dniach odbili go koledzy z oddziału pod dowództwem Jana Zielińskiego „Grota” i Mariana Kamińskiego „Szczepa”. Wyleczył się na kwaterach podziemia i działał nadal w konspiracji, aż do ujawnienia podczas amnestii 1947 r.
Kazimierz Ostapowicz rozpoczynał swoją karierę jako funkcjonariusz UBP w Międzyrzecu Podlaskim, czyli w terenie gdzie działał „Kłos” i jego ludzie, tak więc doskonale znał wiele szczegółów dotyczących Janusza Tracza, co jak widać uratowało mu życie.