"Każdy z nas chciał być "Jastrzębiem"…

Mroczne czasy zniewolenia
Rozmowa z Waldemarem Strzałkowskim (rocznik 1932),  włodawianinem, emerytowanym historykiem, doradcą Marszałka Sejmu RP (po uroczystości we Włodawie 12 X 2008 r.).

W imieniu Marszałka Sejmu RP, Waldemar Strzałkowski (z prawej) składa wieniec pod pomnikiem w hołdzie poległym i pomordowanym żołnierzom oddziału partyzanckiego Obwodu WiN Włodawa, dowodzonego przez por. Leona Taraszkiewicza "Jastrzębia" i jego brata ppor. Edwarda Taraszkiewicza "Żelaznego", podczas uroczystości odsłonięcia i poświęcenia tegoż pomnika w dniu 12 X 2008 r. we Włodawie.

Nowy Tydzień: Jak pan zapamiętał Włodawę pierwszych lat po wyzwoleniu?
Waldemar Strzałkowski: – Atmosfera okresu 1944-46, a w zasadzie do sfałszowanych wyborów w styczniu 1947 r., była we Włodawie naprawdę bardzo dobra, niemal nie czuło się komunistycznego terroru, atmosfera była taka trochę wolnościowa. Było prawdziwe harcerstwo, nieskrępowana religijność, pełne autentycznego patriotyzmu zajęcia w gimnazjum, do którego chodziłem. W końcu 1946 roku komuniści zaczęli wywierać coraz silniejszy wpływ na społeczność Włodawy. Zwiększono obsadę miejscowego urzędu bezpieczeństwa. Przybywało tam zwłaszcza nowych funkcjonariuszy z okolicznych skomunizowanych wsi, takich jak np. Hołowno. Warto też pamiętać, że w samym mieście było bez przerwy dużo wojska, stacjonował tu bodajże 49 pułk piechoty.

N.T. – Był pan świadkiem ataku oddziała "Jastrzębia" na komendę włodawską  [PUBP] we Włodawie w październiki 1946 roku…
W.S.– Miałem wtedy 14 lat. Bawiliśmy się naprzeciwko posterunku UB, tam gdzie teraz jest stadion. Było po godzinie 19, jeśli dobrze pamiętam, a na pewno było już ciemno. Podjechały chyba dwa samochody. Na początku mało się tym interesowaliśmy, bo wszystko było po cichu i nic nas nie zaciekawiło. Dopiero po jakimś czasie rozpoczęła się piekło – strzelanina, krzyki i wybuchy. Miałem akurat rower od stryja, więc wsiadłem co prędzej na niego i pojechałem, ile sił w nogach, do domu, do Orchówka. Słyszałem potem, że wojsko, które przybyło ubekom na pomoc, nie bardzo kwapiło się z łapaniem "bandytów Jastrzębia" i często strzelało nie do nich, tylko w górę.

N.T. – Jak w świadomości ówczesnych mieszkańców miasta jawiła się postać "Jastrzębia", a potem jego brata "Żelaznego"? Czy byli widziani jako bandyci czy bohaterowie?
W.S. – Odpowiem ciekawostką. Jako chłopcy często bawiliśmy się, grając to w palanta, to w piłkę lub w coś innego. Każdy z nas przybierał sobie pseudonim – imię jakiegoś bohatera. I zawsze każdy z nas chciał być "Jastrzębiem". Ale nie tylko dla kilkunastoletnich chłopców był to autentyczny bohater. Także dla mieszkańców miasta bracia Taraszkiewiczowie – Leon, a potem Edward – byli nie żadnymi bandytami czy przestępcami, tylko tymi, którzy mają odwagę przeciwstawić się komunistycznym rządom. To byli naprawdę bardzo szanowani ludzie we Włodawie. Nie wiem, jak to było w okolicznych wsiach, ale tu ich rzeczywiście poważano, darzono sympatią i sprzyjano im, choć oczywiście po cichu, bo strach z czasem panował coraz większy. Wiedzieliśmy też, że często pod nich podszywali się pospolici bandyci, którzy – kradnąc konie i żywność – mówili, że są od "Jastrzębia" czy "Żelaznego". Często bracia Taraszkiewiczowie z takimi "przebierańcami" się rozprawiali szybko i skutecznie. Wymierzali im np. publiczne baty na środku wsi.

Doradca Marszałka Sejmu RP, Waldemar Strzałkowski (z prawej) składa hołd żołnierzom por. "Jastrzębia" i ppor. "Żelaznego" pod pomnikiem we Włodawie, 12 X 2008 r.

N.T. – Jak się żyło w ówczesnej Włodawie, zwłaszcza pod terrorem komunistów po sfałszowanych wyborach 1947 roku?
W.S. – Po 1946 r. masowo zaczęli napływać do miasta mieszkańcy wsi, często tych skomunizowanych miejscowości, jak owa słynna, stricte ukraińska wieś Hołowno. Także UB wtedy znacznie się rozrastało. I co ciekawe, włodawian tam w zasadzie nie było, może jeden czy dwóch, za to wszystko napływowi. Trzeba też pamiętać, że o ile do milicji wstępowali często byli AK-owcy, to już jednak UB to był synonim krwawego terroru. Często kierowali nim nie tyle sami komendanci, co ich doradcy – rezydenci NKWD. Nawet "Jastrząb" czy "Żelazny" dokonywali takiego podziału i często milicjantów po rozbrojeniu puszczali wojno, ubeków zaś rozstrzeliwali. Podobnie też było z aparatczykami i osobami sprawującymi jakieś funkcje. Do szkoły chodziłem z synem starosty włodawskiego – niejakim Rycerskim. I tego starostę złapał kiedyś "Jastrząb". Złapał go m.in. z sekretarzem partyjnym – niejakim Kiełbiem. Tego ostatniego zlikwidował, zaś starostę puścił wolno. Zaraz potem starosta musiał wyjechać, podobno na ziemie zachodnie, bo był "skażony" kontaktem z "bandytami". Atmosfera terroru z każdym dniem się jednak nasilała. W gimnazjum pewnego dnia wykłuto oczy na portrecie Bieruta. Całą szkołę przetrząśnięto i skutych chłopaków powieziono, ku uciesze zatwardziałych komunistów, do więzienia na Zamku Lubelskim. To były naprawdę czasy okrutnego terroru. Chyba najlepszym przykładem tego panoszenia się ubeków było zdarzenie, którego byłem bezpośrednim świadkiem. Pewnego dnia we Włodawie, tuż przy rynku, obok kiosku, szedł sobie chłopak, 16- może 18-letni. Trzymał ręce w kieszeni. I szedł w jego stronę ubek włodawski. Nagle wyciągnął broń i chłopaka zastrzelił. Zrobiło się wielkie zbiegowisko, zaczęli tego ubeka gonić, aż gdzieś na ul. Piłsudskiego schował się do bramy i tam dopiero ocalili go inni ubecy i milicja. To były naprawdę mroczne czasy zniewolenia.


Oryginał artykułu [kliknij w miniaturę].

Źródło: Nowy Tydzień (we Włodawie), Nr 42(104), 20 X 2008 r.

APEL POLEGŁYCH PODCZAS ODSŁONIĘCIA POMNIKA WE WŁODAWIE



Strona główna>