Gdzie są Jego prochy?

Gdzie są Jego prochy? – podsumowanie dziennikarskiego śledztwa Grażyny Starzak

Wykłady "Gdzie są jego prochy? – relacja z dziennikarskiego śledztwa" Grażyny Starzak oraz "Powojenne losy ogniowców" Krzysztofa Strauchmanna stanowiły jeden z najmocniejszych punktów ogólnopolskiej konferencji naukowej "Wokół legendy Ognia. Opór przeciw zniewoleniu. Polska – Małopolska – Podhale 1945-1956", która odbyła się w dn. 9-11 marca 2007 roku w Nowym Targu. Obu wykładom poświęcone są osobne artykuły. Grażyna Starzak, od wielu lat pracująca w "Dzienniku Polskim", jest autorką licznych reportaży i tekstów magazynowych. Krzysztof Strauchmann kilka lat pracował w Oddziale Podhalańskim "Dziennika Polskiego".

Gdzie są jego prochy?

Grażyna Starzak dziennikarskie śledztwo dotyczące pochówku "Ognia" przeprowadziła w 2004 r.
– Zebrałam dziesiątki dokumentów, przeprowadziłam wiele rozmów, wysłuchałam wyznań, śledziłam wiele tropów, analizowałam liczne domysły. Nie przypuszczałam, że tak wiele osób i w tak różnym wieku interesuje się tą postacią – mówi.
Jak podkreśla, nie dotarłaby do wielu zaskakujących odkryć, gdyby nie ludzie różnych zawodów, których połączyła fascynacja postacią Józefa Kurasia "Ognia" i jego historia, i którzy często na własną rękę, bądź na prośbę dziennikarki – badali, szperali, szukali, sprawdzali ślady i tropy prowadzące do odpowiedzi na pytanie, gdzie znajduje się ciało partyzanta z Podhala.
Wśród osób tych byli m.in. dr Andrzej Ślęzak, dyrektor Szpitala im. Stefana Żeromskiego w Krakowie, prokurator Ida Marcinkiewicz, informatyk Piotr Walczak czy w końcu pragnący zachować anonimowość ksiądz proboszcz jednej z parafii w Małopolsce.
Ślady, które zbadała Grażyna Starzak, prowadzą najpierw do wojewódzkiej siedziby Urzędu Bezpieczeństwa w Krakowie, gdzie – według zeznań świadków – miały trafić zwłoki "Ognia", który – przypomnijmy – osaczony w domu w Ostrowsku, śmiertelnie postrzelił się w głowę.
Dalej tropy wiodą do… zakładu anatomii Akademii Medycznej Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Jak podaje Grażyna Starzak, ciała wielu tzw. bandytów – partyzantów lub ludzi wrogich systemowi – którzy zginęli w czasie wojny lub tuż po niej – trafiały na miejscowy cmentarz do wydzielonej choć utajnionej kwatery, albo do zakładów anatomii jako materiał do ćwiczeń dla studentów medycyny.
Tak postąpiono np. ze zwłokami "Odyńca" – podporucznika Antoniego Wodyńskiego (VI Brygada Wileńska AK), które – po pół roku przechowywania w chłodni – wydano do ćwiczeń studentom medycyny Zakładu Anatomii Prawidłowej we Wrocławiu.
– Niewykluczone więc, że osoby będące wówczas studentami AM UJ, widziały ciało "Ognia" na prosektoryjnym stole – mówi Grażyna Starzak.
Jedną z takich osób jest dr Roman Kozłowski, dziś legenda lekarzy krakowskich, wspaniała osoba. Twierdzi, że w zakładzie anatomii zobaczył wówczas zwłoki "Ognia", nie ma jednak pewności. Taka wieść rozeszła się wówczas wśród studentów i profesorów.
Pani Janina, chcąca zachować anonimowość, dziś emerytowany pediatra, przypomniała sobie pewne zdarzenie z 1947 r., gdy studiowała na Akademii Medycznej w Krakowie. Miała akurat zajęcia z anatomii opisowej. Przezwyciężając strach, zaglądnęła do jednej z sal. Na stole zobaczyła ciało "zwalistego mężczyzny z charakterystyczna bródką". Później od jednego z kolegów dowiedziała się, że na ich wydział trafiły zwłoki jakiegoś partyzanta z Podhala, o pseudonimie "Ogień". Po lekcjach anatomii woźni zbierali szczątki do wiader. Części miękkie palili, kości wkładali do drewnianych skrzyń i zawozili na cmentarz Rakowicki. Kolejny ślad prowadzi więc na Rakowice.
Tymczasem, w latach 80., w niewyjaśnionych okolicznościach wybuchł pożar w zakładzie anatomii opisowej Akademii Medycznej UJ. Zniszczeniu uległa cała dokumentacja dotycząca zwłok, które trafiały do zakładu w 1947 r.
– Osoby, którym zależało na zniszczeniu dokumentacji, nie przypuszczały jednak, że adnotacje na ten temat znajdują się również w archiwum cmentarza Rakowickiego, które przeszukał informatyk Piotr Walczak, zainspirowany przez dr. Andrzeja Ślęzaka – mówi dziennikarka.
Czy zwłoki "Ognia" trafiły na Rakowicki cmentarz w skrzyni, opatrzonej napisem z trzema wykrzyknikami "nie ekshumować"? I czy znajdują się w miejscu wskazanym przez księdza proboszcza obdarzonego wyjątkowo silnym biopolem?
– Proszę pamiętać, że to wszystko mówi wam dziennikarz, nie historyk – zaznaczała autorka wykładu.
Na zakończenie dodała, że Instytut Pamięci Narodowej nie ustaje w poszukiwaniach pochówku "Ognia", i że być może przyniosą one efekt, który nie będzie budzić żadnych wątpliwości.

Ich powojenne losy

– Nie jestem historykiem, jestem dziennikarzem, a ta prelekcja to moje przemyślenia po spotkaniach z ludźmi, z którymi rozmawiałem – zaznaczył na początku wykładu "Powojenne losy ogniowców" Krzysztof Strauchmann.
Według opracowań resortu spraw wewnętrznych, w marcu i kwietniu 1947 r. na terenie woj. krakowskiego ujawniło się ponad 500 członków oddziału "Ognia", w powiecie nowotarskim ujawniło się 230 osób.
– Dowódca IV Kompanii Jan Batkiewicz zadbał, by wychodzili z lasu z godnością, nie tylko z poczuciem porażki – mówi Krzysztof Strauchmann.
25 marca 1947 r. w tajemniczych okolicznościach ginie Kazimierz Białoński "Rudy", członek oddziału "Powichra". Dwóch umundurowanych ludzi zastrzeliło go w Zakopanem, podczas spaceru z dziewczyną (prawdopodobnie agentką bezpieki).
– Śmierć ta była głośno komentowana przez ludzi "Ognia". Był to dla nich sygnał, że mimo ujawnienia się, władza dobiera się do nich – mówi Krzysztof Strauchmann.
– "Dlatego za bardzo nie spaliśmy w domu, znowu się trzeba było po stodołach chować" – przytacza wspomnienia Stanisława Komperdy.
W dziwnych okolicznościach w areszcie w Ochotnicy powiesił się "ogniowiec" Józef Cebula.
– To jest dość podejrzane, może to było samobójstwo, a może coś innego – mówi autor wykładu.
Kolejny przypadek "samobójstwa" to śmierć Piotra Wybrańca, który w areszcie w Nowym Targu miał sobie poderżnąć… brzuch nożem.
Część "ogniowców" wróciła więc do konspiracji. Tak powstał oddział "Wiarusów". Inni próbowali uciec na Zachód. Nie wszyscy mieli jednak taką możliwość.
– Gorczańskie lasy do 1956 r. były miejscem schronienia dla pojedynczych osób ze środowiska "ogniowego&quo
t;
– mówi Krzysztof Strauchmann.
W 1952 r. UB rozpoczyna operację "Ogniwo", której celem jest planowe rozpracowanie środowiska "ogniowców". Był to jednak dopiero początek wieloletniego okresu represji, którym poddawani byli zarówno ludzie "Ognia", jak i ich rodziny. Więzienia, represje w miejscu pracy, niemożność znalezienia zatrudnienia, życie w ubóstwie – to tylko niektóre konsekwencje podziemnej walki partyzantów.

Źródło: e-Zakopane.info>

Grażyna Starzak – Gdzie pochowano "Ognia"? – część 1 (z 13)>

Strona główna>

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 13

Czucie i wiara

Wizja na cmentarzu Rakowickim w Krakowie z udziałem księdza jasnowidza.

Proboszcz jednej z małopolskich parafii, obdarzony przez naturę niezwykłymi zdolnościami, podczas wizji lokalnej na cmentarzu Rakowickim wskazał prawdopodobne miejsce pochówku Józefa Kurasia „Ognia”. Jego opinia jest potwierdzeniem tego, co ustaliliśmy, prowadząc od dwóch miesięcy dziennikarskie śledztwo na ten temat. Ów proboszcz pomógł historykom odnaleźć prawdziwy grób Ottona Schimka, żołnierza Wehrmachtu, którego skazano na karę śmierci za to, że odmówił wykonania rozkazu strzelania do Polaków.

O istnieniu księdza, którego biopole jest 900 razy silniejsze od większości z nas, dowiedziałam się od jednego z parafian z miejscowości K. Nasz czytelnik wyrażał się o księdzu – nazwijmy go Jacek, bo ksiądz nie chce ujawniać swojego nazwiska – w samych superlatywach.
– To niezwykle ujmujący i skromny człowiek. Jego życiowym celem jest praca duszpasterska i dbałość o zabytkowy kościół, którego jest opiekunem i gospodarzem – opisywał księdza Jacka nasz czytelnik. Ponieważ z zainteresowaniem, jak twierdzi, czytał publikacje na temat „Ognia”, a sam pochodzi z rodziny o patriotycznych tradycjach, postanowił podsunąć nam pomysł, aby poszukując szczątków majora Kurasia skorzystać z pomocy, księdza, mającego  niezwykłe zdolności. Ksiądz Jacek, według naszego informatora, potrafi określić, który organ niedomaga u danego człowieka, a także wskazać, gdzie może się znajdować poszukiwana osoba.
Od innego parafianina z K. uzyskaliśmy informację, iż ksiądz cieszy się uznaniem nawet w kręgach profesorów medycyny. Podobno jeden że znanych krakowskich lekarzy w trudnych przypadkach konsultuje się z nim. Nasz informator opowiadał, że gdy ks. Jacek przebywał ostatnio w szpitalu, osoby leżące z nim na jednej sali odczuły wyraźną poprawę stanu zdrowia.

O księdzu Jacku dowiedzieliśmy się też, że z dziennikarzami rozmawia wyłącznie na temat wiary i spraw związanych z restauracją wiekowego kościoła, którego jest gospodarzem. Mimo to, reporterka „Dziennika Polskiego” postanowiła spróbować namówić księdza do udziału w wizji lokalnej na cmentarzu Rakowickim. Wymawiał się brakiem czasu, ale w końcu zgodził się, zaznaczając, aby zbyt wiele sobie nie obiecywać. Spotkanie z księdzem Jackiem odbyło się w ostatni poniedziałek czerwca. Przyjechał skodą, model sprzed lat. Parafianie mieli rację. To skromny i ujmujący swoim zachowaniem człowiek. Najchętniej rozmawiał o swojej parafii i zabytkowym kościele, zafascynowany historią tego zakątka, w którym obecnie pełni posługę.
 
Ks. Jacek zna historię oddziału „Ognia” dość pobieżnie. Przyznał, że raz lub dwa trafił na publikacje, w których przedstawialiśmy hipotezy, dotyczące tego, co UB zrobiło z jego zwłokami. Nigdy jednak nie zastanawiał się, która z tych hipotez jest prawdziwa. Pokazałam mu unikatowe zdjęcie „Ognia” na noszach, które przyniosłam ze sobą na to niezwykłe, jak się później okazało, spotkanie. Twierdził, że zdjęcie nie jest potrzebne ale obejrzał je dokładnie. W jego opinii podpis – Ranny „Ogień" na noszach – jest fałszywy. – Ten człowiek już wówczas nie żył – zawyrokował po chwili zastanowienia.

Razem z księdzem i dwoma pracownikami Zarządu Cmentarzy Komunalnych w Krakowie poszliśmy w kierunku opisanych w poprzednich odcinkach kwater, w których, jak wynika z dokumentacji cmentarnej, zakopano szczątki czterech żołnierzy „Ognia” poległych w Łasku, koło Nowego Targu.
Wiele wskazuje, że w jednej z dwóch zakopanych tam skrzyń umieszczono również szczątki majora Kurasia. Taką hipotezę postawił dr Andrzej Ślęzak, dyrektor Szpitala im. S. Żeromskiego w Krakowie, którego pasją jest najnowsza historia Polski i dokumentowanie działań „ogniowców”.

Dzień był pogodny, ale idąc alejkami cmentarza Rakowickiego i słuchając księdza Jacka, dostaliśmy gęsiej skórki – ja i dwóch towarzyszących mi pracowników Zarządu Cmentarzy Komunalnych w Krakowie. Ksiądz opowiadał o tym, jak próbował zlokalizować prawdziwe miejsce złożenia szczątków Ottona Schimka, grenadiera z Wiednia, żołnierza Wehrmachtu, który odmówił wykonania rozkazu strzelania do Polaków w niemieckiej niewoli.
– To długa historia – ostrzega ks. Jacek. Jej początek bierze się stąd, że jeden z historyków austriackich chciał pisać rozprawę naukową na temat Ottona Schimka. Przy aprobacie austriackich dyplomatów postanowił odszukać jego szczątki. Do tamtej pory znano tylko hipotetyczne miejsce pochówku. Gdy przekopano je, odnaleziono, owszem, szkielet, ale młodej dziewczyny, nie Ottona Schimka. Do księdza Jacka trafiono poprzez austriackich przyjaciół proboszcza. Wzbraniał się, ale przekonano go do udziału w eksperymencie, używając argumentu, iż dzięki niemu będzie można zweryfikować istotne dla historyków hipotezy.
– Zacząłem od tego, że długo myślami krążyłem wokół domu, obok którego, według historyków i świadków, rozstrzelano tego austriackiego żołnierza. Moja sugestia była taka, że on zginął nie we wskazanym miejscu, ale po przeciwnej stronie drogi. Tam prawdopodobnie dostał ciosy kolbą albo łopatą. Od tych ciosów zmarł. Proszę wierzyć albo nie, ale ja, siedząc na swojej plebanii, wiele kilometrów od tego miejsca, przymknąwszy oczy, widziałem w wyobraźni miejsce tego zdarzenia – tak, jak wyglądało 60 lat temu. Pagórkowata, otwarta przestrzeń i zagajnik młodych jeszcze drzew, sięgających na wysokość 3 metrów. Widziałem żołnierzy z ciałem na wozie, którzy zastanawiali się, gdzie je pochować. W tym miejscu przebiegała granica frontu. Miałem poczucie dużej przestrzeni. Widziałem drogę, która jest pochylona w lewo. Z tym, że w jednym miejscu minimalnie w prawo, ale później znów był dominujący spadek w lewo. Czułem, że ci żołnierze skręcili w prawo, wioząc ciało. Tam musiało rosnąć drzewo, pod którym pogrzebali nieszczęśnika – taką wizję przedstawił historykom ksiądz Jacek.

Proboszcz pamięta, iż szczątków Ottona Schimka szukano w sobotę, chociaż nie pomni dokładnej daty. – W poniedziałek przekopano to miejsce – opowiada dalsze szczegóły. – Niestety, nic nie znaleziono. Chociaż ci, co kopali, zauważyli, że ziemia pod wskazanym przeze mnie drzewem była naruszona na szerokości ok. 2 metrów. Zrezygnowałem z dalszego udziału w tym eksperymencie, dochodząc do wniosku, że nie mam racji, że wskazałem złe miejsce. Później dowiedziałem się, że historycy ustalili, iż pierwotna decyzja dowódcy plutonu egzekucyjnego, że Otto Schimek ma być pochowany jak pies, została jednak zmieniona. Okazało się, iż tego żołnierza istotnie pochowano jak psa, pod drzewem, ale po dwóch dniach przyszedł rozkaz, żeby zwłoki ekshumować i złożyć na pobliskim cmentarzu. Doszedłem do wniosku, że moja wizja była prawdziwa. 

Ksiądz Jacek   pojechał w okolice Machowej, gdzie zginął Otton Schimek, z Austriakiem, który zamierzał pisać rozprawę naukową o grenadierze z Wiednia. Poszli razem na miejscowy cmentarz.
– Chodzimy sobie po tym cmentarzu, na szczęście
nie był zbyt rozległy, i w pewnym momencie w wąskim przejściu pomiędzy grobami czuję, że to jest właśnie miejsce, którego szukamy
– kontynuuje swoją opowieść ksiądz Jacek.
– Mówię temu Austriakowi, gdzie może być głowa, gdzie nogi, że ciało w chwili grzebania było lekko zwinięte. Miałem rację, Znaleziono tam szkielet człowieka – żołnierza. Jak mi później mówiono, przy szkielecie były nitki sukna, z którego uszyty był mundur i guziki żołnierskie, jakich używali żołnierze Wehrmachtu.

Czy to był Otton Schimek? Ksiądz Jacek mówi, że wiele na to wskazywało. Specjaliści z Zakładu Medycyny Sądowej w Lublinie wykonali stosowne badania, ustalając, że szkielet należał do człowieka, który w chwili śmierci mógł mieć od 18 do 24 lat. Otton Schimek miał niespełna 18. Na szkielecie stwierdzono niewielkie zmiany kostne, które mogły wynikać z ciężkiej pracy w dzieciństwie. Schimek pochodził z biednej rodziny, więc to kolejny dowód, że szkielet może należeć do niego.
Specjalistów zastanowił dobry stan uzębienia człowieka, do którego należały szczątki. Wątpliwości, czy rodzinę Schimka byłoby stać na to, aby zadbali o zęby dzieci rozwiał jeden z profesorów, interesujących się tą sprawą. Przypomniał on, że Schimek był w Wehrmachcie, a dowództwo tego wojska bardzo dbało o uzębienie żołnierzy. Słuchając fascynującej historii poszukiwań grobu Ottona Schimka, zadaję sobie w myśli pytanie, czy uda  się nam przy pomocy księdza Jacka  zlokalizować szczątki majora  Józefa Kurasia „Ognia”?
– Proszę sobie wiele nie obiecywać. Nie zawsze się udaje – powiedział w tym momencie ksiądz, jakby czytając w moich myślach.

W nowej części cmentarza Rakowickiego pracownicy Zarządu Cmentarzy Komunalnych pomagają nam odnaleźć konkretną kwaterę. Piotr Walczak, informatyk w ZCK, wyjmuje zapiski, jakie poczynił przeglądając archiwa z lat 40. i 50. Przypomnijmy, iż odnalazł tam dokumentację, dzięki której mogliśmy oznaczyć miejsce, w którym zakopano dwie skrzynie z ludzkimi szczątkami,  dostarczone na cmentarz Rakowicki z Zakładu Medycyny Opisowej w styczniu 1948 r.
W pierwszej były szkielety czterech osób, wśród nich żołnierza „Ognia” o pseudonimie „Zemsta”. Ustaliliśmy, że był to Stanisław Bochniak. W drugiej złożono kości trzech innych „ogniowców” (pisaliśmy o nich w poprzednim odcinku), a także nikomu nieznanego mężczyzny, figurującego w akcie zgonu pod nazwiskiem Kryszczała. Innych danych na jego temat brak. Tylko przy tej jednej skrzyni jest adnotacja: „Nie ekshumować”. To jedna z przesłanek ku temu aby wnioskować, że do wspomnianej skrzyni złożono również szczątki majora Kurasia „Ognia”, ukrywając je pod fikcyjnym nazwiskiem.

Wizja lokalna z udziałem księdza Jacka na cmentarzu Rakowickim miała podobny cel, jak ta w Machowej, gdzie przy pomocy księdza odnaleziono szczątki żołnierza Wehrmachtu.
Ksiądz Jacek najpierw w skupieniu obchodził kilka razy wskazany przez nas grób, który został w 1970 r. przekopany. Dokonano tam nowego pochówku. Wraz z pracownikami ZCK zastanawiamy się, czy jeszcze żyje grabarz lub grabarze, którzy byli przy tym zatrudnieni. W cmentarnym archiwum me ma adnotacji, kto to był i czy natrafił na ludzkie szczątki, dokonując przekopu.
W tym momencie ksiądz Jacek, zwracając się do nas, zakreśla ręką okrąg, że czuje zmianę pola magnetycznego.
– Tu jest to miejsce – wskazuje przestrzeń pomiędzy dwoma grobami, w których zakopano opisane przez nas skrzynie. Upewniam się, że ksiądz Jacek myśli wyłącznie o jednej osobie – o majorze Kurasiu „Ogniu”.
– Tak, myślę wyłącznie o tym człowieku z fotografii – odpowiada ksiądz. – Tutaj, od strony krzyża, zmiany pola są jakby troszkę mocniejsze, poniżej jest drugi taki punki i dalej trzeci. Jest  to wyczuwalne w prostokącie ziemi o wymiarach 90 cm na 40 cm – relacjonuje ksiądz. – Spróbujmy jeszcze raz – mówi sam do siebie.
– O, tu jest wyraźne  wybrzuszenie i jeszcze tu. Tak, jakby w tych dwóch miejscach było więcej biologicznego materiału. Wciąż mam na myśli tylko jednego człowieka. Innych eliminuję – zwraca się tym razem do nas.
– Te trzy punkty mogą wskazywać na ułożenie szczątków. Czy jest możliwe, aby te skrzynie miały podane przeze mnie wymiary?                   
Piotr Walczak z ZCK kiwa głową potakująco. Widać po nim, że tak samo jak ja jest poruszony przebiegiem wizji lokalnej. Jednak to nie koniec dywagacji księdza Jacka. Zastanawia się na głos, na jakiej głębokości mogą leżeć szczątki.
– Nie wiem, czy się nie pomylę, ale to może być ok. 1 m 90 cm pod ziemią. W jednym miejscu niżej, nawet do 2 metrów lub 2 metry 20 cm. W innym wyżej.  Wygląda na to, że szkielet złożono do skrzyni w kawałkach. Cały czas myślę o tej konkretnej osobie. Mam to zakodowane. Proszę jednak pamiętać, że to tylko moje odczucie – uśmiecha się do nas ksiądz Jacek.

Gdzieś pośród tych grobów na Cmentarzu Rakowickim może znajdować się miejsce pochówku "Ognia".

Piotr Walczak sugeruje, aby korzystając z obecności księdza Jacka na cmentarzu Rakowickim, zaprowadzić go w jeszcze jedno miejsce, gdzie zgodnie z dokumentacją, zakopano w czerwcu 1947 r. skrzynię przywiezioną na Rakowice z więzienia przy ul. Montelupich. W cmentarnym archiwum są nazwiska sześciu więźniów z tego transportu. Ta skrzynia, w przeciwieństwie do pozostałych, została zakopana w starej części cmentarza. Piotr Walczak twierdzi, że – teoretycznie – ubecy mogli podrzucić szczątki „Ognia” do więzienia i pogrzebać je w jednej skrzyni z ciałami zmarłych lub zastrzelonych więźniów. 
Miejsce, gdzie się udaliśmy, również zostało przekopane w latach 70. Pracownicy ZCK wyjaśniają,  że to normalna praktyka, iż zaniedbane mogiły po 20 latach przeznacza się pod nowe pochówki.
Ksiądz Jacek zatrzymuje się tu na krótko. Przeprasza, ale zaczęła go boleć głowa. Twierdzi, że to miejsce nie ma nic wspólnego z „Ogniem”. Natomiast czuje bardzo silną zmianę pola magnetycznego. Przypuszcza, że z powodu żył wodnych.
Żegnając się z nami, uprzedza, że może się mylić. Twierdzi, że nie zawsze udaje mu się odnaleźć poszukiwanego człowieka. – Nie jestem jasnowidzem – zastrzega się.

Historycy z Instytutu Pamięci Narodowej, z którymi rozmawiałam, m.in.  dr Krzysztof Szwagrzyk z Wrocławia, całkiem poważnie przyjęli moją relację z wizji lokalnej na cmentarzu Rakowickim.
– W takiej sprawie jak poszukiwanie szczątków „Ognia” nie wahałbym się skorzystać nawet z pomocy jasnowidza – mówi dr Szwagrzyk. 
Inny pracownik IPN, który chciał pozostać anonimowy, opowiadał mi, że na własne oczy widział, jak podczas poszukiwania szczątków byłych żołnierzy AK w małej miejscowości w południowo – wschodniej Polsce jeden z zatrudnionych w tej akcji specjalistów z Zakładu Medycyny Sądowej wskazał zbiorowy grób za pomocą… wahadełka.

GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Polski, Nr 165 (18281), 16.07.2004

Gdzie pochowano „Ognia”? – 12 < część > 1 (z 13)

Strona główna>

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 12

Wzruszeni i poruszeni

Usiłowali się dowiedzieć, gdzie mogły trafić zwłoki. Dotarło do nich jedno zdanie, wypowiedziane przez funkcjonariusza UB, że „takich bandziorów ziemia nie przyjmie”.

Są ludźmi w podeszłym wieku. Niełatwo znaleźć klucz do ich pamięci. Gdy pada imię bliskiej osoby, partyzancki pseudonim, oczy zachodzą im mgłą. Przepraszają, ale najpierw w samotności muszą odtworzyć wydarzenia sprzed prawie 60 lat. Silne wzruszenie nie jest w ich wieku wskazane. Sięgają po środki uspokajające. Musi upłynąć trochę czasu, aby ochłonęli i zdecydowali się mówić.

Jedna z sióstr Adama Półtoraka ps. „Wicher” przyznaje, że o mały włos nie dostała kolejnego zawału serca, gdy dowiedziała się, że odnaleźliśmy miejsce, gdzie prawie 60 lat temu pogrzebano szczątki jej brata oraz kilku innych „ogniowców”, m.in. Teofila Papierza ps. „Huragan”. Siostry tego ostatniego nie wierzą. Już dawno straciły nadzieję, że kiedykolwiek staną nad mogiłą bliskiej im osoby. Wanda Dziechciowska, kuzynka „Wichra” i koleżanka z lat młodości „Huragana” mówi, że w wielu rabczańskich domach panuje poruszenie.   
„Huragan” i „Wicher”, żołnierze „Ognia”, którzy po śmierci dowódcy nazwali swój oddział „Wiarusami”, zginęli siedem miesięcy po pojmaniu majora Józefa Kurasia. Potyczkę między milicjantami a partyzantami, w nocy z 31 października na 1 listopada na stacji Lasek koło Nowego Targu do dziś wspomina się w tych stronach jako krwawą jatkę.
Zaskoczeni we śnie i osaczeni przez „Wiarusów” milicjanci zaczęli strzelać na oślep. Ofiar tej akcji było 9 lub 10. Co do tego historycy nie mają pewności. Szczegóły akcji w Lasku nie są dokładnie znane ani tym bardziej opisane. Życie straciło wówczas czterech partyzantów (w materiałach UB mówi się o pięciu), trzech milicjantów i dwóch cywilów.
Funkcjonariuszy MO pochowano z wielką pompą i honorami. Pogrzeby dwójki cywilów były ciche i skromne. Rodziny czterech partyzantów, których postrzelono na stacji w Lasku, nigdy nie zostały oficjalnie poinformowane o śmierci swoich bliskich. Przez wiele lat nadaremnie próbowały dowiedzieć się, jakie były okoliczności tego zdarzenia i co się stało ze zwłokami ofiar.

Przed miesiącem pisaliśmy, że partyzanci, którzy stracili życie w 1947 roku w wyniku akcji na stacji Lasek, prawdopodobnie trafili do prosektorium Zakładu Medycyny Opisowej ówczesnego Wydziału Lekarskiego UJ. Dzisiaj jesteśmy pewni, że tak było.
Na zwłokach „Wiarusów” studenci Wydziału Lekarskiego uczyli się anatomii. Wiele wskazuje, że w identyczny sposób postąpiono z „Ogniem”.
Mieczysław Loch, były akowiec, który jako przedstawiciel Delegatury WiN (Wolność i Niezawisłość) miał za zadanie m.in. nawiązać łączność z „Wiarusami”, jest kolejną osobą, która utrzymuje, iż zwłoki „Ognia” UB przekazało do prosektorium.

81-letni dziś Mieczysław Loch jest kopalnią wiadomości dla historyków, zajmujących się i historią Polski tuż po II wojnie światowej. Podejmując wątek działalności „ogniowców”, opowiada m.in., że członkowie WiN starali się dociec, dlaczego Józef Kuraś tytułuje siebie majorem.
– Pytali go poprzez swoich wysłanników, jaką skończył podchorążówkę? – wspomina pan Mieczysław. –  A on im na to, że podchorążówkę ma w lesie. Z początku chcieli mu zakazać używania tego stopnia. „Ogień” pewnie i tak by się tym nie przejął. Nie zrobili tego, bo doszli do wniosku, że wszyscy mamy jeden, wspólny cel. Przyjęliśmy do wiadomości, że „Ogień" wraz ze swoimi ludźmi tworzy wolną grupę i nie musi się nikomu podporządkowywać – mówi Mieczysław Loch.

Partyzanci 3 kompanii por. Henryka Głowińskiego "Groźnego" ze zgrupowania mjr. Józefa Kurasia "Ognia". W środku wsparty na dwóch leżących partyzantach (oznaczony cyfrą 1) klęczy Antoni Wąsowicz "Roch". Dowódca oddziału, "Groźny", stoi trzeci z lewej.

W ubeckich więzieniach, głównie w Rawiczu, przesiedział prawie 9 lat. W 1946 roku był przetrzymywany w Krakowie, na Montelupich.
– Pewnego dnia między klawiszami rozeszła się wieść, że złapano majora Kurasia – opowiada pan Mieczysław. – Jeden z nich wyraził się tak: Mamy drania, złoczyńcę. To było 22 lub 23 lutego. W więzieniu co prawda dzień jest podobny do dnia, ale my mieliśmy swoje sposoby obliczania czasu. Dlatego potrafię podać w miarę dokładną datę. Później dowiedziałem się od kompetentnej osoby, której nazwiska nie chciałbym tu wymieniać, że ciało „Ognia” przez kilka dni leżało na podwórku budynku, w którym mieściła się krakowska siedziba Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Ta sama osoba poinformowała mnie, że jego zwłoki trafiły w końcu do prosektorium – utrzymuje Mieczysław Loch.
 
Józef Kuraś został rozpoznany na prosektoryjnym stole przez kilka osób, które w 1947 roku były studentami medycyny w Krakowie. Nasi rozmówcy wspominali również o innych, nieznanych im zwłokach płci męskiej, wyróżniających się muskulaturą, na których uczyli się anatomii. Dziś wiemy na pewno, że co najmniej cztery ciała należały do żołnierzy „Ognia” (później „Mściciela”), którzy zginęli w akcji Lasek.
Studenci medycyny z lat 50. odbywali lekcje anatomii, wykorzystując również zwłoki osób, które zmarły w sposób naturalny w krakowskich szpitalach i po które nikt się nie zgłosi. Po lekcjach woźni zbierali ludzkie szczątki do wiader. Części miękkie palili. Kości wkładali do drewnianych skrzyń i wywozili na cmentarz Rakowicki. Jeśli w Zakładzie Anatomii Opisowej UJ była jakakolwiek dokumentacja na ten temat, to uległa zniszczeniu w czasie pożaru, jaki wybuchł w budynku tego zakładu w latach 80. Stwierdzono podpalenie, ale sprawców nie udało się ustalić.
Osoby, którym zależało na tym, aby zniszczyć dokumentację, zawierającą m.in. pokwitowania odbioru zwłok i zapisy na temat dalszych losów ludzkich szczątków, nie przewidziały, że adnotacje na ten temat mogą się również, znajdować, w archiwum cmentarza Rakowickiego. Przeszukał je Piotr Walczak, informatyk z Zarządu Cmentarzy Komunalnych. Ustalił daty dotarcia transportów skrzyń z ludzkimi szczątkami na Rakowice, a także to, do kogo należały kości, które pogrzebano.
Według Piotra Walczaka pierwsza skrzynia z Zakładu Anatomii Opisowej odnotowana w dokumentach archiwum Zarządu Cmentarzy Komunalnych w Krakowie trafiła na cmentarz Rakowicki w listopadzie 1947 roku. Złożono w niej szczątki pięciu osób. W archiwum ZCK są ich dane – nazwiska, daty zgonu (zmarły pomiędzy marcem a majem 1947 roku), a nawet zawód. Przy jednym z mężczyzn napisano, że był rolnikiem. Przy nazwiskach dwóch kobiet jest adnotacja: służąca.
 
– W 1976 roku przekopano ten grób. Obecnie jest tam pochowana inna osoba. Dziwię się, że wówczas nie starano się odszukać rodzin ludzi, których szczątki znajdowały się we wspomnianej skrzyni – dzieli się swoimi
wątpliwościami Piotr Walczak.
Mój rozmówca twierdzi, że teoretycznie jest możliwe, iż szczątki „Ognia” włożono do tej właśnie skrzyni, oczywiście bez odnotowania tego w dokumentach. Mogło się też zdarzyć, że zwłoki majora Kurasia ubecy podłożyli do skrzyni, którą przywieziono na Rakowice w czerwcu 1947 roku z więzienia przy ul. Montelupich. W ten sposób pozbywano się ciał osób skazanych na karę śmierci. W archiwum są nazwiska sześciu więźniów z tego transportu. Ta skrzynia, w przeciwieństwie do pozostałych, została zakopana w starej części cmentarza.
Kolejne dwie skrzynie z ludzkimi szczątkami z Zakładu Medycyny Opisowej trafiły na Rakowice dopiero w styczniu 1948 roku. W pierwszej były szkielety czterech osób. Trzy z nich zmarły w okresie od 6 do 25 października 1947 roku w szpitalu. W tej skrzyni pochowano również mężczyznę, którego nazwiska nie ma w aktach cmentarnych. Oznaczono go NN „Zemsta”. Dzisiaj wiemy, że był to Stanisław Bochniak, który brał udział w akcji w Lasku pod Nowym Targiem. Według Piotra Walczaka w dokumentacji cmentarnej odnotowano, że tę skrzynię przywiozła z prosektorium sanitarka miejska, co jest o tyle dziwne, że szczątki pozostałych trzech partyzantów, którzy zginęli w Lasku, złożono do innej skrzyni – razem z nieznanym nikomu tajemniczym mężczyzną o nazwisku Kryszczała – i przywieziono nie wiadomo czym i przez kogo z prosektorium. W dokumentacji cmentarnej dotyczącej tej drugiej skrzyni jest adnotacja: Nie ekshumować.

Piotr Walczak znalazł akty zgonu czterech osób, których szczątki miały się znajdować w skrzyni z adnotacją o zakazie ekshumacji. Są to bardzo lakoniczne w treści wyniki oględzin sądowo-lekarskich; wszystkie wystawione tego samego dnia 4 listopada 1947 roku przez służbę śledczą, opatrzone pieczątką Zakładu Medycyny Sądowej UJ. W rubryce, w której należało wpisać, skąd pochodzi dana osoba, we wszystkich czterech przypadkach napisano: Nowy Targ. Charakterystyczne dla tych dokumentów jest to, iż wszystkie zostały napisane tą samą ręką. Świadczy o tym identyczny charakter pisma.
Tylko jeden z pochowanych we wspólnej mogile „ogniowców” jest wymieniony w zachowanych dokumentach z imienia, nazwiska i partyzanckiego pseudonimu. To Adam Półtorak „Wicher”. Ten, kto sporządzał akt zgonu zaznaczył, że „Wicher” zginął, gdy miał 30 lat.

Maria Ratajewska, jedna z dwóch żyjących do dzisiaj sióstr Adama Półtoraka, mieszka w Rawiczu, 110 km. od Poznania. Jest osobą po siedemdziesiątce. Mocno schorowaną. Trzykrotnie przeszła zawał serca. Gdy mieszkający w Rabce syn przeczytał jej artykuł, w którym piszemy, gdzie mogą się znajdować szczątki Adama Półtoraka, musiała wziąć silną dawkę środków uspokajających.
– W tym dniu nie mogłam zasnąć. Zastanawiałam się, czy tam rzeczywiście może leżeć Adam? Nie wiem, czy przeżyłabym ekshumację, ale chciałabym doczekać chwili, gdy zapalę świeczkę na grobie brata – mówi Maria Ratajewska. Twierdzi, że po rozmowie z synem przed oczami stanęły jej obrazy z dalekiej przeszłości. Dzieciństwo i młodość, która upłynęła wśród kochających rodziców i szóstki rodzeństwa. Maria Ratajewska, dwa lata młodsza od Adama, który miałby dzisiaj 75 lat, chodziła do gimnazjum w Makowie Podhalańskim. Często odwiedzała też Chabówkę. Tam mieszkała jej zaprzyjaźniona z partyzantami ciocia Sosnowska, która odsiedziała swoje w ubeckich więzieniach za te związki.

– Nie tylko ciocia Sosnowska, ja też widywałam się z bratem. Nie bacząc na jego przestrogi, wiedział zresztą, że jestem bardzo dyskretna, chodziłam jako podlotek do obozu „ogniowców” na Turbaczu. Pamiętam, że podczas takiego spotkania – to było tuż przed śmiercią Adama – brat powiedział: Wiesz co Marysiu, jestem już strasznie zmęczony.
W jaki sposób dowiedziała się o śmierci Adama? – Ktoś z organizacji powiadomił ciocię Sosnowską, że Adam zginął. Zastanawiała się, jak to powiedzieć mamie. Ta tragiczna wieść najpierw dotarła do ojca. Tata musiał zidentyfikować zwłoki. Opowiadał później, że trupy poległych w Lasku leżały jeden na drugim w wagonie, który jakiś czas stał na bocznym torze. Wrócił do domu blady. Już wcześniej przeżyliśmy dramat, bo dowiedzieliśmy się o śmierci najstarszego brata – Henryka, który zginął w wojennej zawierusze. Pamiętam, że rodzice, bardzo oboje religijni, rozpaczali dodatkowo z tego powodu, że nie mogą po chrześcijańsku pochować Adama.
Mama i tata usiłowali się dowiedzieć, gdzie mogły trafić zwłoki. Dotarło do nich jedno zdanie, wypowiedziane przez funkcjonariusza UB, że „takich bandziorów ziemia nie przyjmie”. Widząc rozpacz matki, próbowałam na własną rękę odnaleźć szczątki Adama. Znałam jednego urzędnika, który miał szerokie znajomości. To był porządny człowiek. Powiedział, że zwłoki Adama poszły do Akademii Medycznej, że studenci będą się na nich uczyć. I jeszcze to, że jak nie chcę siedzieć w wiezieniu jak ciocia Sosnowska, to żebym się już więcej nie interesowała tą sprawą.

Maria nie przestała myśleć o swoim bracie. Zaprzestała jednak poszukiwań, bo okoliczności rzuciły ją daleko od domu, w okolice Poznania. Los troszkę sobie zadrwił z młodej dziewczyny, która tak bardzo podziwiała partyzantów. Zakochała się bowiem w milicjancie. – Jego przełożeni zakazali mu spotykać się ze mną. Gdy dowiedzieli się, że planujemy wziąć ślub, miał przykrości, zwracano mu publicznie uwagę: „Z siostrą bandziora się żenisz?” Mąż się zbuntował. Podziękował za pracę i ożenił się ze mną. Musieliśmy się jednak wynieść daleko od Nowego Targu. Trafiliśmy w Poznańskie, do Rawicza, żyliśmy wiele lat szczęśliwie – mówi Maria Ratajewska, jedna z sióstr Adama Półtoraka, „ogniowca” o pseudonimie „Wicher”. Mieszkająca w okolicach Rabki, druga z sióstr, również wzruszona wiadomością o tym, że odnaleźliśmy szczątki jej brata, podobno już szykuje miejsce w rodzinnym grobie.

Wanda Dziechciowska, kuzynka „Wichra”, mówi, że nasze publikacje wywołały poruszenie w wielu rabczańskich domach. Twierdzi, że dobrze znała również drugiego z partyzantów, który zginął w Lasku – Teofila Papierza, pseudonim „Huragan”. Wedle naszych informacji spotkał go podobny los, co Adama Półtoraka. Z informacji archiwalnych Zarządu Cmentarzy Komunalnych wynika, że jego doczesne szczątki zakopano w tej samej skrzyni, w tym samym miejscu, co kości Adama Półtoraka.
– Leoś, czyli Teofil Papierz był wspaniałym człowiekiem. Znam jego siostrę. Ostatnio przebywała poza Rabką. Właśnie wróciła. Wybieram się do niej, aby jej o wszystkim opowiedzieć. Na pewno skontaktujemy się z redakcją – zapewnia Wanda Dziechciowska.

GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Polski, Nr 159 (18255), 09.07.2004

Gdzie pochowano „Ognia”? – 11 (1/2) < część > 13
Gdzie pochowano "Ognia"? – część 1>

Strona główna>

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 11 (1/2)

Z Lasku na Rakowice

Funkcjonariusze UB robili wszystko, by mogił partyzantów po prostu nie było, aby nie stały się miejscem kultu.

O akcji „ogniowców” w Lasku pod Nowym Targiem niewiele dotąd pisano. Do niedawna nie było również wiadomo, co się słało z ciałami poległych tam partyzantów. Nam udało się ustalić szczegóły wydarzeń z 1 listopada 1947 roku.

Dlaczego akcja w Lasku jest mało znana nawet historykom? Być może dlatego, że ci z nich, którzy zajmowali się działalnością „Ognia”, byli skupieni głównie na poczynaniach dowódcy. Mniej interesowało ich to, co robili „ogniowcy” po jego śmierci. W opinii dr. Macieja Korkucia, historyka z krakowskiego oddziału IPN, jest jest to uzasadnione, bo Józef Kuraś był wybitnym dowódcą i głównym spoiwem całego zgrupowania. Ale opisanie, nawet szczegółowe, działalności „Ognia” nie oddaje pełnego obrazu tamtych dni. „Ogniowcom” było łatwiej walczyć, gdy major Kuraś jeszcze żył i działał niż w czasach, gdy po śmierci przywódcy utworzyli „III Kompanię AK”, a później oddział pod nazwą „Wiarusy”. W tym drugim okresie partyzanci coraz częściej stawali się zaszczutą zwierzyną, która co prawda jeszcze może kąsać, ale musi kryć się po lasach, aby nie paść ofiarą coraz liczniejszej i coraz lepiej poinformowanej grupy tropicieli z UB.

Skąd ubowcy mieli tak dobre rozeznanie, kto jest kim w partyzanckich szeregach? Skąd znali ich pseudonimy, znaki charakterystyczne, na podstawie których potrafili bezbłędnie zidentyfikować partyzantów, którzy polegli np. na stacji Lasek?
Uzyskiwali te dane od przesłuchiwanych, których złapali; tych, którzy się ujawnili tuż po wojnie – wyjaśnia dr Maciej Korkuć.
Ma on swoją teorię na temat, jak wyglądały te przesłuchania. Opracował ją na podstawie materiałów archiwalnych, ale zapewne konsultował z psychologiem. Według niego przesłuchiwany na UB podejmował pewnego rodzaju grę, która polegała na tym, że dany człowiek rozważał, co może powiedzieć a czego nie; co warto ukrywać w trosce o siebie czy swoich kolegów z oddziału a czego nie warto, bo UB może już mieć wiadomości na ten temat. Technika przesłuchań miała pokazać, że ubecy i tak wszystko wiedzą, a przesłuchiwany rzekomo miał tylko potwierdzić te wiadomości.

– Protokoły przesłuchań są pełne szczegółów. Gdy się je czyta, można mieć wrażenie, że aresztowani sypali jak z nut, a tymczasem im najpierw wmówiono, że na pytania, które się im stawia, UB i tak zna odpowiedź. To często była prawda. Tyle tylko, że tą metodą oni wciąż poszerzali swoją wiedzę o kolejny szczegół. Wychwytywali nową dla siebie informację, a później, przesłuchując kogoś innego, zaskakiwali go tym szczegółem. Przesłuchiwany potakiwał, dodając kolejne informacje. Tym sposobem mieli np. pełny zestaw partyzanckich pseudonimów – relacjonuje wyniki swoich dociekań dr Korkuć.
Najwięcej problemów mieli funkcjonariusze UB z dopasowaniem pseudonimu do konkretnej osoby, bo partyzanci często zmieniali swoje pseudonimy. Dobrym przykładem jest tutaj Józef Świder, dowódca „Wiarusów”. O nim pisaliśmy w poprzednim odcinku. Za życia „Ognia" nosił pseudonim „Pucuła”. Po jego śmierci występuje jako „Mściciel”. UB nie miało problemu z rozszyfrowaniem Świdra, gdy zginął w potyczce 18 lutego 1948 roku tylko dlatego, że byt dobrze rozpracowany przez agentów.

Z innymi partyzantami poszło im gorzej. Do końca istnienia PRL-u nie odkryto np., jak naprawdę nazywał się „Groźny” – jeden z najbardziej aktywnych dowódców u „Ognia”. Przy jego zwłokach znaleziono dokumenty na inne nazwisko. Stąd w ubeckich opracowaniach „Groźny” przez kilkadziesiąt lat występował raz jako Stawiarski, innym razem jako Sawański.
Dr Maciej Korkuć opowiada, że w byłych archiwach UB natrafił na ślady urzędowych poszukiwań informacji na temat „Groźnego”. Okazuje się, że czyniono to jeszcze w latach 60. i 70. Wiedziano, że „Groźny” był dezerterem z ludowego wojska, więc poszukiwania prowadzono m.in. w Centralnym Archiwum Wojskowym w Rembertowie. Pracownicy tej instytucji odpisali, że w wojsku był żołnierz o nazwisku Stawiarski, ale dalsze informacje, których udzielili, zupełnie nie pasowały do „Groźnego”. Zaangażowano w tę sprawę wielu ubeków, zmarnowano wiele papieru, ale nie osiągnięto oczekiwanego wyniku.
W rzeczywistości „Groźny" nazywał się Henryk Głowiński. Jako jeden z nielicznych dowódców podziemia został po ludzku pochowany. Stało się tak tylko dlatego, że znaleźli się ludzie, którzy mieli przesłanki, aby przypuszczać, gdzie po akcji w Bielance w 1946 r., w której poległ, pogrzebano jego zwłoki. Partyzanci wykopali je nocą i potajemnie przenieśli na cmentarz w Rabce, do grobu rodzinnego jednego z łączników  w oddziale „Groźnego”. Leży tam do dziś.

Partyzanci z oddziału Henryka Głowińskiego „Groźnego” – 3 kompania zgrupowania „Ognia”. Stoją od lewej: NN „Janosik”, Ignacy Wacławik „Kula”, Ludwik Baliński „Tur”, Czesław Stolarczyk „Guc”(stoi za „Turem”), Stanisław Wróbel „Bimber”, Józef Świder „Pucuła”, Henryk Głowiński „Groźny”, Stanisław Kaciczak „Bocian”, Wojciech Krzeszewski „Baca”, Jan Osiecki „Bratek”, Adam Domalik „Kowboj”. Leżą (od lewej): NN „Kominiarz”, Antoni Wąsowicz „Roch”.

– Z ciałami partyzantów, którzy zginęli w czasie akcji czy też podczas przesłuchań wa UB, działy się różne,  dziwne rzeczy. Rzadko zdarzała się okazja, aby można je było normalnie pochować – mówi dr Maciej Korkuć, wspominając, że swój grób w Rabce ma, obok „Groźnego”, inny partyzant poległy w Bielance – Jan Osiecki „Bratek”.
– Nie wiemy, czy jego ciało również wykradziono UB czy też jako szeregowy żołnierz został po śmierci wydany rodzinie. Funkcjonariusze UB robili wszystko, by mogił partyzantów po prostu nie było. Aby nie stały się miejscem kultu. Dlatego do dzisiaj nie ustalono, gdzie pochowano wielu partyzanckich dowódców na czele z „Ogniem”. Rodziny upominały się o ciała zabitych, ale zwykle bez skutku. Najczęściej prawdopodobnie było tak, że gdzieś na szczeblu Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego zapadała decyzja, iż ciało ma zniknąć i że nikt postronny nie powinien wiedzieć, gdzie się podziało. Nawet jeśli szczątki chowano do grobu, robiono to potajemnie, nocą, w ustronnym miejscu, aby ktoś przypadkiem nie zapalił tu świeczki w Święto Zmarłych czy 11 listopada. Ofiary wielokrotnie zagrzebywano na dziedzińcach czy nawet w różnych pomieszczeniach urzędów bezpieczeństwa, starając się zatrzeć wszelkie ślady – mówi dr Maciej Korkuć.

Partyzanci, którzy stracili życie w czasie akcji na stacji Lasek, mieli mniej szczęścia niż ofiary potyczki w Bielance. Nawet dokładnie nie wiadomo, ilu ich naprawdę było.
Kazimierz M., mieszkaniec Nowego Targu, był nastolatkiem, gdy po mieście gruchnęła wiadomość o krwawej jatce, do jakiej doszło w no
cy z 30 października na 1 listopada 1947 roku na stacji w Lasku. Pamięta, że domownicy opowiadali poruszeni, iż leśni ludzie, czyli partyzanci, zaskoczyli śpiących w jednym z wagonów milicjantów. Podobno kazali im złożyć broń i wyjść na stację. Nie mieli zamiaru strzelać. Tym bardziej że tym pociągiem jechała spora grupa cywilów. Pan Kazimierz słyszał również, że partyzantom chodziło głównie o pieniądze przewożone z Urzędu Poczty w Zakopanem do centrali w Krakowie. Informację na ten temat miał przekazać partyzantom sympatyzujący z ruchem oporu brat jednego z „ogniowców”, który pracował w zakopiańskim urzędzie. Ponieważ pieniądze, które zarabiała poczta, przeznaczane były głównie na utrwalenie nowej władzy, partyzanci nie mieli oporów, aby korzystać z takich łupów. Przeciwnie, odbicie gotówki z. rąk milicjantów czy ubeków było powodem do chluby. Żołnierze „Ognia”, utworzywszy po śmierci swojego przywódcy oddział „Wiarusów”, nie przypuszczali jednak, że milicjanci zaczną strzelać. I to na oślep.

– To była krwawa jatka – cytuje zasłyszane w młodości opowieści Kazimierz M. Nie potrafi powiedzieć, ilu partyzantów zginęło. Wie natomiast, że były ofiary również wśród cywilów. Udało mu się ustalić, że ciała Mariana W. oraz Marii K., którzy tej nocy jechali pociągiem osobowym z Zakopanego do Krakowa i przypadkowo zginęli w strzelaninie w pociągu, spoczywają na nowotarskim cmentarzu. Losy zabitych w potyczce partyzantów nie były do dzisiaj znane. Podobno furman, którego UB zatrudniło do wożenia ciał, jedyny człowiek mogący wyjaśnić tę zagadkę, zniknął w tajemniczych okolicznościach.

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 11 (2/2)

Strona główna>

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 11 (2/2)

Dr Maciej Korkuć, który …

Dr Maciej Korkuć, który wielokrotnie penetrował archiwa dawnego UB w poszukiwaniu materiałów związanych z oddziałem „Ognia”, zastrzega się, że potrafi opisać akcję w Lasku jedynie od strony technicznej, tak jak przedstawiali ją funkcjonariusze MO i UB w swoich raportach.
Partyzanci weszli do stojącego w Lasku pociągu 30 minut po północy 1 listopada 1947 roku i kazali wyjść mundurowym. Gdy milicjanci zobaczyli, że znaleźli się w pułapce, że ucieczka jest praktycznie niemożliwa, zaczęli strzelać w popłochu.
Na tę kanonadę odpowiedzieli strzałami partyzanci. W chaosie i zamieszaniu raniono kilku cywilów. Dwie osoby spośród nich zmarły. Trudno powiedzieć, czy z rąk partyzantów czy milicjantów. Wedle ubeckich szacunków, niekoniecznie zgodnych z prawdą, partyzantów było w sumie 11. Dwóch zginęło na miejscu. Dwóch innych, rannych, zdołało się ewakuować razem z resztą oddziału. Umieszczono ich albo w kwaterze „Wiarusów” w Niwie pod Nowym Targiem, albo w pobliskim przysiółku zwanym Buflakiem. Informacje na ten temat są rozbieżne. Tam mieli dochodzić do zdrowa, przeczekując pierwsze, gorące jeszcze tygodnie po akcji.

Zdradził ich jeden z miejscowych gospodarzy. Zostali otoczeni przez grupę operacyjną milicji i UB. Jeden z partyzantów, nie chcąc się oddać w ich ręce, rozerwał się granatem. Był to albo Stanisław Bochniak ps. „Zemsta”, albo Jan Pierwoła ps. „Piorun”. Drugi z osaczonych został pojmały i zmarł w drodze do Nowego Targu. Ofiar akcji w Lasku mogło być w sumie 9. Co do dziesiątej nie ma pewności. Domniemaną dziesiątą ofiarą (według niektórych opracowań UB) mógł być Zbigniew Zagrodzki ps. „Żbik”, o którym pisze się w materiałach UB, że był dezerterem z Powiatowego  Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Targu.
W Lasku zginęło też trzech funkcjonariuszy MO. Pochowano ich z honorami, w asyście kolegów w mundurach i przy dźwiękach orkiestry. Pogrzeby dwójki cywilów odbyły się w rodzinnym gronie, cicho i skromnie.
Rodziny czterech partyzantów, których postrzelono na stacji w Lasku, daremnie oczekiwały na wiadomości o swoich bliskich. Prawdopodobnie do dzisiaj nie wiedzą, co się stało ze zwłokami „Zemsty”, „Huragana”, „Wichra” i „Pioruna”.

Z dziennikarskiego śledztwa wynika, że partyzanci, którzy stracili życie w czasie akcji na stacji Lasek, prawdopodobnie trafili najpierw do prosektorium Collegium Medicum UJ. Być może na ich zwłokach studenci Wydziału Lekarskiego uczyli się anatomii. 30 stycznia 1948 roku przywieziono ich na cmentarz Rakowicki i zakopano w dwóch drewnianych skrzyniach. Z zachowanej z tamtego okresu dokumentacji wynika, że „Wicher” „Huragan” i „Piorun” (drugi pseudonim „Dratwa”) spoczęli obok siebie i – co wielce prawdopodobne – obok swego dowódcy – majora Józefa Kurasia „Ognia”, któremu nadano fikcyjne nazwisko Kryszczała. Natomiast „Zemsta”, inny „ogniowiec” zastrzelony w Lasku, został złożony w drugiej skrzyni razem z trzema osobami, niemającymi nic wspólnego z partyzantką.
Tylko jeden z pochowanych we wspólnej mogile „ogniowców” jest wymieniony w zachowanych dokumentach z imienia, nazwiska i pseudonimu. To Adam Półtorak „Wicher”. Funkcjonariusz UB zaznaczył, że miał 30 lat, gdy znalazł się w szeregach „Ognia”. Dwaj inni występują tylko pod pseudonimami, jako NN, czyli o nieustalonych personaliach. Czwartemu poległemu w Lasku zniekształcono nazwisko.

Gdyby krewnym wymienionych wyżej partyzantów udało się w jakiś sposób dotrzeć do dokumentacji cmentarnej z tamtych lat, prawdopodobnie niewiele by się dowiedzieli. Możemy im dzisiaj pomóc tylko dlatego, że jeden z naszych czytelników – dr Andrzej Ślęzak, dyrektor Szpitala im. S. Żeromskiego w Nowej Hucie – odnalazł ukryte przez wiele lat materiały, a drugi – dr Maciej Korkuć, historyk z IPN, dokładnie przeszukał ubeckie archiwa, robiąc kserokopie z tysięcy materiałów, w których pojawiały się nazwiska i pseudonimy ludzi z oddziału „Ognia”.
Dzięki temu mogliśmy zidentyfikować ofiary z Lasku i zlokalizować miejsce ich pochówku. Pierwsza z ofiar to Stanisław Bochniak, syn Józefa, urodzony 1 kwietnia 1925 roku w Czorsztynie, pseudonim „Zemsta”. W aktach UB figuruje również jako „Saper”. Z tychże akt wynika, że przyłączając się do oddziału „Ognia”, zdezerterował z ludowego wojska. Ujawnił się 4 kwietnia 1947 roku, ale później znów poszedł do lasu, meldując się w oddziale „Wiarusów”. Ranny w akcji na stacji Lasek, zginął w czasie obławy w Niwie.
Stanisław Bochniak ps. „Zemsta” lub „Saper”, został pochowany trzy miesiące po śmierci w kwaterze LXXIX cmentarza Rakowickiego. W 1976 roku przekopano jego grób. Obecnie spoczywa tam inna osoba.
W tej samej kwaterze, ale w innym rzędzie pochowano szczątki trzech kolegów Stanisława Bochniaka. Adam Półtorak ps. „Wicher” (ale też „Sokół”, „Leoś”), syn Jana, urodzony 15 grudnia 1928 roku w Chabówce, ujawnił się 29 listopada 1946 roku. Później w oddziale „Ognia” i „Wiarusów”. Zginął na stacji w Lasku. Jego starszy o 4 lata brat Józef  ps. „Grab”, był członkiem oddziału „Groźnego”.
Jan Pierwoła, syn Józefa, urodzony 16 grudnia 1929 roku w Sromowcach Wyżnych, ps. „Piorun” albo „Dratwa”, został ranny w czasie potyczki na stacji w Lasku. Trafił do obozu „Wiarusów” w Niwie. Tutaj, razem ze Stanisławem Bochniakiem, został osaczony. Z ubeckich akt wiadomo, że jeden z nich rozerwał się granatem. Ten szczegół może być istotny przy ewentualnej ekshumacji.
Ostatnia z ofiar potyczki w Lasku to prawdopodobnie Teofil Papierz ps. „Huragan”, syn Wilhelma, urodzony 12 grudnia 1926 roku w Rabce. Dr Maciej Korkuć ustalił, że taki sam pseudonim nosił inny „ogniowiec” – Zbigniew Kwapień. W materiałach UB napisano, że Kwapień pochodził ze Wschodu, a. jego siostra pracowała w PCK w Bytomiu. Jeden „Huragan” różnił się od drugiego m.in. tym, że Kwapień miał srebrny ząb w górnej szczęce, co skwapliwie odnotowali funkcjonariusze UB, a co może być istotne przy ewentualnej identyfikacji.

Nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że szczątki ofiar akcji w Lasku złożono w oznaczonym przez nas miejscu. Jeśli specjaliści ocenią, że jest szansa na ich odnalezienie, będziemy robić wszystko, aby doszło do ekshumacji.
O tym, że tajemne pochówki skrzyń z ludzkimi zwłokami, które przywożono z Zakładu Medycyny Opisowej, odbywały się właśnie na wspomnianej kwaterze cmentarza Rakowickiego, upewniłam się, słuchając pana Adama, który w latach 40. i 50. mieszkał przy ul. Żelaznej w Krakowie. Z okien jego kamienicy widać cmentarz Rakowicki i wyznaczoną przez nas kwaterę. 85-letni dziś pan Adam prosił, aby nie wymieniać jego nazwiska – zaklina się, iż na początku 1948 roku widział, jak przywieziono na furmance i złożono od strony alei 29 Listopada dużą, drewnianą, nieheblowaną skrzynię, którą następnie dość głęboko zakopano i zasypano ziemią. Pan Adam twierdzi, że kilka tygodni później w tym samym miejscu odbył się prawdziwy pogrzeb z księdzem i żałobnikami. Podobno nie tylko uczestnicy ceremonii dziwili się, że trumna spoczęła tak płytko, pod wierzchnią warstwą ziemi.

GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Polski, Nr 130 (18226), 04.06.2004

Gdzie pochowano „Ognia"? – 10 < część > 12
Gdzie pochowano "Ognia"? – część 1>

Strona główna>

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 10

Historia w pamięci

Czy archiwa Zakładu Anatomii Collegium Medicum UJ mogą rzucić światło na mroczną tajemnicę?

Co mają do powiedzenia ludzie – jest ich coraz więcej – którzy pod koniec lat 40. i na początku 50. przewijali się przez gmach Zakładu Anatomii Collegium Medicum UJ? Ich opowieści układają się w logiczny ciąg zdarzeń, które mogły poprzedzić sam akt (pochówku?, unicestwienia?) zwłok majora Józefa Kurasia.

Halina Jeżewska, stomatolog z zawodu, jest osobą znaną nie tylko w środowisku kombatantów z Małopolski. Nazwisko pani Haliny oraz jej ojca zapisało się złotymi zgłoskami w historii Wielkiej Brytanii. W krakowskim Muzeum Armii Krajowej są dokumenty poświadczające, iż ojciec i córka .w czasie wojny uchronili od niechybnej śmierci, a na pewno od jenieckiego obozu, brytyjskiego oficera, ukrywając go w swoim domu przed gestapowcami.
Halina Jeżewska przyznaje, że jej ojciec, wywodzący się z rodziny o patriotycznych korzeniach, nigdy nie zaaprobował sowieckich porządków po wojnie. Halina, studiując w latach 1950-54 medycynę w Collegium Medicum UJ, miała więc już ukształtowany kręgosłup ideowy. Jej poglądy różniły się jednak od tych, jakie prezentowali niektórzy koledzy. Przyznaje, że wtedy, gdy była studentką, nie wiedziała jeszcze, kto to był major Józef Kuraś „Ogień” i w jaki sposób walczył z nową władzą. Sylwetkę i losy partyzanta z Podhala poznała dużo później. Jednak dopiero – niedawno, po publikacjach na temat „Ognia” w „Dzienniku Polskim”, przypomniała sobie pewne szczegóły swojej studenckiej edukacji.
– To było bodaj w 1950 lub 1951 roku. Na ten dzień zaplanowany został wykład o mięśniach człowieka. Gdy weszłam na salę wykładową w Zakładzie Anatomii, byłam zszokowana. Podobnie, zresztą jak reszta koleżanek i kolegów. Bo oto na stojącym pod ścianą stelażu zobaczyliśmy rozpięte, jak płótno na blejtramie, ludzkie zwłoki od tyłu. Pamiętam dokładnie, że były odarte ze skóry; tak, aby było widać wszystkie mięśnie. Żuchwę tego nieszczęśnika przytrzymywała opaska. Nie było jednak widać twarzy.

Halina Jeżewska pamięta, że szef katedry – prof. Tadeusz Rogalski, wyjaśniał studentom, że to zwłoki wyjątkowego przestępcy – Niemca, który wiele złego wyrządził Polsce i Polakom. – Swoją mowę profesor zakończył mniej więcej w ten sposób, iż ten człowiek w pełni zasłużył sobie na karę, jaka go spotkała i że przynajmniej po śmierci przysłuży się państwu polskiemu jako eksponat, na którym będą się uczyć studenci – wspomina Halina Jeżewska.
Przypominając sobie tamten wykład, potrafi odtworzyć wiele szczegółów. M.in. ten, że nieboszczyk był ogromnej postury, miał wyjątkowo duże dłonie i stopy. Twierdzi, że nigdy wcześniej nie zastanawiała się, czy prof. Rogalski mówił prawdę.
– Dzisiaj, gdy staram się posklejać te wspomnienia w jedną całość, dochodzę do wniosku, że zwłoki mogły należeć do majora Kurasia „Ognia” – dzieli się swoimi przemyśleniami Halina Jeżewska. – Co prawda, ów wykład wypadł trzy lata po jego śmierci, ale to nie był wielki problem, aby przetrzymać ciało w chłodni lub w formalinie – sugeruje Halina Jeżewska.

Prof. Janina Sokołowska-Pituchowa, która od 1947 roku pracowała i przez ćwierć wieku kierowała Zakładem Anatomii, słuchając wspomnień Haliny Jeżewskiej, kręci głową z niedowierzaniem. Nie przypomina sobie zwłok żadnego Niemca, które mogłyby służyć jako eksponat.
– Owszem, w tamtych latach przywożono do prosektorium osoby z niemieckim obywatelstwem, ale to były kobiety, SS-manki – mówi stanowczo.

Halina Jeżewska upiera się przy swoich wspomnieniach: – Nie tylko dlatego, że mam trochę mniej lat niż pani profesor, ale również z tego powodu, że dokładnie pamiętam, kto z moich ówczesnych kolegów ze studenckiej ławy był na tym wykładzie ze mną. Postaram się odtworzyć nazwiska z pamięci. Jest tylko jeden szkopuł. Jeśli te osoby żyją, mogą mieszkać daleko od Krakowa. Poza tym nie wiem, czy będą chciały się ujawnić lub mówić cokolwiek na temat, który może się wiązać z „Ogniem”. W moich studenckich czasach mieliśmy na roku sporo ludzi związanych z UB i ówczesnym reżimem.Pamiętam takie zdarzenie z 1981 roku. Podczas jakiegoś mityngu, organizowanego przez NSZZ „Solidarność”, spotkałam moją koleżankę ze studiów. Paradowała ze znaczkiem „Solidarności” w kłapie. Uściskałyśmy się serdecznie. I gdy tak plotkowałyśmy, jakaś kobieta, która przyglądała się nam od dłuższego czasu, podeszła do nas i zwracając się w moją stronę powiedziała: – Pani mi wygląda na porządną osobę. Dlatego zastanawiam się, co panią łączy z tą ubecką zdzirą?
Do kogo należały zwłoki rzekomego Niemca, na których Halina Jeżewska uczyła się, jak wygląda układ mięśniowy człowieka? To pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Być może do Józefa Kurasia „Ognia”.

Ujawnia się coraz więcej osób, które albo same widziały ciało tego partyzanta w prosektorium, albo ktoś im mówił, że właśnie tam trafiło.
Ojciec Jana Czarskiego tuż po wojnie pracował w jednym z krakowskich przedsiębiorstw, jako ślusarz. Gdyby żył, zostałby zapewne wezwany w charakterze świadka w procesie o zbezczeszczenie zwłok „Ognia”.
– Tato opowiadał mi, że kilka lat po wojnie widział w prosektorium pokawałkowane zwłoki majora Józefa Kurasia. Z opowieści ojca wynikało, że leżały w kamiennym cebrzyku czy też wannie, zalane białawym płynem – opowiada Jan Czarski.
Ta rozmowa odbyła się w latach 60. Pan Jan nie pamięta, skąd jego ojciec wiedział, że to zwłoki „Ognia” i co spowodowało, iż akurat w tamtym momencie wspominał pierwsze, powojenne lata.
– Być może wtedy ukazała się jakaś tendencyjnie napisana książka na temat  partyzantów z Podhala – dywaguje Jan Czarski. Do tej pory nigdy nikomu nie przytaczał słów ojca. Dziś ujawnia swoją z nim rozmowę, bo uważa, że hipoteza o przekazaniu ciała majora Kurasia do ćwiczeń studentom jest wielce prawdopodobna.

Gdzie szukać dowodów na poparcie tej tezy przedstawionej przez całkiem już spore grono świadków?
Dr Krzysztof Szwagrzyk z wrocławskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej sugeruje, że warto poszperać w archiwach Zakładu Anatomii. Sam opisał i udokumentował przypadek ppor. Antoniego Wołyńskiego „Odyńca”, żołnierza VI Wileńskiej Brygady AK, przekazanego przez UB po śmierci w 1948 roku do Zakładu Anatomii Prawidłowej uniwersytetu we Wrocławiu. Zwłoki „Odyńca” przeleżały pól roku w uczelnianej chłodni jako osoba NN (o nieustalonychych personaliach). Później trafiły na stół do prosektorium i służyły studentom do ćwiczeń. Skąpe dane na ten temat zachowały się do dziś w aktach wrocławskiego Zakładu Anatomii. Dr Szwagrzyk opowiada, że wpadł na ten trop przypadkowo w archiwum WUBP we Wrocławiu.
– Szukałem dokumentacji związanej z działalnością oddziału „Odyńca”. Znalazłem opis, jak przygotowywano zasadzkę na niego. Był tam m.in. protokół z przesłuchania „Odyńca”. Następna strona akt zawierała pokwitowanie odbioru zwłok
mężczyzny NN w takim wieku i o takich cechach jak „Odyniec”, podpisane przez jednego z pracowników Zakładu Anatomii. W przypadkowy więc sposób odkryłem, co się stało z jego ciałem. Jestem pewien, że ta karta została celowo tam umieszczona. Szkoda, że nie wiem, przez kogo. Ale dzięki takim anonimowym osobom można rozwikłać wiele zagadek najnowszej historii. Być może w podobny sposób uda się ustalić, co UB zrobił ze zwłokami „Ognia”?

Prof. Janina Sokołowska-Pituchowa rozwiewa te nadzieje. Twierdzi, że odnalezienie pokwitowania odebrania zwłok czy innego śladu w postaci dokumentu z tamtych lat w Zakładzie Anatomii Collegium Medicum UJ jest praktycznie niemożliwe. Podobno w 1981 lub 1982 roku – dokładnie nie pamięta – w budynku, gdzie mieścił się ten zakład, wybuchł pożar. Spaliły się wówczas m.in. dwie duże szafy, w których znajdowała się cała dokumentacja: karty zgonu, przyjęcia i wydania zwłok itp., itd.
– To było ewidentne podpalenie. Prowadzono śledztwo w tej sprawie, ale do dzisiaj nie udało się wykryć sprawcy i ustalić motywów tego czynu – stwierdza prof. Sokołowska-Pituchowa.

Tajemniczy i bardzo wnikliwy Czytelnik naszych publikacji z cyklu „Gdzie pochowano »Ognia«?” (z odręcznego podpisu pod listem trudno wywnioskować, kim jest; przy okazji bardzo proszę o ujawnienie się!) proponuje, aby zbadać dokumentację innych zakładów, gdzie w okresie tużpowojennym trafiały zwłoki rozstrzelanych na podstawie wyroków sądowych. Np. Zakładu Medycyny Sądowej i Anatomii Patologicznej. A także… Miejskich Zakładów Sanitarnych.
Nasz Czytelnik przypomina, że ciało skazanego na śmierć i rozstrzelanego 1 sierpnia 1947 roku Stanisława Lubicz-Wróblewskiego, oskarżonego o zabicie ówczesnego prokuratora Romana Martiniego, przewieziono następnego dnia po wykonaniu wyroku właśnie do Miejskich Zakładów Sanitarnych przy ul. Prądnickiej w Krakowie. Dziś w tym miejscu znajduje się Szpital Specjalistyczny im. Jana Pawła II. Czytelnik, który sądząc po fachowych określeniach, jakich używa, może mieć coś wspólnego z medycyną, analizuje wypowiedzi osób, które tuż po wojnie studiowały na Wydziale Lekarskim UJ, porównując ich wspomnienia z tamtego okresu z własnymi doświadczeniami. Wspomina przy tym luźną, towarzyską rozmowę z jednym z uczestników kursu szkoleniowego w Klinice Ginekologiczno-położniczej w Krakowie w 1963 roku. Ten człowiek opowiadał naszemu Czytelnikowi, że w czasie studiów w latach powojennych na Wydziale Lekarskim UJ podczas ćwiczeń prosektoryjnych w Zakładzie Anatomii widział zwłoki SS-manki z Oświęcimia.

Ta historia dowodzi, że występujący w reportażu pt. „Świadkowie” Franciszek Hapek ma dobrą pamięć. I można mu wierzyć, gdy wspomina, że jako student rok po śmierci „Ognia” widział w prosektorium Zakładu Anatomii zwłoki postawnego mężczyzny, o którym jeden z laborantów mówił, że to jest Józef Kuraś, a na drugim stole ciało kobiety – twierdzi anonimowy Czytelnik.
W opinii Czytelnika warto się rozejrzeć, czy wśród eksponatów Muzeum Anatomicznego Collegium Medium UJ nie ma wycinka ludzkiego ciała z tatuażem w formie pszczółki, zdobiącym, jak utrzymuje inny świadek, dr Roman Kozłowski, zwłoki mężczyzny, o którym nieżyjący już dzisiaj Stanisław Kohman, wówczas asystent w Zakładzie Anatomii, mówił, że to Józef Kuraś „Ogień”.
Czytelnik widział kolekcję tatuaży pochodzących z sekcjonowanych zwłok. Znajduje się ona w Zakładzie Anatomii Akademii Medycznej w Gdańsku.
– Być może podobna jest w Krakowie. To byłaby sensacja i namacalny dowód, że ciało „Ognia” istotnie trafiło na prosektoryjny stół – kończy swój wywód anonimowy Czytelnik.

Jacek Schrott, geodeta z zawodu, od 11 lat mieszkaniec Detroit, proponuje podjąć próbę odszukania miejsca pochówku „Ognia” korzystając z pomocy osób poruszających się w świecie magii i ezoteryki. W jego opinii można wykorzystać nadprzyrodzone zdolności niektórych z nich. Np. kobiety mieszkającej w pobliżu tego amerykańskiego miasta, która będąc w transie, odpowiada na pytania ludzi poszukujących swoich bliskich, zaginionych w tajemniczych okolicznościach.
Podejmuje się również innych zadań. Podczas jednego z seansów grupa obecnych na spotkaniu z medium Polonusów zapytała jasnowidzącą, czy mogłaby powiedzieć, kto przyczynił się do wypadku samolotu, którym leciał gen. Władysław Sikorski. Wiadomo, że wypadek zakończył się śmiercią generała i załogi. Kobieta miała odpowiedzieć, że samolot został uszkodzony przez  byłego adiutanta gen. Sikorskiego z zemsty za odsunięcie go na boczny tor przez tego dowódcę.
Jacek Schrott, Czytelnik „Dziennika Polskiego” z Detroit, zaofiarował się zapytać medium na jednym z najbliższych spotkań, czy potrafiłaby wskazać miejsce pochówku mjr. Józefa Kurasia „Ognia”. Warto wspomnieć, że do pomocy jasnowidzów ucieka się nawet policja. O dwóch spektakularnych przypadkach odnalezienia przez jasnowidza Jackowskiego zwłok, których  bezskutecznie od lat poszukiwano, rozpisywały się kilka lat temu wszystkie gazety.

Dr Krzysztof Szwagrzyk z IPN w Wrocławiu nie ma nic przeciwko temu, aby wykorzystać nadprzyrodzone zdolności niektórych ludzi do poszukiwań miejsca pochówku „Ognia”. Uważa, że warto podejmować jak najszersze działania, aby uzyskać pożądany efekt; wykorzystać każdy trop, również zaproponowany przez jasnowidza. Jednakże w opinii dr. Szwagrzyka, jeśli nie ma innej możliwości uzyskania potrzebnych informacji, jeśli nie istnieją materiały  archiwalne na ten temat, jeśli żyjący do dziś funkcjonariusze UB nie chcą mówić, najskuteczniejszą metodą są apele prasowe do ludzi, którzy żyli w tamtych latach, a którym historia własnego narodu nie była i nie jest obojętna.

Podobnego zdania jest wspomniany anonimowy Czytelnik, który swoje obszerne i ciekawe wynurzenia kończy taką oto konstatacją: To jut ostatni moment, kiedy można ocalić tamte lata od zapomnienia. Dobrze, ze odzywają się ludzie, którzy cokolwiek wiedzą czy pamiętają, bo z ich, czasem drobnych informacji, nanizanych jak paciorki na nitkę, powstaje pewien ciąg wiadomości wchodzących do zbiorowej pamięci społeczeństwa. To był powód, dla którego i ja się odezwałem.

GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Polski, Nr 124 (18220), 28.05.2004

Gdzie pochowano „Ognia”? – 9 < część > 11 (1/2)
Gdzie pochowano "Ognia"? – część 1>

Strona główna>

Gdzie pochowano „Ognia”? – część 9

Bohaterowie są zmęczeni

W domu Kurasiów bywał ks. prof. Józef Tischner. – Noście pięknie to nazwisko – powiedział kiedyś wnuczkom Józefa Kurasia.

O „Ogniu” i jego żołnierzach pisano – „prostaczki”, „bandyci”, „analfabeci”. Tymczasem wielu z nich miało przedwojenną maturę. Rodzice „ogniowców” byli nauczycielami, urzędnikami, drobnymi przedsiębiorcami, W ich domach nigdy nie brakowało książek. Dzieła Mickiewicza, Sienkiewicza, Żeromskiego stały obok Katechizmu Kościoła Katolickiego i Biblii.


Potomkowie partyzantów z Podhala – Kurasiowie, Świdrowie – podobnie jak ich ojcowie, dziadowie i stryjowie są ludźmi wykształconymi i pracowitymi. Z szacunku wobec przodków, ale też aby udowodnić, że nie byli oni prostakami, bandytami i analfabetami, starają się odnaleźć wszystkie, brakujące puzzle rodzinnej historii. A nade wszystko chcą wiedzieć, co się stało ze szczątkami ich bliskich. Mówią, że nie spodziewali się, iż będzie to tak trudne zadanie. Przyznają, że czasami czują się zmęczeni.

Syn Józefa Kurasia „Ognia” Zbigniew ma obecnie 58 lat i mieszka w Nowym Targu. Razem z żoną Heleną pochodzącą z okolic Makowa Podhalańskiego oraz dwiema córkami: Martą i Ewą, tworzą niezwykle udaną rodzinę. Zajmują część kamienicy w pobliżu nowotarskiego rynku, w której wychowywała się matka Zbyszka Czesława Polaczyk, druga żona majora Kurasia. Jej rodzice, dziadkowie Zbigniewa, prowadzili tu bar. Najstarsi wiekiem mieszkańcy Podhala wspominają ich jako osoby pracowite, zacne, głęboko wierzące.
W barze u państwa Polaczyków można było w czasie okupacji spotkać majora Józefa Kurasia, który po klęsce wrześniowej przystąpił do Konfederacji Tatrzańskiej i pod pseudonimem „Orzeł” walczył z niemieckim okupantem. Wtedy zapewne nie przypuszczał jeszcze, że za kilka lat zostanie zięciem Polaczyków.
Kazimierz Mozdyniewicz, emerytowany kierowca z Nowego Targu, w 1946 roku jako 14-letni chłopak spotkał się twarzą w twarz z „Ogniem” właśnie w barze państwa Polaczyków.
– Był dzień targowy. Mama kazała mi tam szukać ojca – wspomina pan Kazimierz. – Moją uwagę zwrócił wysoki, barczysty mężczyzna oparty o kontuar. Zapytał mnie: – Czego tu szukasz, synku? Powiedziałem, kim jestem i że przyszedłem po ojca. Wtedy ten mężczyzna też się przedstawił, a polem pogładził mnie po głowie swoim potężnym łapskiem i powiedział: – Idź do domu. Twojego taty tutaj nie ma. – Ciężaru jego ręki nie zapomnę do dziś. Potem, gdy już byłem dorosły, dowiedziałem się, o co walczył i jak zginął „Ogień”. Jako mieszkaniec Podhala wiem, że ta postać budziła i budzi kontrowersje. Jednak dla mnie „Ogień” jest bohaterem, patriotą, który walczył o wolną Polskę.
Kazimierz Mozdyniewicz uważa za bardzo prawdopodobną wersję, że szczątki majora Kurasia pogrzebano pod fałszywym nazwiskiem na cmentarzu Rakowickim razem ze zwłokami partyzantów, którzy zginęli w mało znanej historykom akcji w Lasku. Podaje interesujące szczegóły tej operacji, którą rozpracowywał na własną rękę.
– Chciałbym kiedyś zapalić świeczkę na grobie „Ognia” – mówi na zakończenie naszej rozmowy.

Zbigniew Kuraś, syn „Ognia”, ma podobne marzenie, chociaż trudno mu wyartykułować to, co czuje. Nie dlatego, że nie szanuje ojca, ale dlatego, że jego dusza może łkać, a nawet krwawić zraniona, ale o tym będzie wiedział tylko on sam. Nikt postronny. Ten mężczyzna sprawia wrażenie twardego człowieka. Musiał być twardy. W jego życiu nie było miejsca na sentymenty. Przez wiele lat udowadniał przecież, że ma nerwy ze stali.
Bo na legendę majora Józefa Kurasia „Ognia” składa się nie tylko część pełna chwały, ale i ta – gorzka, szeptana, a czasem wykrzyczana w twarz Zbyszkowi. Przy każdej okazji. Nawet wtedy, gdy poznał Helenę, swoją żonę. Był wyraźnie skonfundowany, gdy powtórzyła mu, że koleżanki, dowiedziawszy się, z kim umawia się na randki, zapytały ściszonym i pełnym trwogi głosem, czy wie, że to syn „Ognia”… Wiem. No i co z tego? – taką odpowiedź dała kumom. Później tą samą formułkę powtarzała wielokrotnie. – Dzisiaj jestem dumna z siebie, ze Zbyszka, z naszych córek, że nie załamaliśmy się i przetrwaliśmy ten okres. Jesteśmy wdzięczni dziennikarzom, historykom, pracownikom IPN, że odkrywają coraz to nowe fakty z działalności „Ognia”. Dopiero teraz okazuje się, że ci, którzy sądzili, że ich krewni zginęli z ręki „ogniowców”, byli w błędzie, że to była sprawka milicji i UB – mówi Helena Kurasiowa.

Żona Zbigniewa Kurasia jest nauczycielką. On sam ukończył technikum weterynaryjne. Wielu podhalańskich gospodarzy poznało jego sprawne ręce, zawodowy spryt i otwartą głowę. Dzisiaj zajmuje się prywatnym biznesem – prowadzi kwiaciarnię na parterze kamienicy, której jest współwłaścicielem. Ojciec zapewne byłby z niego dumny. A jeszcze bardziej ze swoich wnuczek. Starsza – Marta to wykapany dziadek. Nie dostała się na medycynę, więc wybrała chemię na UJ. Była bardzo dobrą studentką. Znała języki. W ten sposób zapracowała na studia w Paryżu. Obecnie jest stypendystką rządu francuskiego. Młodsza, Ewa, dziewczyna o artystycznej duszy, absolwentka zakopiańskiego Liceum im. Kenara, również często przebywa za granicą. Ma przyjaciela Holendra, który jest lotnikiem. Z podróży po świecie przywiozła całą masę gadżetów, które są ozdobą urządzonego ze smakiem mieszkania rodziny Kurasiów. Najbardziej wyeksponowane w tym mieszkaniu są pamiątki po „Ogniu” (fotografie, oprawione przez Ewę), książki oraz przedwojenne meble i bibeloty, charakterystyczne dla kultury podhalańskiej.

W domu Kurasiów bywał ks. prof. Józef Tischner. Bardzo lubił Martę i Ewę. Gdy pod koniec życia księdza profesora Kurasiówny odwiedziły go, pożegnał się z nimi, mówiąc – Noście pięknie to nazwisko. Noszą, a nawet obnoszą się z tym nazwiskiem. Są z niego dumne. Tak samo jak ze swojego pochodzenia – polskiego, podhalańskiego. Marta i Ewa Kurasiówny zawsze z zainteresowaniem słuchały opowieści o dziadku. Jeszcze jako małe dziewczynki nie mogły zrozumieć, dlaczego w Święto Zmarłych nie idą do dziadka na cmentarz.
Dlatego wprowadziłem obyczaj rodzinnej wędrówki w tym dniu do lasu, na bacówkę, tam, gdzie była jedna z kryjówek ojca – wspomina Zbyszek Kuraś. – Tam świeciliśmy dziadkowi, znicze. Do bacówki często też chodziłem sam. Po to, aby naładować akumulatory. Pewnego razu na skraju lasu zobaczyłem mglistą postać mężczyzny. Był wysoki i barczysty. Zupełnie jak ojciec z nielicznych, zachowanych do dziś fotografii. Zbyszek Kuraś wierzy, że szczątki jego ojca prędzej czy później zostaną odnalezione. Niechętnie wspomina swoje starania o poznanie tej tajemnicy.
– Wielu ludzi obiecywało pomoc. Czasem było to zwykłe podpuszczanie, innym razem jawna kpina z moich uczuć. Po latach zostawiłem tę sprawę swojemu biegowi. Nadzieje odżyły na początku dekady, gdy IPN rozpoczął śledztwo m.in. w tej sprawie. Dobrze, że wśród tych śledztw są i sprowokowane przez ludzi, którzy uważają, że mój ojciec był przyczyną nieszczęść ich rodziny. Uważam, że wszystkie wątki powinny być dogłębnie wyjaśnione. I ojciec – tam, gdzie jest – i ja – będziemy wtedy spać spokojnie – mówi Zbigniew Kuraś.

Stanisław Świder, 40-letni lekarz ZOZ w Jordanowie, bratanek „Pucuły”, jednego z żołnierzy „Ognia”, jest tego samego zdania, chociaż nazwisko, które nosi, nie budziło na Podhalu większych emocji. Józef Świder ps. „Pucuła”, należał do grupy Ochrony Sztabu i był zastępcą Henryka Głowińskiego, ps. „Groźny”, dowódcy 3 kompanii. Po śmierci Józefa Kurasia w lutym 1947 roku i decyzji Jana Kolasy „Powichra” o ujawnieniu się „ogniowców” Stanisław Świder, który nie pogodził się z tą decyzją, zorganizował oddział partyzancki „Wiarusy” i przyjął pseudonim „Mściciel”.
Władysław Świder, 77-letni dziś brat „Mściciela”, ojciec Stanisława, w lecie 1946 roku został wysłany przez matkę do obozu „ogniowców” na Turbaczu. Miał przekonać brata do kapitulacji. Gdy tam przebywał, obóz został otoczony przez funkcjonariuszy milicji i UB. Jego misja była tym bardziej uzasadniona. Ale, jak się okazało, nadaremna. – Stryjek postawił się ojcu. Powiedział, że nie będzie służył dwóm bogom – przytacza słowa, które usłyszał z rodzinnego przekazu Stanisław Świder, usprawiedliwiając ojca, że będąc w podeszłym wieku, nie wszystko pamięta. Władysław Świder zapamiętał jednak rozpacz matki, gdy dowiedziała się, że jej syn Józek nie zamierza złożyć broni. I chce pomścić „Ognia”, swojego dowódcę. – Widzieliśmy go jeszcze tylko raz, gdy oddział „Wiarusów” przechodził przez Chabówkę. Pomachał nam z daleka. Nie przypuszczaliśmy wówczas, że to będzie pożegnanie – wspomina Władysław Świder.

Józef Świder jako „Mściciel” kontynuował dzieło „Ognia”.

„Mściciel” zginął 18 lutego 1948 roku, niemal dokładnie rok od śmierci „Ognia”. Poległ w potyczce z funkcjonariuszami UB i KBW we wsi Lubień. Władysław Świder miał jechać identyfikować ciało brata. W końcu uznano, że jest za młody. Obowiązek ten powierzono Stefanowi. Od znajomego rodziny dowiedzieli się, że zwłoki leżały najpierw jakiś czas niemal pod płotem; na terenie miejscowej cegielni. Później przewieziono je do siedziby UB w Myślenicach. Tam odbyła się identyfikacja. Podobno były tak zmasakrowane, że Stefan z trudem rozpoznał brata.
– Nasza mama nigdy nie pogodziła się z tym, że Józek zginął. Uczepiła się myśli, że to jednak nie był on. Snuła nawet domysły, że może udało mu się przedostać na Zachód przez zieloną granicę – mówi Władysław Świder. Rodzina „Mściciela” do dzisiaj nie wie, co się stało z jego ciałem. – Ktoś, kto miał jakieś kontakty w UB, doniósł nam, że ciało Józka przewieziono z Myślenic do Krakowa. Być może brat i „Ogień” trafili w to samo miejsce – do prosektorium Akademii Medycznej. Jestem pewien, że nie został po chrześcijańsku pochowany, bo oprawcy z UB nigdy nie przywiązywali wagi do naszej tradycji – dywaguje Władysław Świder.

Dr Stanisław Świder uzupełnia tę dramatyczną, rodzinną historię o szczegóły z ostatniej dekady. Mówi, że gdy tylko przyszła wolność, w lutym 1990 roku rodzina Świdrów, a konkretnie wuj Stefan, zaczęła upominać się o ubeckie akta operacyjne, związane z działalnością „Wiarusów”, łudząc się, że dzięki nim będzie można trafić im trop szczątków wuja Józefa. Stanisław Świder pokazuje pismo ilo archiwów państwowych. Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Krakowie z prośbą o ustalenie okoliczności śmierci i miejsca pochówku Józefa Świdra.
– Wujek Stefan otrzymał lakoniczną odpowiedź, że w aktach byłego Wojskowego Sądu Rejonowego w Krakowie znajduje się tylko szkic sytuacyjny miejsca, gdzie żołnierze KBW stoczyli walkę z oddziałem „Mściciela”. Na szkicu zaznaczono, że tu i tu poległ mój wujek. Z kolei w archiwum WUSW znalazł się zapis o identyfikacji zwłok przez Stefana Świdra. Nigdzie jednak – tak nas poinformowano – nie znaleziono adnotacji o miejscu pochówku „Mściciela” – informuje dr Świder.
W 2001 roku, po powstaniu Instytutu Pamięci Narodowej, wraz z ojcem postanowił kontynuować dzieło Stefana i zainteresować sprawą „Mściciela” Instytut Pamięci Narodowej. – Ojciec przeczytał w prasie, że prof. Witold Kulesza przekazał kombatantom spis 186 miejsc pochówków ofiar aparatu bezpieczeństwa z lat 1944-56. Pomyślałem, że warto upomnieć się o Józka.
Mając obecnie 73 lala i żyjąc w innym kraju niż totalitarny PRL chciałbym chociaż symbolicznie pomodlić się na grobie bliskiego mi brata lub wspólnej mogile, w której spoczywają szczątki doczesne jego i jemu podobnych patriotów – tak Władysław Świder zakończył swój list do IPN, w którym krótko opisał historię „Wiarusów” i „Mściciela”.
Jego syn Stanisław Świder mówi, że byli bardzo rozczarowani odpowiedzią:
– Przedstawiciele IPN w Krakowie radzili nam postępować zgodnie z przyjętą procedurą, wedle której, poszukując miejsca pochówku danej osoby, należy wypełnić odpowiedni kwestionariusz: złożyć go osobiście w IPN, a do niego dołączyć dokumenty potwierdzające śmierć stryja Józefa. Szkopuł w tym, że ubecy nie wystawiali takim jak stryj aktów zgonu. Żadnego zapisu na temat śmierci „Mściciela” nie ma też, co oczywiste, w księgach parafialnych. Dlatego, mimo że wypełniłem wniosek, trzymam go nadal w szufladzie i staram się na własną rękę zbierać wszelkie możliwe informacje o okolicznościach śmierci stryja. Po publikacjach na temat „Ognia” w „Dzienniku” na nowo wstąpiła w nas nadzieja, że być może przy okazji zostanie rozwikłana nasza rodzinna tajemnica – mówi Stanisław Świder.

W stojącym na uboczu Chabówki nowo wzniesionym domu dr. Stanisława Świdra jest pełno książek o historii Polski i regionu podhalańskiego. Są mapy, dokumenty, archiwalne kroniki i fotografie. Materiały na temat „Ognia” oraz jego żołnierzy, w tym „Wiarusów”, zajmują dwa obszerne skoroszyty. Co, oprócz więzi z ojcem i uderzającego podobieństwa do stryja, powoduje, że lekarz internista, mając czas zajęty do ostatniej minuty pracą etatową i dyżurami, poświęca rzadkie wolne chwile na wypełnianie pustych miejsc rodzinnej historii?
Stanisław Świder długo się zastanawia. Wreszcie sięga po jeden z dokumentów. To kserokopia artykułu z „Echa Krakowa” z lutego 1948 roku. Tytuł tej publikacji brzmi: „Koniec bandyckiej epopei »Mściciela«”. – Proszę przeczytać, co pisano wówczas o moim stryju. Nazwano go tutaj bandytą, półgłówkiem, analfabetą. A przecież stryj Władysław miał maturę. Zapewne wyrażał się ładniej po polsku niż niejeden ubek czy milicjant. I w przeciwieństwie do nich na pewno lepiej znał historię swojego kraju – konstatuje Stanisław Świder.
Na zakończenie naszej rozmowy dodaje, że ma nadzieję, iż te zakłamane czasy już nigdy nie powrócą. A jego córka nie będzie narażona na szykany, tak jak rodzice i brat, któremu w latach 70. zablokowano dobrze rozwijającą się karierę.

GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Polski, Nr 118 (18214), 21.05.2004

Gdzie pochowano „Ognia”? – 8 < część >10
Gdzie pochowano „Ognia”? – część 1>

 

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 8

Opiekunowie zwłok

Wśród eksponatów Muzeum Anatomicznego UJ nigdy nie było szczątków Józefa Kurasia. Na jednej z półek stał natomiast, odpowiednio zabezpieczony, mózg marszałka Piłsudskiego – twierdzi prof. Janina Sokołowska – Pituchowa.

– W 1947 roku do prosektorium przywożono niemal wyłącznie ciała młodych, dobrze zbudowanych mężczyzn. Zwłokami opiekowali się dwaj laboranci. Po ćwiczeniach zbierali szczątki do wiadra i składali do drewnianej paki. Tylko oni oraz dr Kohmann mogli rozpoznać „Ognia”. Domyślaliśmy się, że wiele z tych zwłok to osoby zamordowane przez UB, ale nikt z nas nie odważyłby się pytać o personalia nieboszczyków. Taka dociekliwość mogła kosztować życie…

Dr Andrzej Miszke, były wieloletni ordynator oddziału laryngologii Szpitala im. G. Narutowicza w Krakowie, dobrze pamięta opiekunów zwłok. W 1947 roku był studentem II roku Wydziału Lekarskiego UJ. Jeszcze dziś potrafi dokładnie opisać, jak wyglądał Stanisław Kohmann, w owych czasach asystent w Zakładzie Anatomii Opisowej. Pod jego okiem po raz pierwszy w życiu przeprowadzał sekcję ludzkiego ciała. Ma również przed oczami sylwetki laborantów, nazywanych woźnymi, którzy po ćwiczeniach zbierali ludzkie szczątki. To od nich pewnego dnia usłyszał, że potężnie zbudowany mężczyzna, którego zwłoki przywieziono do prosektorium, nazywa się Józef Kuraś „Ogień”.
– Wiedziałem, że to słynny partyzant z Podhala. Tym bardziej byłem ciekaw, jak wygląda. Ani ja, ani nikt z moich ówczesnych kolegów nie zetknął się z ciałem „Ognia” na zajęciach. Ale nie wykluczyłbym tego, że niektóre jego narządy trafiły w formie preparatów do Muzeum Zakładu Anatomii. Być może leżą do dziś na półkach jednej z szaf. Kto mógłby to potwierdzić lub temu zaprzeczyć? Zapewne jedną z takich osób byłby Stanisław Kohmann – sugeruje dr Andrzej Miszke.

Stanisław Kohmann, przed wojną asystent w Katedrze Anatomii Opisowej UJ, którego nazwisko wymienia wielu bohaterów publikacji z cyklu „Gdzie pochowano »Ognia«?”, był jedynym pracownikiem tej katedry, który pozostał w Krakowie w czasie wojny. Szef katedry – prof. Zygmunt Szantroch w 1939 roku został powołany do służby wojskowej. Kolejny z profesorów – Tadeusz Rogalski dostał się wraz z wojskiem do Rumunii, a potem na Wyspy Brytyjskie. Emerytowany cztery lata wcześniej prof. Kazimierz Kostanecki, uczony o międzynarodowej sławie, uważał natomiast za swój obowiązek zgłosić się na zwołane przez niemieckiego okupanta zebranie profesorów 6 listopada 1939 roku. Został wówczas aresztowany i wywieziony wraz z innymi pracownikami krakowskich uczelni do Sachsenhausen. Zmarł w obozie kilka miesięcy później. W takiej sytuacji profesor histologii Stanisław Madziarski z Wydziału Lekarskiego UJ, organizując w 1942 roku tajne studia medyczne, miał spore trudności w znalezieniu wykładowcy anatomii – podstawowego przedmiotu 1 roku. Nie było profesorów, specjalizujących się w tej dziedzinie medycyny; nie było nawet starszych asystentów. Z przedwojennego składu osobowego zakładu pozostał tylko Stanisław Kohmann, zajmujący wówczas stanowisko asystenta. To właśnie jemu powierzono prowadzenie wykładów z anatomii.
Nie miał łatwego zadania, bo w okresie wojennym nie było dostępu do prosektorium. Część studentów odbywała zajęcia w Zakładzie Anatomii Patologicznej, gdzie przywożono zwłoki zmarłych w szpitalach. Jednakże po pewnym czasie nawet tam nie można było prowadzić ćwiczeń. Gestapo aresztowało szefową zakładu – doc. Janinę Kowalczykową, którą wywieziono do Oświęcimia.

Budynek Zakładu Anatomii Collegium Medium UJ przy ul. Kopernika 12. Czy tutaj w lutym 1947 r. przywieziono zwłoki "Ognia"?

Nieliczni, żyjący do dziś studenci tajnych kompletów opowiadają, że Stanisław Kohmann podczas zajęć korzystał z preparatów muzealnych. Wynosił je wraz z żoną ukradkiem, jak sam pisze we wspomnieniach, ukryte w dużej puszce po marmoladzie owocowej. Książki i ryciny w zwyczajnej teczce. Komplety studentów 1 roku były początkowo nieliczne – brało w nich udział około 20 osób. Potem zgłaszało się coraz więcej chętnych do tajnego nauczania. Trwało ono do 1944 roku. Po wyzwoleniu Krakowa tajne komplety zostały rozwiązane, a studenci oficjalnie przyjęci na poszczególne lata studiów. Stanisław Kohmann urządził wówczas prowizoryczne prosektorium w sali wykładowej Zakładu Anatomii, która była najmniej zniszczona.

Powybijane szyby zastąpiono dyktą lub tekturą. W tej właśnie sali ustawiono trzy stoły prosektoryjne. Przy nich Stanisław Kohmann rozpoczął systematyczne lekcje anatomii. Do 1946 roku pełnił również obowiązki szefa Katedry Anatomii. Później to stanowisko objął prof. Tadeusz Rogalski, który powrócił z Anglii.
Pod koniec lutego 1947 roku – czyli w okresie, gdy Józef Kuraś „Ogień” mógł trafić do prosektorium UJ, nadzór nad zwłokami miał nadal Stanisław Kohmann. Szef katedry – prof. T. Rogalski zajmował się wówczas głównie sprawami związanymi z rozbudową katedry i pisaniem podręcznika dla studentów. Jak twierdzą moi rozmówcy, jest raczej mało prawdopodobne, żeby prof. Rogalski mógł mieć jakiekolwiek wiadomości na temat danych personalnych osób, które trafiały na prosektoryjne stoły. Pierwszą osobą w kręgu wtajemniczonych był na pewno Stanisław Kohmann. Dwaj ówcześni studenci medycyny, których wspomnienia przytoczyliśmy w poprzednich odcinkach, utrzymują, że wiadomość, iż do prosektorium przywieziono zwłoki „Ognia”, przekazana im przez woźnych, wyszła od Stanisława Kohmanna. Ówczesny szef prosektorium nie może tego potwierdzić. Zmarł kilka lat temu będąc emerytowanym profesorem Akademii Medycznej w Rokitnicy.

Prof. Janina Sokołowska – Pituchowa jest jedyną, żyjącą do dziś osobą, która w 1947 roku współpracowała ze Stanisławem Kohmannem. Ma 90 lat, ale wciąż jest aktywna zawodowo (pisze i wygłasza referaty, książki, wspomnienia). Studia odbyła na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie. Tam w 1939 roku uzyskała dyplom lekarza, w czasie wojny pracowała w Katedrze Anatomii we Lwowie. W 1945 roku przeniosła się do Krakowa. Tu zaczęła pracę jako starszy asystent w Katedrze Anatomii UJ. Począwszy od 1960 roku – przez 25 lat była jej kierownikiem. Zna każdy kąt budynku, w którym znajduje się ta placówka. Na potwierdzenie swoich słów wymienia wszystkie znaczące eksponaty Muzeum Anatomicznego. Wśród nich ma być (na jednej z półek w środkowej szafie w drugiej sali muzealnej) odpowiednio zabezpieczony mózg marszałka Józefa Piłsudskiego. Czy stoi tam nadał?
– Trudno mi powiedzieć. Trzeba zapytać o to kierownika tej placówki. Natomiast, z całą pewnością w Muzeum Anatomicznym nigdy nie było spreparowanych szczątków Józefa Kurasia – stwierdza autorytatywnie. – A to dlatego, że w 1947 roku muzeum jeszcze się tym nie zajmowało. W tym okresie najwyżej uzupełniano formalinę w stojących tu od lat słojach – dodaje po chwili.
Prof. Janina Sokołowska – Pituchowa nie wyklucza, że zwłoki „Ognia” mogły trafić na stół sekcyjny prosektorium, którym kierował Stanisław Kohmann:
– Do mnie nie dotarła taka informacja. Trudno się zresztą dziwić. Byłam tam obca. Przyjechałam przecież ze Lwowa. A nawet gdybym usłyszała
coś na ten temat, informacja ta pewnie umknęłaby mej pamięci, bo nie znałam wówczas historii tego dowódcy i jego oddziału. Domyślam się, że byłaby to bardzo pilnie strzeżona tajemnica, którą mógł znać tylko Stanisław Kohmann oraz dwaj laboranci, opiekujący się zwłokami. Wszyscy trzej, niestety, nie żyją.

Rok 1969. Spotkanie władz UJ i Katedry Anatomii. Drugi z prawej prof. Stanisław Kohmann. Obok niego prof. Janina Sokołowska – Pituchowa.

Prof. Janina Sokolowska – Pituchowa która wykonała samodzielnie i wraz ze studentami ponad 200 sekcji zwłok, doskonale pamięta, jak tuż po wojnie zorganizowane były zajęcia z anatomii. Z jej opowieści wynika, że jedynymi osobami, które miały do czynienia ze zwłokami od momentu dostarczenia ich do prosektorium aż do pochówku, byli laboranci. To oni kwitowali odbiór nieboszczyków i sprawdzali karty zgonu. Każde zwłoki musiały mieć taką kartę – obojętnie, czy przywiozła je konkretna osoba, czy też znaleziono je na ulicy, inna sprawa, że w owej karcie często widniały tylko dwie literki NN, co oznaczało, że to ciało osoby o nieustalonych personaliach. Zwłoki trafiały najpierw do ogromnych, wypełnionych formaliną betonowo-kamiennych basenów, znajdujących się w piwnicach Zakładu Anatomii. Stamtąd woźni przewozili je na wózkach do prosektorium.
– W tych czasach zwłok nigdy nie brakowało – wspomina prof. Sokołowska – Pituchowa. – Pomimo tego że już w 1948 roku, po uruchomieniu regularnych studiów medycznych, na Wydziale Lekarskim kształciło się kilkuset młodych ludzi; że na I, a potem i na II roku mieli oni tygodniowo po 18 godzin zajęć prosektoryjnych, zwykle jedne zwłoki preparowało 12 osób. Gdy studenci przychodzili na zajęcia, na każdym stole (było ich 10) leżały jakieś zwłoki. W 1947 roku do prosektorium przywożono niemal wyłącznie ciała młodych, dobrze zbudowanych mężczyzn. Po ćwiczeniach laboranci zbierali szczątki do wiader i składali do drewnianej paki. Domyślaliśmy się, że wiele z tych zwłok to osoby zamordowane przez UB, ale nikt nie odważyłby się interesować personaliami nieboszczyków. Taka dociekliwość mogła kosztować życie – konstatuje prof. Sokołowska – Pituchowa.
Moja rozmówczyni może z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że laboranci czynili swoją powinność w taki sposób, aby nie naruszyć zasad etyki.
– Co się później działo z zebranymi przez nich szczątkami? Składano je do drewnianych skrzyń, czyli pak, jak mówiliśmy między sobą, i wywożono na cmentarz Rakowicki. Do każdej paki dołączano jeden lub dwa akty zgonu. Pochówki odbywały się oczywiście bez rozgłosu – kończy ten wątek prof.
Sokołowska – Pituchowa.

Jan L. ma dziś prawie osiemdziesiąt lat. Porusza się na wózku inwalidzkim, ale umysł ma sprawny, nie mówiąc o doskonalej pamięci. W 1948 roku pan Jan, będąc młodzieńcem, który musiał utrzymać matkę i siostrę (los ojca pana Jana był nieznany: później okazało się, że zginął w Starobielsku), handlował papierosami. Kupował je od sąsiadów, pracowników tworzącej się państwowej administracji. Dostawali je z przydziału, chociaż byli ludźmi niepalącymi.
Jednym z klientów pana Jana był grabarz pracujący na Rakowicach. Czasem, przy okazji kolejnej transakcji, obaj wypili trochę samogonu. Wtedy, jak mówi pan Jan, grabarzowi rozwiązywał się język. Opowiadał mu o świeżych, nieoznaczonych i nieopisanych mogiłach na obrzeżach starej części cmentarza. W jednym z takich miejsc urządzono później kompostownik. W innym powstał śmietnik. Jan L. twierdzi, że numer konkretnej alejki i kwatery można odnaleźć w dokumentacji cmentarza (oczywiście, bez danych personalnych).
Nieżyjący dziś grabarz, znajomy Jana L., opowiadał mu również, że miejsca te były pilnowane przez bliżej nieokreślonych stróżów, którzy nie dopuszczali tam osób postronnych. Podobno owi „faceci w kapeluszach z rondem” kręcili się tam jeszcze w połowie lat 60.

Wśród osób, które zgłaszają się po kolejnych publikacjach z cyklu „Gdzie pochowano »Ognia«?”, nie brakuje takich, które uważają, że zwłoki Józefa Kurasia, jeśli w ogóle wywieziono je z Nowego Targu, zakopano nie na cmentarzu, ale w całkowicie przypadkowym miejscu.
Dr Krzysztof Szwagrzyk z wrocławskiego oddziału IPN, który jest autorem opracowania na temat tajnych miejsc pochówku z czasów stalinowskich, wymienia obok niektórych cmentarzy np. teren wokół byłych siedzib UB. Podczas prac remontowych tych budynków wcale nierzadko natrafiano na szczątki ludzkie. Tak było m.in. w Bielsku Podlaskim, Bochni, Bydgoszczy, Krakowie, Nidzicy, Poznaniu. Ciała grzebano również w lasach i na poligonach wojskowych (np. w lesie kolo Ciągowa Małopolskiego), w szczerym polu lub pod najbliższym płotem.

Prawdopodobnie z tego mrocznego okresu naszych dziejów pochodziły szczątki, znalezione dziesięć lat temu podczas rozbudowy cmentarza w Libiążu. – Kopaliśmy ziemię pod fundamenty ogrodzenia – opowiada Andrzej Klimas, ówczesny kościelny. – W pewnym momencie zobaczyliśmy kość. Wyglądała na ludzką. Delikatnie manewrując łopatami odkopaliśmy inne kości szkieletu. Leżały około pół metra pod ziemią. Nigdy nie zapomnę widoku długiej, piszczelowej kości, która tkwiła w… gumowym, nieco tylko zetlałym bucie.
Andrzej Klimas twierdzi, że wszystkich obecnych przy tej przypadkowej ekshumacji zdziwiło to, że buty miały wyjątkowo duży rozmiar. – Dlatego, gdy przeczytałem, iż „Ogień” był bardzo wysokim mężczyzną i miał duże stopy, zacząłem się zastanawiać, czy to aby nie on – mówi lekko podekscytowany.
Niestety. Ta historia nie będzie miała – jak na razie – zakończenia. Analiza zdjęcia Józefa Kurasia na noszach (publikowaliśmy tę unikalną fotografię na łamach „Dziennika”) wskazuje, że majorowi Kurasiowi po pojmaniu go przez funkcjonariuszy UB i MO zdjęto buty. Mimo srogiego mrozu do szpitala w Nowym Targu wieziono rannego „Ognia” tylko w skarpetkach.

GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Polski, Nr 112 (18208), 14.05.2004

Gdzie pochowano „Ognia”? – 7 < część > 9
Gdzie pochowano "Ognia"? – część 1>

Strona główna>

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 7

Pogrzebane tajemnice

Być może jeszcze żyje ktoś z pomniejszych wykonawców akcji ukrycia ciała „Ognia”.

Fragmenty czaszki, większość żeber, łopatki, obojczyk, duże fragmenty miednicy, kość udowa, piszczelowa, kostki stopy. Tyle zostało z młodego akowca o pseudonimie „Babinicz”, zastrzelonego przez UB prawie 60 lat temu. Ekshumacja i złożenie szczątków do grobu odbyło się półtora roku temu. Nikt wówczas nie przypuszczał, że będzie dalszy ciąg tej sprawy.

Dopiero niedawno wyszła na jaw rodzinna tajemnica, o której nie mieli pojęcia żyjący krewni ofiary. Czy i jakie niespodzianki kryje prawdopodobne miejsce pochówku „Ognia”? Odpowiedzi na to pytanie można będzie udzielić po przekopaniu jednej z kwater cmentarza Rakowickiego. Decyzję mogą podjąć tylko prokuratorzy z krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. W ciągu kilku ostatnich lat dwukrotnie przeprowadzali oni ekshumacje na potrzeby śledztw, dotyczących spraw sprzed kilkudziesięciu lat. Robert Parys, naczelnik Wydziału Śledczego IPN w Krakowie, jeszcze jako referent, uczestniczył w 2001 r. w ekshumacji szczątków byłego żołnierza AK, zabitego na peryferiach Ostrowca świętokrzyskiego w styczniu 1945 r. zaraz po przejściu wojennego frontu. Wyniki śledztwa wskazywały, że zabójcami byli funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej.
Celem ekshumacji było ustalenie, w jaki sposób zginął ten człowiek – relacjonuje prok. Parys. Szczątki, ku naszemu zdziwieniu, byty w dość dobrym stanie. Przekazano je do Zakładu Medycyny Sądowej w Krakowie. Struktura kości czaszki była na tyle dobrze zachowana, że pozwoliło to na specjalistyczne badania, z których jednoznacznie wynikało, że ów mężczyzna został postrzelony, a nie np. ugodzony jakimś narzędziem, i że kula, będąca przyczyną śmierci, przeszła przez czaszkę. Tkanki miękkie nie zachowały się, co oczywiste, ale w tym wypadku nie było żadnych wątpliwości, że to jest ofiara, której szczątków poszukiwaliśmy, bo pochówku dokonała rodzina. Krewni akowca przez cały czas aż do dzisiaj sprawują opiekę nad tym grobem. Nie było mowy o pomyłce. Dodatkowe badania identyfikacyjne okazały się więc zbyteczne – konkluduje prok. Parys.
Mój rozmówca zwraca uwagę, że o wiele trudniej jest podjąć decyzję o ekshumacji, gdy mogiła jest bezimienna lub gdy trzeba zacząć śledztwo od poszukiwania grobu, tak jak to było w przypadku drugiej, wykonanej pod nadzorem krakowskiego IPN ekshumacji.

O tym, że w zagajniku we wsi Polanki mogą do dziś spoczywać szczątki Aleksandra Siuty, młodego akowca, zastrzelonego na wiosnę 1945 r. przez MO szeptali między sobą przez prawie 60 lat mieszkańcy tej miejscowości. Ojciec i brat ofiary wielokrotnie próbowali szukać miejsca pochówku „Babinicza” (taki pseudonim nosił młody człowiek). Nadaremnie. Rodzina akowca, nękana przez UB, a potem przez SB, zrezygnowała z poszukiwań i przeprowadziła się na ziemie zachodnie.
Kilka lat temu wznowili je dwaj kombatanci z Myślenic. Ustalili oni, że aby odnaleźć szczątki Aleksandra Siuty, wystarczy przekopać kwadrat ziemi o bokach pięć na pięć metrów. Wskazane przez nich miejsce pochówku znajdowało się w zagajniku; na polu jednego z miejscowych gospodarzy. Nie tylko nie miał on nic przeciwko temu, aby spenetrowano ten teren, lecz sam nalegał, by dokonano ekshumacji i wreszcie po ludzku pochowano tego chłopaka.
Ekshumacja „Babinicza” została przygotowana i przeprowadzona w rekordowo krótkim czasie – trzech miesięcy – przez prok. Artura Wronę z krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. Przekopywanie zagajnika, gdzie wedle relacji najstarszych mieszkańców Polanki miał leżeć Aleksander Siuta, nie było łatwe. A to ze względu na lekko pagórkowate ukształtowanie terenu, porośniętego dość gęsto drzewami i krzewami. Dopiero w piątej godzinie ciężkiej pracy jeden z pracowników, firmy wynajętej przez Urząd Miasta i Gminy w Myślenicach zameldował, że jego łopata natrafiła prawdopodobnie na ludzkie kości. Leżały metr i dziesięć centymetrów pod powierzchnią ziemi. Układ szkieletu wskazywał, że zwłoki pogrzebano w pozycji siedzącej. Prawdopodobnie w tym celu, aby można było jak najszybciej przykryć je ziemią.

Ekshumacja szczątków trwała kilka godzin. Każdą kość oglądał fachowo dr Krzysztof Woźniak z Zakładu Medycyny Sądowej w Krakowie, relacjonując na bieżąco prokuratorowi Arturowi Wronie z IPN, co aktualnie odnaleziono. Wszystkie kości bardzo dokładnie opisano. Na ich podstawie, zwłaszcza po dokładnej analizie zębów i kości ramienia, ustalono wiek tragicznie zmarłego, Niestety, na podstawie samych tylko kości nie da się ustalić przyczyny zgonu. Bo nawet, gdyby stwierdzono ubytek kostny powstały w wyniku postrzału, nie można z całą pewnością stwierdzić, kiedy zmarły został postrzelony – za życia czy już po śmierci.
Szczątki „Babinicza” uroczyście pochowano w rodzinnym grobowcu rodziny Siutów. Półtora roku temu opisywaliśmy szczegółowo tę historię na łamach „Dziennika Polskiego”. Nie mogliśmy jednak przewidzieć, iż będzie jeszcze jeden, dodatkowy finał.

Jak nas ostatnio poinformował prok. Artur Wrona, porównanie kodu genetycznego ofiary i i żyjącej do dziś siostry Aleksandra Siuty wykazało, że zapis ten jest różny u tych osób i nie wykazuje nawet minimalnego podobieństwa! – Byliśmy wszyscy wstrząśnięci tym faktem – opowiada prok. Wrona. – Przecież zanim przystąpiliśmy do ekshumacji, zbadaliśmy wszystkie tropy, przesłuchaliśmy wielu świadków, spisaliśmy obszerne relacje krewnych „Babinicza”. Pomyłka co do nazwiska osoby, do której należały wykopane w zagajniku szczątki, była raczej wykluczona. Dopiero po szczegółowej kwerendzie w księgach parafialnych udało się ustalić, że Aleksander Siuta był dzieckiem adoptowanym, o czym nie wiedziała nawet jego rodzona siostra!

Sprawa Aleksandra Siuty jest jednym z wielu wątków śledztwa w sprawie zbrodni popełnionych przez funkcjonariuszy Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie, prowadzonego przez prok. Artura Wronę. Gdyby udało się przekonać kierownictwo IPN do przekopania jednego z grobów na cmentarzu Rakowickim w celu odszukania szczątków „Ognia”, nadzór nad tą sprawą być może miałby właśnie prok. Wrona. Ukryciu, w domyśle – zbezczeszczeniu – ciała majora Józefa Kurasia winni są bez wątpienia funkcjonariusze WUBP.

Robert Parys, naczelnik Wydziału Śledczego krakowskiego IPN, pytany o zdanie w tej sprawie, podkreśla, że nie można zarządzić ekshumacji bez wystarczających dowodów, że we wskazanym miejscu istotnie leżą szczątki danej osoby. – W każdym takim przypadku trzeba bardzo rozsądnie podejmować decyzje. Nie można tego czynić w sposób pochopny, ulegając emocji chwili czy z chęci zaistnienia w mediach – mówi prok, Parys.
Naczelnik Wydziału śledczego krakowskiego oddziału 1PN zwraca uwagę, że nawet tam, gdzie za pomocą nowoczesnej aparatury uda się wykryć, że struktura ziemi została naruszona, nie można z całą pewnością stwierdzić, że to jest właśnie poszukiwane miejsce pochówku. Jak choćby w przypadku Kryspinowa, gdzie, jak wykazało prowadzone w IPN śledztwo, powinien być zbiorowy grób jeńców niemieckich, zastrzelonych przez NKWD.
– Prawdopodobnie niebawem odbędzie się tam ekshumacja, ale trudno z góry prz
esądzić, jakie będą efekty, gdyż naoczni świadkowie składają nieco rozbieżne zeznania
– mówi prok. Robert Parys. Uważa on jednak, że zawsze warto podjąć takie ryzyko.
– Jeśli chodzi o Kryspinów, dobrze się stało, że niemiecka fundacja zajmująca się poszukiwaniem grobów swoich rodaków nie tylko w Polsce, ale w całej Europie, jest zdecydowana pokryć koszty tego przedsięwzięcia. Budżet IPN jest bowiem dość skromny. To jedna z przyczyn, dla której takie decyzje trzeba podejmować z wielką rozwagą – podkreśla Robert Parys.

Na ekshumację szczątków „Ognia” zapewne nie żałowalibyśmy pieniędzy – zapewnia dr Janusz Kurtyka, dyrektor IPN w Krakowie. – Tym bardziej że aktualnie jest prowadzone śledztwo w jego sprawie. Jednakże wszelkie decyzje na ten temat muszą być poprzedzone pojawieniem się wiarygodnych przesłanek, ułatwiających podjęcie decyzji o ekshumacji.

Identyfikacja
szczątków majora Józefa Kurasia nie nastręczałaby
żadnego problemu, ponieważ żyje syn „Ognia” – Zbigniew. Na
zdjęciu widoczny z prawej (w jasnym garniturze), podczas odsłonięcia pomnika mjr. "Ognia" i jego żołnierzy w Zakopanem.

Dr Janusz Kurtyka, przyznaje, że sprawa „Ognia” jest mu tak samo bliska jak każdemu historykowi, który zajmuje się problematyką partyzantki antykomunistycznej po II wojnie światowej. Jednak nie tylko z tego powodu, że major Józef Kuraś dowodził największym zgrupowaniem partyzanckim po II wojnie światowej w południowej Polsce. A w pewnym okresie – w 1946 r. – największym w Polsce. Również z tej przyczyny, że był i wciąż jest zainteresowany legendą, związaną ze śmiercią „Ognia”.
– Do tej pory udało się nam zgromadzić przekonujące dowody, iż major Józef Kuraś został pojmany na skutek donosu. Działania komunistycznej bezpieki okazały się na tyle skuteczne, że „Ognia” osaczono, w związku z czym sam się postrzelił. Wiemy też, że zmarł w nowotarskim szpitalu. Są świadkowie, którzy zeznają, że widzieli jego zwłoki na podwórzu WUBP w Krakowie. Tu ślad się urywa. Zabrano je bowiem w niewiadomym kierunku. Gdzie? Są różne opinie, a właściwie legendy na ten temat. Tak naprawdę nie ma wiarygodnych dowodów, która z tych opinii i hipotez może być prawdziwa – mówi szef krakowskiego IPN.

Dr Janusz Kurtyka, podobnie jak inni moi rozmówcy, jest przekonany, że jedną z niewielu osób, które wiedziały, co zrobiono ze zwłokami „Ognia”, był Stanisław Wałach, w lutym 1947 r. naczelnik ds. walki z bandytyzmem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Krakowie.
– Dlaczego nie uzyskaliśmy od niego informacji na ten temat? – powtarza moje pytanie. – Dlatego, że sam nie chciał na ten temat mówić, a my nie możemy stosować podczas przesłuchań takich metod, jakich używali podwładni pułkownika Wałacha – odpowiada dyr. Kurtyka. – Poza tym – dodaje po chwili – Stanisław Wałach pod koniec życia miał, albo udawał, że ma – zaniki świadomości, sprawiając wrażenie człowieka, z którym nie ma kontaktu. W związku z tym wykorzystanie jego wiedzy do wyjaśnienia tej sprawy, jak i wielu innych, było niemożliwe – wyjaśnia mój rozmówca, dodając, że pozostaje mieć nadzieję, że jeszcze żyje ktoś z pomniejszych wykonawców akcji ukrycia ciała „Ognia” lub ktoś, kto zetknął się w jakikolwiek sposób z tą sprawą.

Dyr. Janusz Kurtyka unika odpowiedzi na pytanie, czy wierzy Wałachowi, który w swojej wspomnieniowej książce pisze, że ciało „Ognia” przekazano studentom medycyny do ćwiczeń z anatomii. Dla niego informacja pochodząca od Wałacha jest przekazem źródłowym, który powinien podlegać weryfikacji.
Ta z kolei winna uwzględniać dwa założenia – przedstawia swój punkt widzenia.
– Po pierwsze, czy Wałach mówił prawdę; po drugie – czy informacja, jakoby zwłoki „Ognia” przekazano studentom do ćwiczeń, nie została podana do wiadomości opinii publicznej w konkretnym celu – aby prawda nigdy nie wyszła na jaw; aby na zawsze ukryć miejsce pochówku „Ognia”. Takie założenie mogło przyświecać Stanisławowi Wałachowi już w 1947 r., gdy podejmował decyzję, co zrobić z ciałem majora Kurasia. A pisząc w latach 70. swoje wspomnienia, konsekwentnie realizował te wytyczne. Żadnej z tych koncepcji nie można wykluczyć. Chyba że znajdziemy niezależne źródło informacji – osobę, mającą wiedzę na ten temat lub dowody rzeczowe, będące potwierdzeniem lub zaprzeczeniem jednej z tych też – dywaguje dr Janusz Kurtyka.

Wyniki prowadzonego przez reporterkę „Dziennika” śledztwa, mającego ustalić prawdopodobne miejsce pochówku „Ognia”, wskazują jak dotąd, że Stanisław Wałach mógł mówić prawdę.

– Jestem o tym przekonany – stwierdza kolejna osoba, która zgłosiła się w tej sprawie do redakcji. Janusz Kadura, rzemieślnik, mieszkający w Zabierzowie, w latach 60. jako nastolatek często przebywał w zakładzie tokarskim swojego ojca, usytuowanym w centrum Krakowa. Do mistrza Kadury, który wykonywał m.in. drewniane cygarniczki, przychodzili wielcy ówczesnego świata. Jednym z jego klientów był Józef Cyrankiewicz. Do zakładu przychodził również na pogawędki Adam K., który był adiutantem płk. Józefa Światły. To on przynosił rzemieślnikowi różne, ciekawe informacje z życia ubeckich, wyższych sfer.
Pewnego razu byłem świadkiem rozmowy ojca z panem K. – wspomina Janusz Kadura. – Mówili o tym, jak naprawdę zginął gen. Karol Świerczewski. Potem niespodziewanie rozmowa zeszła na „Ognia” i „ogniowców”. Nie pamiętam, kto wywołał ten temat. Ale w pamięci utkwiło mi jedno zdanie, wypowiedziane przez Adama K. Na pytanie ojca, które brzmiało mniej więcej tak: – No to co zrobiliście z ciałem?, K. odpowiedział: Poszło do prosektorium; przez jakiś czas pływało sobie w formalinie.

Adam K., adiutant pułkownika Światły, nie żyje. Ale Janusz Kadura jest skłonny powtórzyć przed prokuratorem, co zapamiętał z tamtej rozmowy sprzed lat. To kolejny świadek, którego zeznania wskazują, że ciało Józefa Kurasia „Ognia” zostało przekazane do prosektorium Wydziału Lekarskiego Collegium Medium UJ. A jeśli istotnie tak się stało, szczątki „Ognia” musiały w końcu zostać pogrzebane. Wiele wskazuje, że w opisanej w jednym z odcinków tego cyklu skrzyni na cmentarzu Rakowickim.

GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Polski, Nr 102 (18198), 30.04.2004

Gdzie pochowano „Ognia”? – 6 (1/2) < część > 8
Gdzie pochowano "Ognia"? – część 1>

Strona główna>

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 6 (1/2)

Świadkowie

Od prokuratorów IPN zależy, czy i kiedy będzie można przekopać grób, w którym przed prawie 60 laty zakopano tajemniczą skrzynię z ludzkimi szczątkami.

Pan Roman. Pan Franciszek. Pani Janina. Mieszkają w różnych miastach. Mają odmienne biografie rodzinne i zawodowe, ale w ich życiorysach jest pewien wspólny szczegół. Jeszcze do niedawna skrzętnie go ukrywali. Osoby te twierdzą, że w lutym 1947 r. w prosektorium krakowskiej Akademii Medycznej widziały zwłoki człowieka, o którym mówiono, że to Józef Kuraś.

Jeden ze świadków zauważył na ciele „Ognia” wytatuowaną pszczołę. Czy tatuaż może być znakiem rozpoznawczym najbardziej znanego partyzanta z Podhala? Zeznania pana Romana, pana Franciszka i pani Janiny są potwierdzeniem tezy wysuniętej przez dr. Andrzeja Ślęzaka, który dowodzi, że UB przekazało szczątki „Ognia” studentom medycyny do ćwiczeń, a później w tzw. pace złożono je na cmentarzu Rakowickim.
Dr Roman Kozłowski, obecnie emeryt zajmujący się leczeniem bezdomnych, mieszkał przed wojną wraz z rodzicami w budynku przy ul. Ruskiej 4 w Krakowie. Kamienica, w której mieściło się później ministerstwo gospodarki Generalnego Gubernatorstwa, a po wojnie siedziba UB, znajdowała się u zbiegu ulicy Ruskiej, Pomorskiej i placu Inwalidów. Wcześniej był to budynek należący do Uniwersytetu Jagiellońskiego. W sierpniu 1939 roku dr Kozłowski wraz z rodzicami oraz innymi mieszkańcami tej, a także innych okolicznych kamienic, odpowiadając na apel władz miasta, ruszył do kopania schronów przeciwlotniczych wzdłuż ulicy Królewskiej.

– Miałem wtedy 13 lat i ledwie mogłem udźwignąć łopatę, ale przynajmniej starałem się naśladować dorosłych – wspomina tamte dni. W jego opinii budowane wówczas schrony, o których dzisiaj opowiada się legendy, to były właściwie rowy głębokości 2-2,5 metra, oszalowane deskami, które dopiero w czasie wojny albo tuż po – nie jest tego pewien – wzmocniono betonowymi ścianami i stropami.
– Gdy teraz przypominam sobie, jak wyglądały owe fortyfikacje – podobne znajdują się pod powierzchnią alei Krasińskiego – ogarnia mnie pusty, śmiech, bo gdyby doszło do bombardowania, nie przeżyłby tam nawet kret, a co dopiero człowiek – uśmiecha się dr Kozłowski.

W tych miejscach na powierzchni ziemi widać dzisiaj lekkie wzniesienie terenu. Rosną tam drzewa. W latach tużpowojennych wśród mieszkańców placu Inwalidów rozeszła się pogłoska, że funkcjonariusze Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa do schronu wrzucają zwłoki skrytobójczo zamordowanych członków antykomunistycznego podziemia. Ta gminna wieść odżyła pod koniec lat 90., gdy prokuratorzy z Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu wszczęli śledztwa w sprawie zbrodniczej działalności funkcjonariuszy UB w różnych miastach Małopolski. W jednej ze spraw pojawił się wątek związany z tajemniczym zniknięciem ciała „Ognia”. Niektóre przesłuchiwane przez prokuratorów osoby sugerowały, iż po śmierci w nowotarskim szpitalu zwłoki Józefa Kurasia przywieziono do Krakowa i wrzucono do owego bunkra, wykopanego m.in. przez dr. Kozłowskiego, a znajdującego się w podziemiach ulicy Królewskiej.

Nie wierzę w tę hipotezę – kręci niedowierzająco głową dr Roman Kozłowski. – Funkcjonariusze UB nie byliby na tyle naiwni, żeby nie przewidzieć, iż ktoś prędzej czy później musi się natknąć na szczątki. Po wojnie wszystkie krakowskie schrony znalazły się w ewidencji służb miejskich, które je konserwowały. Znam człowieka, który przez całe lata tym się zajmował. Nie był to bynajmniej żaden ubek, który np. stałby na straży ponurej tajemnicy związanej ze schronem przy placu Inwalidów, ale zwykły urzędnik, specjalista od tego typu budowli, opłacany z miejskiej kasy.

Dr Roman Kozłowski z niedowierzaniem traktuje również inną hipotezę przyjętą w śledztwie prowadzonym obecnie przez IPN w Krakowie, zgodnie z którą ciało „Ognia” miało leżeć przez trzy dni na podwórku kamienicy, gdzie mieścił się Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa. W tej właśnie kamienicy mieszkał przed wojną wraz z rodzicami mój rozmówca. W jego opinii układ pomieszczeń był tam taki, że nie sposób – jak zeznał jeden ze świadków – przechodząc korytarzem, widzieć, co się dzieje na podwórzu.
– Zastanawiam się poza tym, w jakim celu ubecy mieliby przywieźć ciało „Ognia” na plac Inwalidów? Przecież tam odbywały się głównie przesłuchania. Tam nie dokonywano sekcji zwłok, ani nawet oględzin lekarskich. Podwórko, o którym mowa, było małe. Nie sposób wjechać na nie samochodem. Nie wierze, aby zdecydowano się nieść zwłoki na marach przez cały budynek i wąską klatką schodową znosić na podwórze. Prędzej uwierzyłbym, że ciało złożono w ogródku obok, ale dostęp do tego miejsca również nie jest łatwy – mówi dr Kozłowski.

Nie przekonują go zeznania świadka, który siedział w celi z bratem „Ognia” i który utrzymuje, iż tenże brat został zawieziony, oczywiście, z zawiązanymi oczami, w jakieś miejsce, gdzie miał dokonać identyfikacji ciała, a czas, w którym był nieobecny w celi, wskazuje, że brat „Ognia” mógł pokonać odległość z więzienia przy ul. Montelupich na plac Inwalidów i z powrotem.
Mniej więcej w takiej samej odległości od więzienia na „Monte” znajduje się prosektorium Akademii Medycznej.
– W mojej opinii „Ogień” mógł zostać przywieziony z Nowego Targu bezpośrednio do prosektorium. Tam po oględzinach lekarskich jego ciało zostało przekazane studentom jako materiał do ćwiczeń – sugeruje dr Kozłowski.

Ranny "Ogień" na noszach. Zdjęcie ukazało się w II wydaniu (z 1967 r.) książki Mariana Reniaka (prawdziwe nazwisko Stróżyński) pt. "Niebezpieczne ścieżki". Z innych wydań usunięto tę fotografię.

Te sugestie nie są bynajmniej tylko wymysłem mojego rozmówcy. W 1947 roku dr Roman Kozłowski był studentem Wydziału Lekarskiego UJ w Krakowie i twierdzi z całą mocą, że będąc pewnego lutowego dnia w prosektorium Zakładu Anatomii Opisowej, zobaczył tam zwłoki „Ognia”.
– Leżały na stole prosektoryjnym. Skąd wiedziałem, że to „Ogień"? Nie mam pewności, ale taka wieść rozeszła się wśród studentów i profesorów. Nieboszczyk wyróżniał się posturą. Tak samo jak „Ogień”, który za życia był podobno wysoki i barczysty.
Dr Kozłowski twierdzi, że nie on jeden widział w prosektorium tajemnicze zwłoki. Proponuje, aby popytać inne osoby z tego samego rocznika. Twierdzi, że żyje jeszcze około 50 osób, z którymi siedział w studenckiej ławie. – Lista jest weryfikowana w naturalny sposób niemal co roku, podczas urządzanych przez nas regularnie spotkań towarzyskich – mówi z wrodzonym sobie poczuciem humoru. Nadmienia również, że on i jego koledzy nigdy wcześniej nie mówili między sobą o sprawie „Ognia” w obawie o własne bezpieczeństwo.
Wiedzieliśmy, że na na
szym roku aż się roiło od wtyczek UB – podsumowuje dr Kozłowski.

Gdzie pochowano "Ognia" – część 6 (2/2)>

Strona główna>