Szlakiem "Młota" i "Łupaszki" – część 3

CZĘŚĆ III
 
Śmierć "Szumnego" była ciosem, zaskoczeniem dla oddziału. Wśród partyzantów cieszył się ogromnym autorytetem. Zawsze prowadził ich do zwycięstw. Jak dotąd, pod jego dowództwem, nie ponieśli żadnej większej porażki. A gdy zostali otoczeni przez liczniejsze oddziały przeciwnika, potrafił wyprowadzić ich i z tego kotła. Czy następny dowódca nie będzie gorszy od "Szumnego"- Później okazało się, że był jeszcze lepszy, gdyż walczył z bronią w ręku do końca czerwca 1949 r.

Relację o śmierci "Szumnego", to, w jaki sposób zginął, przekazali żołnierze biorący wówczas udział w walce z partyzantami. Po kilku dniach względnego spokoju okazało się, że partyzanci nie zaniechali swojego planu przeprawy na przeciwny brzeg Bugu. Dokonano tego nie w okolicy Drohiczyna, jak to planował "Szumny", lecz trzydzieści kilometrów w dół rzeki, w okolicy Kiełpińca. Po zasięgnięciu różnych informacji, oddział ruszył w kierunku Sterdyni na teren powiatu sokołowskiego. Ominięto osadę Sterdyń, kierując się w okolice Jabłonny, by po krótkim odpoczynku ruszyć w stronę Korczewa. Zanim jednak tam dotarli, otrzymali wiadomość, że od strony Łosic zbliżają się oddziały wojska wyposażone w dwa samochody pancerne. Podczas krótkiej narady "Młot" zaproponował porucznikom: "Zygmuntowi" i "Wiktorowi" – Lucjanowi Minkiewiczowi, którzy dowodzili kompanią z brygady "Łupaszki", aby udać się w kierunku zachodnim w rejon rucheńskich lasów, na pograniczu powiatu sokołowskiego i węgrowskiego, i tam dać swoim ludziom trochę odpoczynku. Przez kilka dni oddział kluczył skrajem tego leśnego kompleksu, zmieniając codziennie miejsce postoju i unikając w ten sposób walki z wojskiem. Robili to nie dlatego, że się ich bali, lecz dlatego, że nie chcieli zabijać zwykłych żołnierzy. Zawzięcie jednak ścigali ubowców. Warto wspomnieć, że w jednej miejscowości nigdy nie kwaterowali dłużej niż dzień. Gdy zapadał zmrok, oddział ruszał dalej. Noc zazwyczaj spędzano na wsi, wystawiając na jej krańcach patrole, które na czas kwaterowania nikogo ze wsi nie wypuszczały. Jeżeli ktoś przyszedł do takiej miejscowości, to go wpuszczano, lecz wyjść mógł dopiero wtedy, gdy partyzanci ją opuścili. A czyniono tak, aby nikt nie mógł zdradzić, gdzie kwaterują partyzanci. W nocy z 6 na 7 sierpnia przybyli do miejscowości Węże, oddalonej 10 kilometrów od Sokołowa Podlaskiego. "Młot", "Zygmunt" i "Wiktor" wybrali sobie kwaterę w środku wsi u Czarnockiego, pozostali partyzanci w kilku innych domach. Ich stan liczebny wynosił wówczas około 140 ludzi, licząc także kompanię "Łupaszki" pod dowództwem "Zygmunta" i "Wiktora". Dla tak pokaźnej grupy ludzi kwatermistrz codziennie wysyłał do sąsiednich wsi ludzi po chleb, mąkę, słoninę i inne artykuły żywnościowe. Oddział posiadał kilka konnych wozów do przewożenia prowiantu, amunicji i w razie potrzeby, rannych. Początkowo los jakby się uśmiechnął do partyzantów. Wysłani do sąsiedniej wsi zwiadowcy dali znać wczesnym rankiem, że drogą od strony Węgrowa do Siedlec, (która wówczas tylko częściowo była utwardzona a dalej tylko żwirówka), Rosjanie pędzą wielkie stado bydła, liczące około 150 sztuk. Były to krowy z terenów niemieckich, przeważnie z Prus Wschodnich pędzone do ZSRR. Sowieci pędzący bydło zboczyli pomyłkowo z wyznaczonej drogi lub chcieli skrócić sobie drogę do Siedlec. Kilka podobnych stad bydła pędzono wówczas i przez Sokołów.

"Młot" po otrzymaniu wiadomości zatarł ręce i miał powiedzieć – "Będzie żarcia pod dostatkiem". Dowódcy plutonów wydali odpowiednie rozkazy. Spokojnie wpuszczono stado do wsi wraz z kilkoma sowieckimi żołnierzami, których natychmiast rozbrojono. We wsi był duży staw, krowy spragnione weszły więc do wody, pijąc ją do syta. Partyzanci wybrali sobie trzy sztuki i zastrzelili je. Mieli mięsa pod dostatkiem. (W owym czasie mieszkałem przy ulicy Bóżniczej, obecnie Magistrackiej, tuż obok żydowskiego cmentarza, na którym Rosjanie urządzali krótki popas tegoż bydła. W stadach tych były także olbrzymie woły z długimi, zakręconymi rogami. W niemieckich majątkach używane one były jako siła pociągowa).

Należało także zaopatrzyć oddział w chleb. Wysłano więc trzech partyzantów furmanką po mąkę do oddalonego pięćset metrów od wsi wiatraka, stojącego wówczas przy bocznej drodze Węże – Sokołów, należącego do Kirylaka. Jednym z partyzantów, którzy udali się po mąkę był Henryk Jakonowski ps. "Skała". Załadowano na wóz dwa worki mąki, płacąc za nią pieniędzmi zabranymi z kasy państwowej. Mąkę tę zazwyczaj zamieniano z rolnikami na chleb. Jednak tym razem do tego nie doszło. Zaledwie zdążyli dojechać z mąką do wsi, gdy w górze usłyszeli warkot samolotu. "Skała" spojrzał na zegarek. Zbliżała się godzina ósma rano. Podniósł głowę do góry i ujrzał nad wioską zataczający koło samolot. Po jego kształcie poznał, że jest to zwykły sowiecki dwupłatowiec z czerwoną gwiazdą, jakich Rosjanie używali na zapleczu frontu. Partyzanci domyślili się, że zapewne wieczorem, gdy weszli do wsi i poczęli szykować kwatery na noc, ktoś kto współpracował z komunistami, wymknął się z wioski i dał znać do Urzędu Bezpieczeństwa lub Milicji o biwakującym we wsi oddziale.

Sowiecki samolot okrążył dwukrotnie wieś, obniżył lot i zanim wóz z mąką dojechał do domu, gdzie znajdował się kwatermistrz oddziału, z dwupłatowca poczęły się sypać serie z karabinu maszynowego. Partyzanci odpowiedzieli ogniem, kryjąc się za budynkami. Samolot jeszcze bardziej obniżył lot do wysokości 200 – 300 metrów, zmniejszył gaz, tak że silnik pracował bardzo cicho. Pilot wychyliwszy się z kabiny, zaczął wołać: "Bandity! Oddajcie karowu!" – po czym ponownie zaczął strzelać długimi seriami. Nie trwało to jednak długo. Zamilkł karabin maszynowy. Samolot przechylił się na lewą stronę, potem na prawą. Następnie począł zniżać lot, oddalając się w kierunku południowym. Dostał! Dostał! – poczęli wołać partyzanci. Prawdopodobnie siedzący za pilotem żołnierz obsługujący karabin maszynowy został zabity lub ranny. Mogła zostać uszkodzona maszyna, gdyż zaledwie dwa kilometry dalej wylądowała na polu. Po tym wydarzeniu dowódcy oddziału wiedzieli, że należy szybko opuścić wieś. Pośpiesznie ładowano na wozy wojskowe sprzęt, żywność. Zaledwie to uczyniono, gdy rozstawione nieopodal czujki dały znać, że w oddali na drodze wiodącej od Wyszkowa, słychać warkot samochodów. W kilka minut później zauważono na drodze obłok kurzu i kilka ciężarowych samochodów. Jechały one jednak niezbyt szybko po wyboistej, polnej drodze, kołysząc się w lewo i w prawo. Partyzanci nie byli w stanie ujść niezauważeni, postanowili więc przy tej drodze przyjąć bitwę. Mieli jeszcze chwilę czasu, aby się do tego przygotować. Obsadzili drogę po obu stronach, w miejscu gdzie rosły gęste krzaki i nieco dalej od drogi, wśród chaszczy i młodych brzózek. Znajdowało się tam niewielkie wzniesienie, z którego przez lornetki i gołym okiem widać było kolumnę ciężarówek. Było ich osiem, z tym, że podzielone na dwie grupy. W pierwszej cztery i tak samo w drugiej. Odległość pomiędzy pierwszą grupą a drugą wynosiła około 300 – 400 metrów. Plan partyzantów był prosty: wpuścić pierwsze ciężarówki między ukrytych partyzantów a po krótkiej walce zmusić ich do poddania się. Wówczas żołnierze jadący w dalszych ciężarówkach szybko się wycofają, nie podejmując walki. Jadące przodem cztery ciężarówki zbliżyły się blisko ukrytych partyzantów. Wówczas zagrały nagle k
arabiny maszynowe i automaty, rozległy się wybuchy granatów…
c.d.n.