Poniższy reportaż „Kowalki. Sześćdziesiąt cztery lata po…”, autorstwa Michała Wołłejko i Marcina Bieńkowicza ukazał się w Piśmie Społeczno – Historycznym „Glaukopis”, Nr 11-12/2008. Bardzo dziękuję autorom za tekst i zgodę na jego publikację.
W niedzielne popołudnie wybraliśmy się do Dubicz. Z miejsca gdzie mieliśmy kwaterę, to jakieś 40 kilometry. Swoją drogą, ta „nasza kwatera” to stare partyzanckie meliny „Krysi” i „Lichego” – wieś Bałandziszki i Matujzy.
Blisko stamtąd do szlacheckich okolic Pajudubia, Tietanców i resztek zaścianka Niewoniańce. Niewoniańców, które były atakowane przez bolszewicką partyzantkę zza Solczy w 1944 roku. Tyle dygresji, wracam do naszej podroży do Puszczy Nackiej.
Puszcza bardzo się zmieniła, a dokładnie zmienił ją człowiek, robiąc często bezmyślne melioracje, osuszając błota i drenując ziemię doprowadził do wyjałowienia łąk puszczańskich, które teraz trafniej chyba nazwać piaskami. Niestety, widać też rabunkową gospodarkę leśną, wiele winy w tym i chłopów, którzy tną las jak im się podoba. Jadąc do Dubicz krętą ale asfaltową drogą, zwraca po prawej stronie uwagę wielka, nowa stanica graniczna, zwana przez nas z litewska „ruożasem” [ruożas – pas graniczny], a wiec pilnują. Dojeżdżamy do Dubicz – na mogiłę z 1863 roku. Grób i pomnik powstańczy z lat 30-tych w doskonałym stanie. Mogiła stanowi centralny punkt wsi. Ktoś tuż przed nami był – tliły się jeszcze światła i pachniały biało-czerwone róże.
„Polegli w bitwie pod Dubiczami, pochowani we wspólnej mogile, tu spoczywają bohaterscy powstańcy. Ludwik Narbutt, Naczelny Wódz Powstania Narodowego na Litwie” – głosi napis w języku polskim. Niżej są jeszcze wyryte nazwiska jego 12 towarzyszy, poległych pod Dubiczami 5 maja 1863 roku, wśród nich mój pra, pradziadek, Stefan Hubarewicz.
Obserwuję delikatne i nieco skrywane wzruszenie Tomka, mojego serdecznego przyjaciela i kompana po kresowych szlakach tej wiosennej wyprawy anno domini 2008. Rozmawiamy o Narbuttach, o naszych rodzinach i bliskich, głównie o sensie trwania przez te 500 lat na Kresach i kościach tu złożonych. Może jak u Orzeszkowej, ta mogiła jest najpełniejszym sensem naszej tu obecności. W każdym razie, dzięki niej i przez nią nie możemy zapomnieć i nie zapomnimy. Nie ma co, idziemy do księdza. Niestety plebania pusta, żałuję, bo wiem że ksiądz, Polak z Ejszyszek, jest zacnym człowiekiem. Tu niestety wkrada się kolejna dygresja. Jakieś pół roku temu Rada Ochrony Pomników Walk i Męczeństwa, przy osobistym udziale jej szefa Andrzeja Przewoźnika dokonała ekshumacji 10 chłopców od „Kotwicza”, poległych w pobliskim lesie koło Poddubicz… było to na dzień przed „masakrą surkoncką”. Niestety z przyczyn mi niewiadomych, pan Andrzej Przewoźnik nie wystarał się się u władz litewskich o stosowne pozwolenia i nie mógł dokonać godnego pochówku. Kości wykopane, coś trzeba zrobić, a więc… zapakowali chłopców do trumienek i wstawili do księżowego garażu, gdzie wśród ozdób jasełkowych czekają na swój czas. Miało to trwać kilka tygodni, a minęło już pół roku. Sporo w tym symbolizmu, bo ponad 60 lat leżeli bezimiennie w lesie, a teraz ponad 6 miesięcy w garażu na plebanii. Ile jeszcze tych szóstek czeka tę dziesiątkę? Plebania pusta, ksiądz pojechał do innego kościoła. Wracamy. Wyjeżdżamy z Dubicz, mamy wracać nad Wersokę, a tu coś mnie tknęło…
– Tomku – mówię – skręćmy w prawo, tu przed stawem czy jeziorkiem, ot tam właśnie.
Tak się dzieję, jedziemy, mijamy staw, za wodą kilka domów – to Poddubicze. Nie ma jakkolwiek żadnego znaku, ale nie mylę się, mam dobrą litewską mapę – tzw. setkę, za przysiółkiem wjeżdżamy w las. Wąziutki piaszczysty dukt, a po obu jego stronach mokro – rojsty i wyrastające z nich niejako stare sosny. Nie wiedzieć czemu ale przypomina mi się „Lithuania” Grottgera, czyli znów 1863 rok…
Nie, nic z tego… wiem dokładnie, że teraz jedziemy śladem innego powstania. Powstania 1944 i lat późniejszych. Wróg też inny, choć mówiący tym samym językiem co sotnie kozackie w pamiętnym 1863. Tomek jest nieco zaniepokojony ewentualnym stanem „naszego auta” po tej leśnej eskapadzie ale twardo jedzie. Pchamy się w puszczę. Czy aby na pewno ruszyliśmy dobrą drogą? Zaczynamy mieć wątpliwości. Po 4, może 5 km jazdy przez las, jak spod ziemi wyrasta szlaban i buda „ruożasu”. Tomek nie wytrzymuje – wracamy, to już granica – powiada.
– Zaryzykujemy – mówię spokojnie – najwyżej nas zawrócą, a ja potem grzecznie moim łamanym litewskim przeproszę i powiem, żeśmy zbłądzili. – Ok., Michale – Tomek mówi chyba bardziej do siebie, bo rusza z miejsca, nie dokończywszy ostatniego słowa. Ryzyko się opłaca. Buda pusta, omijamy szlaban, las rzednie, widzę już zarysy pierwszych domów. Jesteśmy w Kowalakach.
Zatrzymujemy się na rozstaju dwóch dróżek wiejskich, gdzie kresowym zwyczajem stoi krzyż. Wyciągam ostatni znicz i zapalam go przy krzyżu. Jest wietrznie i rześko, zresztą słońce zaszło za chmurami i wygląda jakby dzień miał się ku końcowi, choć to jeszcze parę godzin. Lampka nie chce się zapalić, więc raz po raz schylam się pod ten Krzyż Pański i próbuję od nowa ją rozpalić. W duszy klnę w żywy kamień na tę „niedoróbkę” litewską, kupioną za 2 lity w „magazynie” w Ejszyszkach.
Cała ta sytuacja musiała dziwnie wyglądać dla osoby, a być może osób obserwujących ją zza okien w pobliskich chałupkach i na łące. Grunt, że spowodowała żywą reakcje babci wiejskiej, która prowadząc krowę na popołudniowe dojenie, zostawiła ją na drodze i pognała z kijem w ręku w moją stronę.
– A szczo wy tut pred kryżom robicia chłopczyki – krzyczy na mnie. – Niczaho trasznaga, babula, my łatinniki, iz Polszczy pryjehli – odpowiadam do niej po białorusku, a właściwie „pa prostu”.
[- Co wy tutaj przed krzyżem robicie? – Nic złego babciu, przyjechaliśmy z Polski, jesteśmy rzymskimi katolikami.]
– A z Polszczy, u Imia Ajca, Syna i Duha Swiatoha; Ja szmat gadou nie baczyła Poliakau. A na woszta da nas, u naszyja Kowalki pryehali? – pyta nasza babcia.
[A z Polski, w imię Ojca, Syna i Ducha Św. Ja wiel
e/mnóstwo lat nie widziałam Polaków. A po co, w jakim celu przyjechaliście do tych naszych Kowalek?]
– Ot, sami paczycie Babula, szto znicz palim piera krzyżom, tamu babula, szto tut u 45-m godzi zaginuł „nasz kamendant Krysia”. Akouskij Kamandzir. Balszawiki Jeho zabili – dodaję.
[No widzicie babciu, że lampkę/znicz zapalamy przed krzyżem i to dlatego, że tu w 45-tym roku zginął nasz kmdt. Krysia. To był dowódca Akowski. Bolszewicy go zabili.]
Babcia strapiona, czujnie wycofuje się z niewygodnego dla niej tematu.
– Ja skanczyła 80 gadou, heta nie znaju, nie wiem i nie pamiataju tych czasou.
[Choć skończyłam 80 lat, to tego (faktu) nie znam i nie pamiętam tamtych czasów.]
– Nic Babcia – mówię – my was muczyć nie budziem, nie za getym pryjechali, światło zapalim i usio, zostańcie z Bogiem.
[To nic babciu, nie przyjechaliśmy was tu męczyć (pytaniami o to), palimy światło i wszystko.]
I nagle cos w duszy tej kołchozowej staruszki drgnęło.
– Czakaj panok, po starago pobiegu…
[Niech pan poczeka, polecę po starego…]
Nim skończyła mówić, już biegła do domu. „Stary”, istotnie przyszedł, lekko sparaliżowany, o ciepłych oczach i bystrym spojrzeniu. Zaczął nas badać. A to skąd przyjechaliśmy, a to u kogo mieszkamy, a to wreszcie czy aby nie rodzina tego „kamandira Krysia”. Po dobrych kilku minutach wypalił:
– Pamiętaju usio, hot u mnie uze 88 hod idzie; Zasada była i iszła at Naczy, Akoucy ot, ot tuda s heta liesa, szczo widitie iszli – pokazuje nam ręką na ten las co już jest po białoruskiej stronie kordonu.
– Ruskie u wioscy, za murami i damami. I jany (Akoucy) na poli byli, Ruskie ich strialaiec paczali. Palagli jany na śniezie, z prawa i z lewa darożki. Krysia biazau pamiż imi i kirawau agniom, on padau i potym strałau iznou, ja praz wakno baczyu (ale nie usio baczyu i tak dumału szczo on tych strełau ruskich nie baitsia. Ale uw kancy jeho seria z automata patrapila u jaho i tak kak stajał – upau u snieg. Pojdziem, pakażu. Poszliśmy jakieś 50 metrów…
[Wszystko pamiętam, chociaż mam już (skończony) 88 rok. Obława była ze strony Naczy. (chodzi o to, że grupa Smiersza przyjechała z Naczy – miejscowość obecnie już po białoruskiej stronie – do Kowalek) Akowcy szli od strony lasu – tego lasu, który widzicie. Ruscy byli w wiosce, kryli się za płotami i domami. I dokładnie wtedy jak Akowcy byli na polu (łące), Ruscy zaczęli strzelać. Wtedy (Akowcy) położyli się w śniegu – z prawej i z lewej strony dróżki. Krysia biegał między nimi i kierował ogniem (ostrzałem). Biegł, kładł się i z znowu się podnosił. Ja oglądałem wszystko przez okno, ale nie wszystko widziałem, niemniej myślałem sobie czemu on tych strzałów rosyjskich się nie boi (kul ew.). No ale w końcu seria z automatu go trafiła i tak jak stał, upadł w śnieg. Chodźmy, pójdziemy, pokażę (gdzie).]
– Tot tu, ni pamiętnika Paliaki nie pastawili. Srogam, ale my tu bajalis, no a paczemu Paliaki z Polszczy nie pryjechali i kryża albo pamiatnika nie pastawili; nie wiedaju. On był tut wialikim kamandzirem. Patom jeho „trupa” (Krysi) Ruskie naszli u sniagu i usiem ludziam pa wiaskach pakazywali i hawaryli: „nu i gdie wasz kamandir”. Adrazu pasla hetaga baju, taki haziajin był – Tamulewicz, tak jon (bałota tut raniej było, pierad melioracyjaj) pryjehau z wazom i kaniom, widac hatieł zabrać kamandzira, a tut uz Ruskie byli i tak Tamulewicza zabrali i kania i woz… i on prapał – ten Tamulewicz, nu my jeho uze nikoli nie baczylii. Ot i usio.
[To tutaj, ni nagrobku, pomnika Polacy nie postawili. My baliśmy się strasznie, no ale czemu Polacy z Polski nie przyjechali i krzyża ani pomnika nie postawili, nie wiem. On przecież był wielkim dowódcą. Potem (po śmierci) jego trupa Ruscy znaleźli w śniegu i wozili po wioskach i wszystkim ludziom pokazywali i mówili „no gdzie ten wasz komendant?” Zaraz po walce pewien gospodarz o nazwisku Tamulewicz przyjechał na tę łąkę (wcześniej przed melioracją to tu błota były), z wozem i koniem, i chciał zabrać ciało Komendanta, ale tu już Ruscy byli i jego – Tamulewicza zabrali/aresztowali… i konia i ten wóz też; i tak przepadł Tamulewicz i koń i ten wóz ,i nigdy już go więcej nie zobaczyliśmy. To wszystko.]
Dałem gospodarzom trochę litów i kazałem dać na mszę w Dubiczach za duszę tego „NASZEGO KAMANDIRA”. Obiecali, że tak zrobią…
Zabraliśmy się z Tomkiem z powrotem, tym samym duktem puszczańskim – wzdłuż rojstów – do tymczasowego domu, czyli do naszej meliny nad Wersoką. Tomek włączył muzykę, usłyszałem następujące słowa [tłum.]:
„Pocałuj mnie na pożegnanie
Wynurzam się tuż przed zapadnięciem w sen
Teraz coraz niżej, coraz wolniej
Najdziwaczniejszy grymas Twych ust
Lecz ja nie widzę, nie czuję
Tylko mocno wznoszę ręce w milczeniu
Przed mymi gasnącymi oczami
A w moich oczach – Twój uśmiech – ostatnia rzecz zanim odejdę.”*
Pomyślałem, że Komendant mógł faktycznie myśleć w ostatnich chwilach swego życia o wielkiej i niespełnionej miłości o imieniu Krysia, na cześć której przyjął zresztą swój pseudonim.
Działo się to 20 kwietnia 2008 roku. Ponad 64 lata od śmierci Jana Borysewicza.
* Utwór zespołu The Cure „The Same Deep Water As You” z płyty Disintegration.
Komendant „Krysia” – część 9 [EPILOG – Fotorelacja]>
Strona główna>