Ostatnia walka ppor. „Żelaznego” – część 4

Następne dwa dni …

Następne dwa dni upłynęły także bez wydarzeń, przesyłka nie nadeszła.
„Żelazny” zaczynał się niecierpliwić. „Daleki” oczywiście nie wiedział,
że zniecierpliwienie komendanta skupiało się na osobie nieznanej
„Dalekiemu”, „Lilki” (pseudonim Reginy Ozgi). Raz czy dwa podczas tych
czterech dni to imię czy też pseudonim padło w wieczornych rozmowach
między członkami grupy, ale nie wgłębiano się w szczegóły.
Rozpoczął się piątek, 5 październik 1951 r. Ten ostatni dzień grupa spędziła w stodole. Tuż po południu komendant obarczył „Dalekiego” nie obcą mu misją rozpoznania okolicy pod kątem obecności wojska, a także cywilów, których by uznawał za podejrzanych. „Daleki” wsiadł na rower i w spacerowym tempie udał się w kierunku wsi Zbereże. Pod jakimś pretekstem zajechał na podwórze znajomych, a stamtąd dotarł do Stulna i posługując się podobnym pretekstem ustalił ponad wszelką wątpliwość, że dookoła panuje spokój. Nigdzie wojska, samochodów, obcych ludzi. Zawrócił do domu. Z drogi zbereskiej zjechał na polną drogę wiodącą do jego kolonii. Był już późny wieczór. Tu zsiadł z roweru i szedł pieszo. I właśnie wtedy, na odcinku kilkuset metrów dzielących trakt zbereski od jego zabudowań, raz i drugi odniósł wrażenie, że las chwilami jakby żył. Tam zaszeleścił liść, gdzie indziej trzasnęła gałązka. Już w bliskim sąsiedztwie zabudowań usłyszał, czy raczej odniósł wrażenie, jakby ktoś pośpiesznie się oddalał, czy tylko przemieszczał w inne miejsce.

Fragment mapy Zbereża i okolic (WIG 1933 r.) z zaznaczonym czerwoną kropką miejscem śmierci ppor. „Żelaznego”. Czerwony krzyżyk wskazuje umiejscowienie gospodarstwa rodziny Kaszczuków. [kliknij w miniaturkę mapy].

To go ostatecznie zaniepokoiło. Jako człowiek lasu, od dziecka znający jego tajemną mowę, tych doznań czy wyraźnych sygnałów nie mógł zlekceważyć. Gdy na podwórzu natknął się na pełniącego wartę Stanisława Torbicza „Kazika”, szeptem poinformował go o swoich spostrzeżeniach. „Kazik” po namyśle uznał, że to pewnie jakieś zwierze przemknęło obok drogi. „Daleki” dał się przekonać. Tu, w tej głuszy, dzikie zwierzęta znacznie częściej niż ludzie przemierzały leśne ścieżki.

Przed północą czterej lokatorzy stodoły zeszli się w głównej izbie domu. Od tego momentu wartę przejmowali trzej znacznie lepsi strażnicy niż ludzie. Były nimi trzy psy Kaszczuków. Domownicy potrafili z łatwością odróżnić ich naszczekiwanie. Inaczej ujadały na człowieka, inaczej na dzikie zwierzęta, jeszcze inaczej na zabłąkanego psa.
Tego piątkowego wieczoru, ostatniego w życiu „Żelaznego”, siedzieli do późna w nocy. Rozmawiali o różnych sprawach, jednak głównie o polityce, która była stałym tematem dyskusji. A w nich nieuniknione, nie kończące się spekulacje na temat szans rychłego – jak im się wydawało – konfliktu zbrojnego Zachodu z sowiecką Rosją. Od kilku lat trwała zimna wojna, ale to było dla nich za mało. Oni czekali na gorącą, prawdziwą wojnę, jak np. w Korei. „Zaczęło się w Korei, teraz pójdzie po kolei” – przypomniał któryś oklepane hasło, to podświadome pragnienie większości społeczeństwa, a już szczególnie takich jak oni, zaszczutych i bezustannie ściganych, ostatnich żołnierzy niepodległej Rzeczypospolitej.
Była druga po północy, kiedy zaczęli zbierać się do stodoły. „Żelazny” poinformował „Dalekiego”, że zatrzymają się jeszcze przez następny dzień i jeżeli paczka jutro również nie nadejdzie, to oni wieczorem odejdą, a przesyłkę, jeśli pojawi się w dniach następnych, „Daleki” ma przechować u siebie do czasu ich powrotu. Z tym się rozeszli.

Legitymacja WiN Stanisława Kaszczuka ps. „Daleki”.

Rodzice „Dalekiego” położyli się spać wczesnym wieczorem, on zaś grubo po północy, jednak to on był pierwszym, którego zbudziło natrętne szczekanie psów. Było inne niż zwykle.
„Daleki” wstał, ubrał się, wciągnął buty i stanął w drzwiach sieni. Zdążył jeszcze usłyszeć od ojca, również już przebudzonego: „Wyjdę i ja, tylko się ogarnę”. Były to ostatnie słowa, jakie Stanisław Kaszczuk miał usłyszeć od swego ojca.
Nadchodził sobotni świt, 6 października 1951 r. „Daleki” postał jakiś czas. Chciał jeszcze rozpoznać kierunek, z którego nadciągają niesłyszalne dlań odgłosy, które tak zirytowały psy. Nie mógł wiedzieć, że już w nocy Grupa Operacyjna „W” w składzie 2 batalionów KBW, wzmocniona funkcjonariuszami WUBP z Lublina i PUBP z Włodawy, licząca ok. 700-800 osób, zamknęła pierścień okrążenia wokół ich zabudowań dwoma szczelnymi kordonami obławy.
Mimo, że psy były uwiązane w trzech różnych miejscach podwórza, jednak ujadały jakby w jednym kierunku – w stronę krzaków rozciągających się od zachodu, za zabudowaniami. Teraz już postanowił nie zwlekać. Wyszedł z mroku sieni i szybkim krokiem skierował się ku stodole. Na środku podwórza przystanął. I wtedy już wyraźnie rozpoznał, choć wzrok jeszcze z pewnym trudem przebijał się przez szarówkę świtu, na wzgórzu z tyłu, a także z lewej i prawej strony gospodarstwa, zarysy czapek wojskowych, a w dwóch miejscach stanowiska broni maszynowej.
Dopadł do stodoły, zatelepał prowizoryczną konstrukcją ze snopków. Powiedział przenikliwym szeptem:
– „Komendancie! To ja! Jesteśmy ze wszystkich stron okrążeni! Wojsko! Uciekajcie!”
W środku zaszeleściło. Z posłania raptownie podrywało się do pozycji siedzącej czterech ludzi. A więc do tej chwili spali. „Daleki” dalej meldował przejętym głosem:
– „Obstawiona jest cała zachodnia strona. Nic nie wiem, jak jest od strony bużyska!” [Bużysko to pradawne koryto rzeki Bug, płaska nizina i łąki porośnięte krzakami].

Wciągali buty w zupełnym milczeniu. Zmagając się z resztkami snu, ubierali się i chwytali za broń z wypróbowaną wprawą, bezwiednie, błyskawicznie. Pierwszy wypadł na klepisko „Żelazny”, za nim wyskakiwali następni. Dał się słyszeć suchy trzask odciąganych zamków. Byli gotowi do walki. Ale przeciwnik na razie milczał, jakby go wcale nie było.
Ppor. „Żelazny” zakomenderował:
„Kazik” i „Daleki” – do schowka po broń! Potem za nami! Wycofujemy się na Zbereże!”.
Rozdzielili się. Edward Taraszkiewicz „Żelazny”, Józef Domański „Łukasz” i Stanisław Marciniak „Niewinny” skierowali się w zapowiedzianym kierunku, w akompaniamencie wściekłego ujadania psów, poruszonych dodatkowo samym ich pośpiechem. „Kazik” i „Daleki” ruszyli w przeciwnym, po broń do schowka, który znajdował się w odległości około 100 metrów od zabudowań. Broń znajdowała się w wielkokalibrowej łusce artyleryjskiej oraz w metalowej skrzynce. Był tam jeden MP, „piętnastka”, „siódemka”, TT, dwie sztuki parabellum, amunicja, trotyl, spłonki, kilkadziesiąt metrów lontu, kilka granatów. Wszystko to było ukryte w lesie. Tam właśnie obaj z „Kazikiem” próbowali dostać się na polecenie komendanta. Po przejściu kilkudziesięciu kroków uznali jednak, że jest to już niemożliwe. Z przeciwka, nie śpiesząc się i już specjalnie nic maskując, czołg
ali się ku nim żołnierze obławy. Po chwili wahania „Kazik” bez słowa odwrócił się i pobiegł śladem dowódcy oraz pozostałych kolegów.

„Daleki” wrócił do mieszkania. Zastał tam matkę bezgłośnie powtarzającą słowa modlitwy. Raz po raz bezradnie spoglądała to w okno, to znów na syna. Wreszcie, chyba tylko po to, aby dać zajęcie dłoniom, stanęła przy kuchni. Niemal w tej samej chwili zatrajkotała seria z karabinu maszynowego i rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Brzęk szyby, strzał i stłumiony jęk matki zlały się w jedno. Zachwiała się i upadła. Doskoczyli do matki z siostrą Leokadią. „Daleki” dostrzegł plamę krwi na jej brzuchu. Plama powiększała się. Położyli ją na łóżku. „Daleki” wybiegł na podwórze. Nie zważając na świstające kule, zaczął wzywać pomocy. Za chwilę wrócił do mieszkania, rzucił okiem na jęczącą matkę i znów wybiegł, ponownie wołając o pomoc. Z drugiego końca zabudowań doszły go znów strzały. Pojedyncze, zaledwie kilka. Chwilę potem dostrzegł sylwetkę ojca. Leżał nieruchomo w pobliżu kieratu. Jak obecnie wspomina Stanisław Kaszczuk, ojciec został trafiony strzałem w głowę, najprawdopodobniej przez snajpera.

Naraz usłyszał krótką, gwałtowną, daleką palbę broni automatycznej. Dochodziła z przeciwnej strony, od bużyska. Krótko, gwałtownie, gęsto. I znów cisza… Czekał… Dotąd, aż podwórze zaroiło się od żołnierzy KBW. Za chwilę stał z rękami nad głową. Stąd popchnięto go ku zaroślom. Szli może dwieście metrów, ku temu niewielkiemu pagórkowi, gdzie przed niespełna kwadransem po raz pierwszy dostrzegł zarysy sylwetek żołnierzy i stanowiska broni maszynowej. Tak dotarli do Willysa stojącego na ścieżce. „Daleki” zdążył się zdziwić, jakim to sposobem Willys zdołał podjechać w nocy blisko zabudowań tak bezszelestnie i nie wzbudzić alarmu, choćby psów. Możliwe, że na ostatnim odcinku samochód był pchany przez żołnierzy.
Jakiś cywil wyprężył się przed oficerem w stopniu majora:
– „Mamy meliniarza, towarzyszu majorze! To ten” – opuścił dłoń i wskazał na „Dalekiego”.
Major postąpił kilka kroków. Jedną dłonią chwycił go za klapy, drugą zamierzył się i uderzył raz i drugi kolbą automatu. W głowę, w twarz.
– „Ilu was było? Mów bo strzelam!”.
Oszołomiony ciosami żelaza „Daleki” nie zdążył zebrać myśli. Biegnący żołnierz przekazał coś stojącemu z boku cywilowi. Ten skwapliwie odwołał majora. „Daleki” widział, jak major po słowach tamtego pędzi do samochodu, wskakuje na siedzenie obok kierowcy, a ten rusza przed siebie na maksymalnych obrotach.
Wrócili po godzinie. Major miał minę tryumfującą. Na widok „Dalekiego” przybrał poprzednią nieprzejednaną minę i postawę.
„Bandyto! Zastrzelę! Mów! Mów ilu było?!”
„Czterech” – „Daleki” wyznał bezwiednie i zgodnie z prawdą.
Na rozkaz majora popchnęli go ku Willysowi. Spojrzał ponad drzwiczkami do wnętrza. I zmartwiał. Rozpoznawał tam kolejno, leżące w nieładzie: raportówkę „Żelaznego”, jego MP, dwa pistolety Walter, automat PPS – własność „Łukasza” i znów automat MP ze znanym mu skórzanym paskiem, ponad wszelką wątpliwość broń „Kazika”.
„Siadaj” – major rzucił gniewnie. A do kierowcy: „Pojedziemy do Włodawy. Szybko, szybko!” – ponaglał swoich podkomendnych.

Jeden z ostatnich świadków tragicznych wydarzeń w Zbereżu, w dniu 6 X 1951 r., współpracownik oddziału ppor. „Żelaznego”, Stanisław Kaszczuk ps. „Daleki”.

Ruszyli natychmiast. Pasażerami byli teraz: major, „Daleki”, dwóch ubeków z obstawy oraz kierowca. Po ponad kwadransie szaleńczej jazdy, „Daleki” ujrzał przedmieścia Włodawy.
Nie zatrzymując się nigdzie, z impetem zajechali przed siedzibę PUBP. W równie ekspresowym tempie znalazł się w środku i natychmiast, z marszu, rozpoczęło się przesłuchanie. Major półgłosem wydawał krótkie instrukcje, głowy ubeków odbierających polecenia potakiwały każdemu słowu, a „Daleki” jeszcze nie wiedział, że ma przed sobą słynnego majora Jan Wołkowa, dowodzącego Grupą Operacyjną „Włodawa”, naczelnika wydziału III WUBP w Lublinie.
Nie wiedział również, co działo się z tamtymi. Zwłaszcza tego, że „Niewinny” został w tyle i próbował zaszyć się w krzakach.
„Nie wiedziałem, że oni jeszcze nie mają Marciniaka” – „Daleki” tłumaczy się zgnębionym głosem, wracając pamięcią do dramatu sprzed kilkudziesięciu lat.
„Ale, czy gdybym powiedział, że było tylko trzech, czy to by ocaliło Marciniaka? Przecież już mieli w rękach rannego „Łukasza”, a ten na pewno już powiedział, ilu ich było”.

Poddano go natychmiastowemu przesłuchaniu z nadzwyczajną brutalnością. Jego oprawcy chcieli wykazać się przed majorem Wołkowem maksymalną operatywnością. W PUBP znęcali się nad nim Emil Kozek oraz Marian Jęczmionka, nowe nabytki włodawskiej bezpieki. Jak wspomina „Daleki”, zostali oni skierowani do Włodawy w ramach czystki, jakiej Wołkow dokonał we włodawskim UB po śmierci Ludwika Czugały. Podejrzewając, iż „Żelazny” posiada w PUBP dobrze ukrytych informatorów, czego precedensem w latach 1946-1947 był Feliks Matejczuk, współpracujący z oddziałem Leona Taraszkiewicza „Jastrzębia” (skazany za to na 10 lat więzienia), Wołkow rozpoczął przygotowania do generalnej rozprawy z „Żelaznym” właśnie od czystki w PUBP. Przybyli nowi funkcjonariusze, nie związani z tym terenem służbowo, albo co gorsza, rodzinnie.
„Te trzy doby przesłuchań – powie „Daleki” po latach – to właśnie robota Emila Kozeka i Mariana Jęczmionki. Po przewiezieniu mnie do Lublina, przejął mnie tam z ich rąk Marian Angielski. Jak się przedtem nazywał, tego nie wiem. I tylko to jego nazwisko miało cechy ludzkie. Wszystko inne było w nim zwierzęce, pełne nienawiści…”.

Tablica pamiątkowa na wschodniej ścianie kapliczki w Zbereżu, poświęcona poległym i pomordowanym członkom Zgrupowania WiN Obwodu Włodawa. [kliknij w miniaturę].

Ostatnia walka ppor. „Żelaznego” – część 5>