Gdzie pochowano "Ognia"? – część 6 (2/2)

Pani Janina studiowała …

Pani Janina studiowała medycynę z doktorem Kozłowskim. Mieszka nieopodal Tarnowa. Jest emerytowanym pediatrą. Nie bierze udziału w koleżeńskich zjazdach swojego rocznika, bo z powodu choroby od lat nie wychodzi z domu. Prosi, aby nie wymieniać jej z nazwiska, bo nie chce rozgłosu. Mówi, że zaintrygowała ją sprawa tajemniczego zniknięcia ciała „Ognia”, o której przeczytała na łamach „Dziennika”.
– Nigdy przedtem nie interesowałam się tą postacią, chociaż moi dwaj kuzyni byli w AK i za to spędzili po kilka lat w komunistycznych więzieniach – oznajmia na wstępie naszej rozmowy. Zaraz potem dodaje, że chociaż nazwiska Józefa Kurasia „Ognia” nigdy nie wymieniano ani w jej domu, ani w domach jej kuzynów, to sama postać nie tylko nie jest jej obca, ale czasem nawet śni się jej po nocach!
– To był zimny, lutowy dzień 1947 roku – opowiada zdarzenia sprzed prawie 60 lat. – Mieliśmy mieć zajęcia z anatomii opisowej. To był mój trzeci pobyt w prosektorium. Za każdym razem przeżywałam katusze. Być może dlatego wybrałam jako specjalizację pediatrię. W dniu, który doskonale zapamiętałam, zjawiłam się na zajęciach grubo przed wyznaczonym terminem. Postanowiłam podjąć próbę przezwyciężenia strachu i opanowania mdłości na widok nieboszczyków, których już przed zajęciami układano na stole sekcyjnym. Gdy uchyliłam drzwi, zobaczyłam leżącego tam zwalistego mężczyznę. Miał krótką bródkę. Nie pamiętam, jakiego koloru. Ciało było całkiem dobrze zachowane. Bez jakichkolwiek oznak rozkładu. Ośmielona tym, podeszłam bliżej. Zlustrowałam całą postać: od głowy do stóp poprzez genitalia. Prócz bródki zauważyłam inny, rzucający się w oczy szczegół. Ten mężczyzna miał w intymnym miejscu tatuaż, przedstawiający pszczółkę. Trzeba przyznać, że rysunek owada był wykonany z artyzmem. Później, już po zajęciach, od jednego z kolegów dowiedziałam się, że na nasz wydział trafiły zwłoki jakiegoś partyzanta, który nosi pseudonim „Ogień”.
Nikomu nie mówiłam dotąd o tym, że odważyłam się wejść do prosektorium, gdzie leżało ciało mężczyzny, odpowiadające opisowi podanemu przez kolegę. Wspomnienie o tym wydarzeniu dość szybko zatarło się w mojej pamięci. Dopiero bodaj w latach 80. w tygodniku „Kultura” natknęłam się na materiał publicystyczny o „Ogniu”. Autor tej publikacji sugerował, że ciało partyzanta trafiło właśnie na Wydział Lekarski do Zakładu Anatomii. Skojarzyłam te wszystkie fakty i doszłam do wniosku, że mężczyzna, którego widziałam na stole sekcyjnym, mógł być „Ogniem”. Gdyby znalazł się ktoś – żona lub bliscy przyjaciele tego człowieka, którzy potwierdzą, iż Józef Kuraś miał tatuaż w postaci pszczółki, byłby, to niezbity dowód, że „Ogień” trafił do prosektorium – kończy swój wywód pani Janina.

Jest jeszcze jeden świadek, który w roku akademickim 1947/48 był studentem Wydziału Lekarskiego UJ. Na studium wychowania fizycznego tego wydziału spędził w sumie trzy semestry. Franciszek Hapek, emerytowany pracownik naukowy AWF w Krakowie, obecnie pełniący funkcję zastępcy przewodniczącego Zarządu Głównego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, twierdzi, że w lutym 1947 roku był przez dwie godziny w prosektorium w Zakładzie Anatomii razem ze swoimi kolegami. Tam widział dwa ciała: wysokiego mężczyzny, bardzo dobrze umięśnionego i kobiety z wyciętymi narządami rodnymi. Nie potrafi powiedzieć, czy ów mężczyzna miał tatuaż na ciele. O tym, że to jest „Ogień”, powiedział mu dr Stanisław Koman, który wówczas miał z nimi zajęcia. O kobiecie mówiono, że to jakaś łączniczka. Z relacji Franciszka Hapka wynika, że dr Koman został potem przeniesiony służbowo do pracy w Akademii Medycznej w Rokitnicy na Śląsku. Mój rozmówca nic wie, czy to było przeniesienie karne czy też prosił o to sam dr Koman. Słowa Franciszka Hapka potwierdza jego przyjaciel ze szkolnej ławy. Stanisław Gargasz nie pamięta szczegółów ich wspólnej wizyty w prosektorium, ale jest pewien, że dr Koman oraz dwaj jego asystenci mówili im w zaufaniu, iż na stole sekcyjnym leży „Ogień”.

Informacje i domysły w artykułach z cyklu „Gdzie pochowano »Ognia«”, przywołują wspomnienia dotyczące nie tylko tej postaci. Pani Anna Rauch, obecnie mieszkanka Wadowic, a w dzieciństwie Krakowa, ma wątpliwości co do ewentualnego miejsca pochówku „Ognia”, a także osób, które zginęły z rąk funkcjonariuszy UB i których ciał do dzisiaj nie znaleziono. Uważa ona, że jest bardziej prawdopodobne, że utrzymywanych w tajemnicy pochówków na cmentarzu Rakowickim UB dokonywało nie od strony ulicy Prandoty, lecz od strony ul. 29 Listopada.
– Pamiętam z dzieciństwa spędzonego w Krakowie, że zaraz po wojnie przy ulicy Prandoty, gdzie dopiero powstawał nowy cmentarz, była otwarta przestrzeń. Natomiast od strony ul. 29 Listopada Rakowice otoczone były wysokim, litym murem. Wydaje mi się, że ta strona cmentarza, zarośnięta dzikimi krzewami, ciemna i mało uczęszczana, w sam raz nadawała się na pochówki osób, które zginęły w tajemniczych okolicznościach z rąk nieznanych sprawców – twierdzi Anna Rauch.

Pani Anna dowodzi, że takich tajemniczych i intrygujących spraw, jak związana ze zniknięciem ciała „Ognia”, jest więcej. Z lat 1945-47 spędzonych w Makowie Podhalańskim, gdzie chodziła do gimnazjum, pamięta, że pewnego dnia jej koledzy przynieśli z miasta niesamowitą wiadomość, jakoby na makowskim cmentarzu w tzw. trupiarni, czyli jak byśmy dzisiaj powiedzieli Domu Przedpogrzebowym. miały leżeć tajemnicze, rozkładające się zwłoki jakiegoś partyzanta. Nikt nie wiedział, kto to był i z jakiej przyczyny leżał tam przez pewien czas. Czy mógł to być słynny „Ogień”? Pani Anna uważa, że to raczej, mało prawdopodobne, aby nikomu nieznany partyzant z Makowa miał coś wspólnego z „Ogniem”, chociaż również na tym terenie działali podkomendni Józefa Kurasia.
Niemniej ten człowiek też miał krewnych; bliższą i dalszą rodzinę. Być może do dzisiaj nie wiedzą, gdzie i kiedy zginął. Może warto byłoby sięgnąć do ksiąg kościelnych z tamtego okresu? Może byłaby szansa na ekshumację jego grobu? – zastanawia się pani Anna.

Zasady ekshumacji są zapisane w artykule 210 kodeksu postępowanie karnego. Zgodnie z tym artykułem prokurator lub sędzia może zarządzić wyjęcie zwłok z grobu w celu dokonania oględzin lub sekcji. Jednak ekshumacja jest możliwa wyłącznie jako element prowadzonego postępowania karnego w danej sprawie. Ekshumacje są przeprowadzane najczęściej przez prokuratorów z Instytutu Pamięci Narodowej. Koszt jednej wraz z koniecznymi badaniami i opiniami biegłych wynosi ok. 3,5 tys. złotych. Decyzję podejmuje prowadzący sprawę prokurator, ale po konsultacjach ze swoimi szefami. Gdy ekshumacja ma na celu zbadanie, kto leży w danym grobie, specjaliści muszą mieć tzw. materiał genetyczny, służący do porównania kodu genetycznego znalezionych szczątków z kodem osoby spokrewnionej. W przypadku. Józefa Kurasia materiału genetycznego (próbka śliny) może dostarczyć jego syn Zbigniew.

Pozostaje tylko rozstrzygnąć, która wersja dotycząca miejsca pochówku „Ognia” jest najbardziej prawdopodobna. Wydaje się, że przedstawiona przez dr. Andrzeja Ślęzaka, dyrektora Szpitala im. S. Żeromskiego w Nowej Hucie. Wyniki prowadzonego przez niego prywatnego śledztwa, wskazujące, iż szczątki „Ognia” mogą leżeć w jednej z kwater na cmentarzu Rakowicki
m, są bardzo przekonujące. Zarówno dr Ślęzak, jak również inni bohaterowie moich publikacji są gotowi stawić się na wezwanie prokuratorów z IPN. Od tych ostatnich zależy bowiem, czy i kiedy będzie można przekopać grób, w którym przed prawie 60 laty zakopano tajemniczą skrzynię ze szczątkami osób, wśród których mógł się znaleźć legendarny partyzant z Podhala.
C.D.N.

GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Polski, Nr 96 (18192), 23.04.2004

Gdzie pochowano „Ognia”? – 5 (1/2) < część > 7
Gdzie pochowano "Ognia"? – część 1>

Strona główna>

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 5 (1/2)


To może być grób „Ognia”!

Zastanawiające jest, że tylko w tym jednym przypadku – paki ze szczątkami „Wiarusów” i niejakiego Kazimierza Kryszczały, w dokumentacji cmentarnej jest adnotacja: ekshumacja zabroniona.

Dziesiątki dokumentów, rozmów, wyznań; śladów i tropów; domysłów i hipotez. To reporterski kapitał zebrany w ciągu niespełna dwóch miesięcy poszukiwań miejsca pochówku Józefa Kurasia „Ognia”. Nie przypuszczałam, że tak wielu ludzi w różnym wieku interesuje się tą postacią. W domowych archiwach mieszkańców Krakowa, Podhala i Rzeszowszczyzny natrafiłam na fotografie, legitymacje, dzienniki, które mogą być ozdobą muzealnych ekspozycji. Jedną z tych osób jest chirurg – dr Andrzej Ślęzak, dyrektor Szpitala im. Stefana Żeromskiego w Nowej Hucie. Informacje, które zebrał, dokumenty, które zgromadził, mogą stanowić przełom w moim dziennikarskim śledztwie. Opuszczałam dyrektorski gabinet z wypiekami na twarzy.

Andrzej Ślęzak przybył do Nowej Huty z Kamienia Pomorskiego. Ale urodził się w Krakowie. Jego dziadek w okresie międzywojennym był dyrektorem Ogrodu Botanicznego. 27 lutego 1950 roku, gdy miał zaledwie półtora roku, stracił ojca. Matka spakowała skromny dobytek i wyjechała do Katowic. Do Krakowa wróciła tylko raz. Na pogrzeb męża. Nigdy nie powiedziała mu, kim był, co robił i w jakich okolicznościach zginął. Tę tajemnicę zabrała do grobu. Jeszcze jako młody chłopak starał się nakłonić dziadków i znajomych matki do zwierzeń. Niewiele mogli mu powiedzieć. M.in. to, że wiadomość o śmierci ojca przekazali matce dwaj mężczyźni w długich płaszczach. Powiedzieli tylko tyle, że miał wypadek samochodowy i znaleziono go w rowie, koło kościółka św. Krzyża na Obidowej. Podobno jechał samochodem marki Skoda z Nowego Targu do Krakowa.
– Gdy dorosłem, próbowałem prowadzić śledztwo na własna rękę – opowiada dr Andrzej Ślęzak. – Zastanawiałem się, kto wysłał ojca w tę ostatnią dla niego podróż, dlaczego zginął? Był taki moment, że zastanawiałem się, czy aby nie pracował w UB? Cierpłem na samą myśl o tym. Odetchnąłem, gdy po sprawdzeniu wszystkich możliwych dokumentów okazało się, ze razem z mamą byli akowcami. Jeden z przyjaciół rodziców opowiedział mi, jak wyglądał pogrzeb. Była to bardzo skromna uroczystość, podczas której nieznany pozostałym żalobnikom mężczyzna w pelisie podszedł do mamy i wręczył jej kopertę z pieniędzmi. Gdy zdumiona pytała „Co to jest?; za co?”, odpowiedział krótko: „Za to, że pani nie otwierała trumny”.

Dr Ślęzak do dzisiaj nie wie, z jaką misją tego feralnego dnia marca 1950 roku jechał jego ojciec. Ktoś, kiedyś w jego obecności wysunął hipotezę, że Sobiesław Ślęzak został zastrzelony przez ludzi „Ognia”. Rzekomo przez pomyłkę. W tym miejscu i o tej porze spodziewano się podobno starosty nowotarskiego. W taki oto sposób pojawił się w jego życiu Józef Kuraś.
– Zacząłem szukać żyjących jeszcze ludzi „Ognia”. Z niektórymi nawet się zaprzyjaźniłem – kontynuuje osobiste zwierzenia. – Wtedy upadła hipoteza, że ojciec zginął z rąk ogniowców. Ale zainteresowanie postacią Józefa Kurasia pozostało. Później, poniekąd dzięki księdzu prof. Tischnerowi, przerodziło się w fascynację. Ksiądz profesor traktował „Ognia”, ogniowców jako zjawisko, świadectwo tamtej epoki. Tym samym wskazał drogę takim jak ja, którzy interesują się najnowszą historią Polski. Zbierając dokumentację związaną nie tylko z tym dowódcą i jego oddziałem, czuję się jak tropiciel w amazońskiej dżungli: mrocznej, pełnej tajemnic, czyhających wokół niebezpieczeństw. W tym gąszczu wątków, spraw i ludzi łatwo o potknięcie, czasem nawet o siniaka. Ale tym bardziej pasjonuje mnie ta droga. Jej koniec to dla mnie odszukanie szczątków „Ognia”. Jestem pewien, że się odnajdą i że pustą dzisiaj mogiłę pokryją wieńce – przekonuje mój rozmówca.

Będąc mieszkańcem Wybrzeża, urlopy, a nawet dłuższe weekendy spędzał na Podhalu. Tak jest zresztą do dziś. Wędrował po górach, ale przede wszystkim odwiedzał miejsca związane z „Ogniem”. Ma kilka albumów zdjęć, wśród których wiele to fotografie unikatowe. Przedstawiają np. chałupę, w której urodził się Józef Kuraś; tę, w której ukrył się podczas zasadzki, oraz drewniany domek, w którym go osaczono. Uwiecznił krzyże i pomniki związane z tą postacią, nie pomijając obelisku po słowackiej stronie Tatr, opatrzonego inskrypcjami niepochlebnymi dla „Ognia” i ogniowców.

Ostrowsko. Dom, w którym osaczono i schwytano "Ognia", 21 lutego 1947 r.

Zna wszystkie publikacje o Józefie Kurasiu. Zarówno oficjalne, jak i wydane w drugim obiegu. Zgromadził, wszystkie książki na jego temat. Ma takie pozycje, których próżno szukać w Bibliotece Jagiellońskiej. Np. pierwsze wydanie książki, napisanej przez agenta UB, w której jest zdjęcie „Ognia” na marach! W żadnej innej publikacji nie ma tej fotografii. Mało kto ją w ogóle widział! Mając w pamięci to zdjęcie, próbował odtworzyć ostatnie chwile z życia „Ognia”. Wyniki tego śledztwa pokrywają się z ustaleniami prokuratorów z IPN. Ale tylko do momentu, gdy ciało Józefa Kurasia przywieziono na dziedziniec budynku, w którym mieścił się Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa w Krakowie.
– Sprawdzałem jeden z tropów, którymi podążali prokuratorzy, zastanawiając się, czy ciała „Ognia” nie wrzucono po prostu do Wisły. Dotarłem do karty zgonu mężczyzny, którego zwłoki wyłowiono z rzeki tuż po śmierci Józefa Kurasia. Oto on – wskazuje ów dokument. – Proszę zwrócić uwagę, że jeszcze w 1947 roku posługiwano się niemieckimi drukami, bo nie było polskich. Dokonujący oględzin lekarz napisał po łacinie, że ów NN, czyli mężczyzna o nieustalonych personaliach, miał rany kłute klatki piersiowej i tułowia z przebiciem aorty, serca i płuc. Po lewej stronie krwawy wylew w płucach. A więc był to fałszywy tropi bo topielec nie miał rany postrzałowej. Obrażenia na ciele wskazywały, że pchnięto go nożem. Mniej więcej w tym czasie z Wisły wyłowiono drugiego topielca o nieustalonych personaliach. Sprawdziłem. To był wisielec. Ten etap swoich poszukiwań podsumowuje krótko: – Wróciłem do punktu wyjścia.

Na nowo zaczął wertować książki i artykuły, w których różne osoby próbowały sugerować, co UB zrobiło z ciałem „Ognia”. Jeszcze raz przeczytał wspomnienia Stanisława Wałacha, ówczesnego naczelnika wydziału do wałki z bandytyzmem w WUBP w Krakowie, który pisał, że ciało przekazano do Wydziału Lekarskiego UJ jako zwłoki nieznanego mężczyzny. A poniżej sentencję: „po Józefie Kurasia, nie licząc ludzkich krzywd, nie pozostał żaden materialny ślad”.
Dr Andrzej Ślęzak poszedł tym tropem. Na początek założył, że martwemu „Ogniowi” odcięto głowę i dłonie. To była metoda wcale nierzadko wówczas stosowana. Przypomina losy jednego z ostatnich partyzantów Wolnej Rzeczpospolitej Józefa Franczaka o pseudonimie „Laluś”, którego zabito w 1963 roku, po czym z
włoki pozbawiono głowy i dłoni. – Wiadomo, że na dłoniach są linie papilarne, a w głowie zęby. Chodziło o to, aby „Laluś” nie został rozpoznany, bo nie ma dwóch osobników o takim samym uzębieniu i dwóch o takich samych liniach papilarnych. Jeśli więc, tak jak zapewniał Wałach, ciało „Ognia” przekazano do Akademii Medycznej, to zapewne najpierw odcięło mu głowę i dłonie. Głowa gdzieś musiała trafić – dywaguje mój rozmówca. Jedna z osób, które interesowały się losami „Ognia”, sugerowała mu, że być może czaszka partyzanckiego dowódcy leży do dziś wśród innych eksponatów. Dr Ślęzak uważa, że to niemożliwe. Wyjaśnia fachowo, że pokrywa ludzkiej czaszki składa się z kilku półpłaskich kości, Są one powiązane ze sobą nie tylko skórą, ale też więzozrostami, zbudowanymi z tkanki łącznej, które znajdują się w tzw. szwach. Czaszki nie przechowuje się w całości dlatego, że po jakimś czasie te więzozrosty wysychają. Zostaje struktura kostna, która rozpada się na kawałki nawet bez mechanicznych urazów.
– Uznałem, że nie ma sensu szukać czaszki. Ale jest wielce prawdopodobne, że ciało „Ognia” zostało pokawałkowane i w formie preparatów trafiło do krakowskiej Akademii Medycznej. Jednakże nie – jak sugerują prokuratorzy z IPN – do Zakładu Medycyny Sądowej, ale na Anatomię Opisową – stwierdza dr Andrzej Ślęzak. Następnie opowiada, jak wygląda cykl wykorzystywania szczątków ludzkich w AM. Przytoczenie tego nieco drastycznego opisu jest konieczne, aby prześledzić tok rozumowania dr. Ślęzaka i stawiane przez niego hipotezy.
– Otóż, części ludzkiego ciała, jako odrębne organy – np. kończyna górna, dolna, tułów – są wykorzystywane do ćwiczeń – wyjaśnia mój rozmówca. – Studenci uczą się, co jest bezpośrednio pod skórą, pod tkanką podskórną, pod powięzią, pod mięśniami i np. na brzuchu, pod otrzewną, itd. Wieczorem wszystkie szczątki ludzkie są wkładane do formaliny, żeby się nie zepsuły. Gdy już dostatecznie się je wyeksploatuje, trzeba coś z nimi zrobić. Jeżeli ktokolwiek z profesorów albo innych pracowników akademii byłby wtajemniczony przez UB i wiedział, że wśród preparatów są szczątki Józefa Kurasia, mógłby je łatwo zniszczyć, wrzucając do kwasu solnego lub siarkowego. Rozpuszczone mógł wpuścić do kanału ściekowego. Ale jeżeli nikt o tym nie wiedział, co jest bardziej prawdopodobne, szczątki „Ognia” wraz z innymi włożono do tzw. paki i pogrzebano.

Gdzie pochowano "Ognia" – część 5 (2/2)>

Strona główna>

Gdzie pochowano "Ognia" – część 5 (2/2)

Dr Andrzej Ślęzak …

Dr Andrzej Ślęzak postanowił zbadać, czy w okresie kilku tygodni po śmierci „Ognia” na krakowskich cmentarzach pochowano jakieś zwłoki bez dokumentacji. Na podstawie analizy ksiąg pochowań, indeksów zmarłych, ksiąg kwater, dokumentacji pogrzebowych stwierdził, że wszystkie groby z okresu od 21 do 28 lutego 1947 są regularnie opłacane i przynajmniej w dokumentacji nie ma żadnej zaniedbanej mogiły. Następnie zainteresował się tym, czy od 1 stycznia 1947 do 1950 r. do Zakładu Usług Komunalnych, któremu podlegały wówczas krakowskie cmentarze, trafiły jakieś transporty ze szczątkami z Zakładu Anatomii Opisowej AM. A jeśli tak, to co się z nimi stało. Dzięki uprzejmości współpracowników i kolegów zdobył bardzo interesujące informacje. Okazało się, że w 1947 roku na cmentarz Rakowicki kilkakrotnie przywożono szczątki ludzkie oznaczone jako N.N. Trafiły tu z Zakładu Medycyny Sądowej (poprzez Szpital Narutowicza) i bezpośrednio ze Szpitala św. Łazarza. W księgach cmentarnych figurują jako tzw. paka. Jeden transport szczątków przywieziono sanitarką z Zakładu Medycyny Opisowej (Anatomia) w listopadzie 1947 roku. W archiwum cmentarnym zachowały się akty zgonu dwu z pięciu osób z tego transportu. Figurują tam pełne dane osobowe. Jedna z tych osób była rolnikiem. W 1976 r. roku, kwaterę gdzie je pogrzebano, przekopano.

Aktualnie pochowany jest tam Antoni Lachowicz – pilot z Lotniczego Pogotowia Sanitarnego. Kolejny transport zwłok z Zakładu Medycyny Opisowej trafił na cmentarz Rakowicki 30 stycznia 1948 roku. W tej pace były zwłoki ośmiu mężczyzn. Zgodnie z załączoną dokumentacją pięciu z nich zmarło jednego dnia – 4 listopada 1947 roku. Przy trzech nazwiskach wymieniono partyzanckie pseudonimy. Zaintrygowany tą informacją dr Andrzej Ślęzak poprosił Bolesława Derenia, specjalizującego się w najnowszej historii Polski, o sprawdzenie danych tych osób. Okazało się, że „Zemsta”, „Huragan” i „Wicher” istotnie zginęli 4 listopada 1947 r. na stacji kolejowej Lasek koło Nowego Targu. Nie wiadomo tylko, czy w potyczce z silami bezpieczeństwa czy też była to egzekucja. Czwarty z mężczyzn, partyzant posługujący się kilkoma pseudonimami, został zabity trzy dni wcześniej. Natomiast piąty – niejaki Kazimierz Kryszczała, nie figuruje w żadnym przekazie źródłowym, dotyczącym
„Ognia” czy „Wiarusów” (oddział partyzancki w rejonie wadowickim, do którego należeli również byli ogniowcy).
– To może być on – Józef Kuraś „Ogień” – wykrzyknęłam po wysłuchaniu tej historii. Takiego samego zdania jest dr Andrzej Ślęzak, któremu udało się odnaleźć kwaterę, gdzie zakopano pakę z „Wiarusami” i niejakim Kryszczałą. Wedle materiałów źródłowych w styczniu 1970 roku przekopano ten grób. Spoczywa tam małżeństwo Sobczaków. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że wciąż znajdują się tam szczątki „Ognia”! Dr Ślęzak ustalił, że w 1948 roku na cmentarz Rakowicki trafiły z Zakładu Medycyny Opisowej jeszcze 4 inne transporty szczątków ludzkich. Jednak żadna z tych pak nie ma równie interesującej historii. Intrygujące jest również to, że tylko w tym jednym wypadku – przy transporcie paki ze szczątkami „Wiarusów” i Kazimierza Kryszczały – w dokumentacji cmentarnej jest adnotacja: ekshumacja zabroniona.
Podobne przesyłki z Zakładu Anatomii Opisowej trafiały jeszcze kilkakrotnie na cmentarz Rakowicki w latach 1948-51. Natomiast w archiwach innych cmentarzy nie natrafiono na informacje o pakach. Nigdzie też nie ma jakichkolwiek adnotacji, sporządzonych przez Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. W archiwum Zarządu Cmentarzy Komunalnych jest tylko notka o ekshumacji nadzorowanej przez UB w 1948 roku. Dotyczyła ona szczątków żołnierzy niemieckich, które przenoszono z cmentarza Wojskowego przy ul. Prandoty do jednej wspólnej mogiły.

Dr Andrzej Ślęzak obok pustej mogiły Józefa Kurasia "Ognia".

Po wysłuchaniu relacji z przebiegu prywatnego śledztwa dr Andrzeja Ślęzaka można zadać pytanie: czy Kazimierz Kryszczała to postać wymyślona przez UB? A jeśli tak, to czy w ten sposób starano się zamaskować miejsce pochówku szczątków „Ognia”? Pochodną tej zasadniczej kwestii jest sprawa ewentualnej ekshumacji. Czy jest możliwa? Czy istnieje choć cień szansy, że po przekopaniu grobu znajdziemy w nim szczątki, ludzi, pogrzebanych tam przed 56 laty? Na to pytanie muszą odpowiedzieć specjaliści. Dr Andrzej Ślęzak wierzy, że poszedł właściwym tropem. Ma nadzieję, że dane mu będzie uczestniczyć w pogrzebie „Ognia”. Takie samo pragnienie niejednokrotnie wyrażał ks. prof. Józef Tischner. W pamiętnym artykule pt. „Sprawa Józefa Kurasia »Ognia«”, opublikowanym w połowie lat 90. na łamach „Tygodnika Powszechnego”, ten szanowany powszechnie kapłan, pochodzący i mocno związany z Podhalem, pisał:
"Jest coś takiego w Europie, jak „ethos żołnierski”, który nakazuje szacunek dla zwyciężonych. W przypadku „Ognia” i jego ludzi to było niemożliwe. […] Naprzeciw europejskiemu etosowi walki wyszła bowiem stalinowska koncepcja „im bliżej szczęścia, tym więcej wrogów”. Między innymi dlatego „Ognia” pozbawiono grobu. A jego ciało w dziwny sposób zniknęło. Dlaczego miał nie mieć grobu? Jeśli był bandytą, niech ludzie plują na grób bandyty. Widać jednak nie. W tym życiu i śmierci musiało tkwić coś autentycznego, co było groźne dla ówczesnej władzy. Bo trup mógł pewnego dnia ożyć. Dlatego Józef Kuraś nie ma grobu".
Grób „Ognia” już jest. Na cmentarzu w Waksmundzie, gdzie leżą jego podkomendni. Wciąż jednak stoi pusty…

GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Polski, Nr 90 (18186), 16.04.2004

Gdzie pochowano „Ognia”? – 5 (1/2) < część > 6 (1/2)
Gdzie pochowano "Ognia"? – część 1>

Strona główna>

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 4 (1/2)


Tajemnice podziemi

Każdy z wojewódzkich urzędów bezpieczeństwa publicznego miał swoją specyfikę, jeśli chodzi o sposób postępowania z ciałami zabitych więźniów.

Chowano ich najczęściej nocą, w samej bieliźnie. Nie używano trumien. Ciała owijano w worki po cemencie, stare sienniki. W najlepszym przypadku kładziono do drewnianych skrzyń. Transportowano na wózku obitym blachą. Niektóre zwłoki posypywano przed zakopaniem wapnem lub polewano żrącym płynem. Następnie niwelowano teren, nie pozostawiając żadnego śladu.

Tak wyglądały pochówki ludzi niepodległościowego podziemia, straconych w czasach represji stalinowskich. Wiele z tych miejsc do dzisiaj nie oznaczono. W Krakowie ciała ofiar grzebano prawdopodobnie w specjalnej, wydzielonej przez UB kwaterze na cmentarzu Rakowickim. Jedna z osób, z którymi rozmawiała reporterka „Dziennika”, sugeruje, że wrzucano je również do bunkra, znajdującego się w podziemiach placu Inwalidów. W tym miejscu, na powierzchni ziemi jest wzgórek, widoczny gołym okiem. Czy w bunkrze mogą się znajdować szczotki Józefa Kurasia „Ognia”?

Zbezczeszczenie zwłok „Ognia”, partyzanta Podhala, jest przedmiotem dochodzenia, prowadzonego przez krakowski oddział Instytutu Pamięci Narodowej. To jeden z ponad 80 wątków śledztwa w sprawie zbrodniczej działalności funkcjonariuszy UB w Nowym Targu i Zakopanem w latach l946-56. Toczy się od 13 lat. Występuje w nim kilkuset pokrzywdzonych i jeszcze większa liczba świadków. Prokurator Ida Marcinkiewicz podejmowała wiele tropów, sprawdzała wiele hipotez. Z dokładnością równą niemal stu procentom odtworzyła ostatnie chwile życia „Ognia”. A nawet to, co się stało później, gdy zmarłego w nowotarskim szpitalu przewieziono na plac Inwalidów, do siedziby Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie. Tutaj jednak trop się urywa.
– Jest niemalże pewne, iż zwłoki Józefa Kurasia przez jakiś czas leżały na dziedzińcu WUBP. Zeznał to świadek, który w tym czasie – w lutym 1947 roku – siedział w więzieniu przy ul. Montelupich w jednej celi z bratem „Ognia”. Ten świadek powiedział, że towarzysza jego niedoli zabrano pewnego dnia z więzienia i wywieziono w miejsce, którego nie znał, aby zidentyfikował ciało brata. Trwało to około dwóch godzin. Akurat tyle, ile potrzeba na przebycie drogi na plac Inwalidów i z powrotem.

Na apel prokuratora, iż poszukuje ludzi, którzy w lutym 1947 roku mieszkali przy placu Inwalidów, w okolicy siedziby Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i mogliby cokolwiek wiedzieć na temat losów Józefa Kurasia „Ognia”, zgłosił się mężczyzna, który był wówczas 10-letnim chłopcem. – Z jego zeznań wynika, że widział z okna swojego mieszkania zwłoki mężczyzny, leżące na gałęziach jedliny na wewnętrznym dziedzińcu WUBP. Skąd wiedział, że to „Ogień”? Podobno mieszkańcy kamienicy podawali sobie tę informację z ust do ust – relacjonuje prok. Marcinkiewicz. W jej opinii to mogły być zwłoki „Ognia”, choć niekoniecznie, bo w tym czasie stracono wiele osób.
To, co później się stało ze zwłokami Józefa Kurasia, to wciąż niewyjaśniona sprawa – przyznaje moja rozmówczyni. – Jest wiele hipotez na ten temat. Na pewno uczyniono wszystko, aby nikt postronny nie dowiedział się, gdzie go pogrzebano. Dla wielu ludzi, zwłaszcza z Podhala, szczątki „Ognia” to relikwie. Gdyby je odnaleziono, mogłoby dojść do rozruchów i manifestacji – dywaguje prok. Marcinkiewicz. Twierdzi, że przejrzała wszystkie dostępne w archiwach UOP dokumenty dotyczące „Ognia”. Jej spostrzeżenia są podobne do tych, którymi dzielili się z czytelnikami „Dziennika” Bolesław Dereń i Maciej Korkuć.
– Wygląda na to, że materiały te zostały przetrzebione. Są tam np. notatki urzędowe, w których stawia się konkretne pytania konkretnym funkcjonariuszom, ale brakuje dokumentów z odpowiedzią. Tak, jakby ktoś celowo je usunął. To samo spostrzeżenie można wysnuć na podstawie analizy dokumentacji szpitalnej z Nowego Targu. Teoretycznie powinny się tam znajdować zapisy dotyczące przyjęcia „Ognia” na oddział i adnotacja o śmierci. Nic takiego tam nie ma – mówi Ida Marcinkiewicz. – Nie ma również żadnych notatek, instrukcji, rozkazów, które mogłyby naprowadzić na trop osoby lub grupy osób, które otrzymały zadanie pogrzebania zwłok. To akurat nikogo z nas, pracowników IPN, nie dziwi. Polecenia w takich sprawach wydawało się ustnie.

Prokurator uważa, że wszystkie hipotezy, dotyczące tego, co się stało z ciałem „Ognia”, są prawdopodobne. Sprawdzała je. Np. tę, wedle której przekazano je do Zakładu Medycyny Sądowej. Wspomina o tym w swojej książce Stanisław Wałach, jedna z niewielu osób, które musiały znać rozwiązanie zagadki, bo prawdopodobnie osobiście wydał rozkaz w tej sprawie.

Publikowane zdjęcie żołnierzy z oddziału "Ognia" nie było dotąd znane historykom. Zostało niedawno przekazane do archiwum Komitetu Patriotycznego "Porozumienie Orła Białego" w Nowym Targu przez krewną jednego z partyzantów. Autorka artykułu otrzymała je dzięki uprzejmości Wojciecha Orawca, przewodniczącego tej organizacji.

Z zachowanych w archiwum ZMS dokumentów wynika, że w tym okresie, czyli po 22 lutego 1947 roku, wykonywano tutaj trzy sekcjo zwłok osób oznaczonych NN, czyli o nieznanych personaliach, ale ich opis nie pasował do sylwetki „Ognia”. Jedna z tych osób była ofiarą bójki, drugą wyłowiono z Wisły. Okoliczności śmierci i opis trzeciej również nie wskazywały, iż mógł to być Józef Kuraś. Poza tym w żadnym z tych trzech przypadków wykonujący sekcję nie zapisał, że zauważył jakieś dziury po kuli w głowie.
– Niemniej nie można wykluczyć, że ciało „Ognia” trafiło do Zakładu Medycyny Sądowej. Tyle tylko, że nie ujęto tego w żadnym dokumencie – podsumowuje prok. Ida Marcinkiewicz.

Sprawa jest o tyle skomplikowana, że nawet jeśli pojawi się świadek, któremu się wydaje, iż wie coś więcej na ten temat, to po sprawdzeniu zeznań okazuje się, że to fałszywy trop. Prok. Marcinkiewicz opowiada, że przesłuchiwała osobę, która słyszała od nieżyjącego już ojca, więzionego przez UB, inną opowiastkę. Chcąc wymusić na więźniu zeznania, zaciągnięto go nad jedną ze studzienek ściekowych. Kazano mu patrzeć w dół, do kanału. Usłyszał przy tym groźbę: Jak nie będziesz mówił, skończysz tak samo jak „Ogień”. Taka hipoteza dotycząca losów zwłok Józefa Karasia mogła być prawdziwa, gdyby nie fakt, że ojciec świadka przebywał na UB dokładnie rok po śmierci „Ognia”.

Prok. Ida Marcinkiewicz wspomina również o innym tropie – prowadzącym na cmentarz Rakowicki. W jej opinii jest tam na pewno kilka miejsc, gdzie grzebano zwłoki ofiar stalinowskiego reżimu. Nie podejmowała jednak tego tropu, gdyż jest prawie pewna, że zaprowadziłby ją w ślepy zaułek.
– Miałam okazję przekonać się, że po przekopaniu grobu, który miał być miejscem pochówku konkretnej osoby, okazywało się, że albo są tam szczątki kogoś zupełnie innego, albo grób był pust
y!

Cmentarz Rakowicki w Krakowie, podobnie jak cmentarz w Zwięczycy koło Rzeszowa czy Bródnowski w Warszawie, znajduje się na sporządzonej przez IPN liście miejsc, gdzie w latach 40. i 50. grzebano zwłoki więźniów. Na cmentarzu Bródnowskim w Warszawie leży ojciec Krzysztofa Gąsiorowskiego, który za rządów Jerzego Buzka z ramienia KPN próbował rozwikłać zagadkę pochówku Józefa Kurasia.
Ojciec zmarł, zakatowany w czasie śledztwa w więzieniu mokotowskim – relacjonuje. – Gdyby nie ludzki odruch u jednego ze strażników, też byśmy nie wiedzieli, gdzie go pochowano. Od tego człowieka, którego w pewnym momencie, jak przypuszczam, ruszyło sumienie, dowiedzieliśmy się, że został pogrzebany właśnie na cmentarzu Bródnowskim. Cichcem oznaczyliśmy to miejsce. Mieliśmy wiele szczęścia, bo obok grobu ojca jest mnóstwo mogił, oznaczonych w dokumentach cmentarnych „X”, czyli mogił osób nieznanych. Z tego, co wiem, takie nieoznaczone groby są również na cmentarzu Rakowickim. Podobno istnieją nawet dokumenty na ten temat w cmentarnym archiwum. Gdyby udało się na tej podstawie odnaleźć miejsca pochówków i dokonać ekshumacji, kto wie, może natrafilibyśmy na szczątki „Ognia”? – zastanawia się Krzysztof Gąsiorowski.

Gdzie pochowano „Ognia”? – część 4 (2/2)>

Strona główna>

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 4 (2/2)

Każdy z wojewódzkich …

Każdy z wojewódzkich urzędów bezpieczeństwa publicznego miał swoją specyfikę, jeśli chodzi o sposób postępowania z ciałami więźniów.
– Specyfiką krakowskiego WUBP było to, że ludzie straceni na mocy wyroku sądowego lub zmarli w trakcie śledztwa znikali bez śladu – mówi Teodor Gąsiorowski, historyk z krakowskiego oddziału IPN.
– Tylko we Wrocławiu straconych przez reżim komunistyczny chowano na jednym cmentarzu. Krewni więźniów chodzili tam prawie codziennie, aby sprawdzić, czy przybyła jakaś nowa mogiła. Jeśli zobaczyli świeżo przekopaną ziemię, próbowali wypytywać pracowników więzienia, tych bardziej ludzkich, kogo danego dnia zabrakło w celi. My w Krakowie tak naprawdę nie wiemy, gdzie dokonywano egzekucji i gdzie tych ludzi chowano – konstatuje Teodor Gąsiorowski. On również słyszał, że w archiwum Zarządu Cmentarzy Komunalnych odnaleziono dokumenty, że na cmentarzu Rakowickim, podobnie jak we Wrocławiu, istniała wydzielona kwatera, gdzie chowano straconych czy zmarłych w czasie śledztwa więźniów. Być może ich groby znajdują się obok mogił osób, które zmarły i w sposób naturalny. Takie przypadki też się w więzieniach zdarzały w tamtych, mrocznych czasach. Być może w tym samym miejscu, tylko trochę dalej chowano skrytobójczo zamordowanych.
Teodor Gąsiorowski uważa, że nawet jeśli potwierdzą się te hipotezy, ekshumacja może być rzeczą prawie niewykonalną.
– Nie jestem specjalistą, ale na pewno byłoby to trudne. Bo jeśli znajdziemy tajną kwaterę, stoi tam zapewne rząd grobowców. Przy ich budowie na pewno przekopano teren i ewentualne szczątki usunięto – mówi.

Wedle Jana Tajstera, byłego wieloletniego dyrektora Zarządu Cmentarzy Komunalnych w Krakowie, w archiwum ZCK, które wiele razy przeglądał w różnym celu, nie ma dokumentów, mogących naprowadzić na ślad kwatery, wykorzystywanej wyłącznie do tajnych pochówków ofiar UB.
Słyszałem różne opowieści na ten temat od najstarszych pracowników cmentarza i kamieniarzy. Z ich relacji wynika, że tajne pochówki odbywały się zwykle od strony ul. 29 Listopada. To mnie trochę dziwi, bo przecież robiono to w nocy i tak, aby nikt postronny nie dowiedział się o tym. Łatwiej było o zachowanie tajemnicy grzebiąc zwłoki od strony ul. Prandoty – sądzi Jan Tajster.
Czy ubecy mogli tam również zagrzebać zwłoki „Ognia”?
– Sam się nad tym zastanawiałem – odpowiada były dyrektor ZCK, który będąc chłopcem, przez kilka lat z rzędu przebywał na koloniach w Waksmundzie i mieszkał w chałupie, należącej do rodziny Kurasiów.
– Myślę, a nawet jestem pewien, że trudno będzie tę hipotezę zweryfikować, bo w latach 70. i 80. w miejscu, gdzie mogła być osławiona tajna kwatera, przekopano całą masę starych, zaniedbanych, nieopłacanych przez nikogo grobów, robiąc miejsce dla następnych pochówków. Dlatego bardzo trudno byłoby dziś przeprowadzać tam jakiekolwiek badania; nie mówiąc o ekshumacji.

Zgodnie z ustaleniami Krzysztofa Szwagrzyka z wrocławskiego oddziału IPN, ofiary stalinowskiego reżimu chowano zazwyczaj na skraju cmentarzy, w miejscach oddalonych od innych kwater. Często tuż obok cmentarnego muru. Nielicznych grzebano w kwaterach, przeznaczonych dla ogółu ludności. Ponieważ chodziło o zachowanie tajemnicy, musiały to być miejsca ustronne. Z odtajnionych dzisiaj dokumentów z tamtych lat wiadomo, że władze więzienne zastrzegały sobie określone pola na cmentarzach, które były pod stałym nadzorem funkcjonariuszy. Te informacje, zebrane przez historyka z Wrocławia, są zbieżne z opowieściami najstarszych pracowników cmentarza Rakowickiego.
Jedyną, jak dotąd, nekropolią w Polsce, na której zachowały się w prawie niezmienionym kształcie kwatery więźniów – ofiar komunistycznego terroru, jest cmentarz Osobowicki we Wrocławiu. Zanim jednak doszło do ujawnienia tych kwater, rosły tam chwasty i krzewy, tworzące prawdziwą dżunglę. O tym, że tutaj grzebano więźniów UB wiedzieli nieliczni, przede wszystkim krewni ofiar. Przez wiele lat narażając życie, zapalali tutaj znicze. W 1987 roku władze Wrocławia postanowiły zniwelować teren, na którym znajdowały się kwatery więzienne i przeznaczyć je na miejsce pochówku kombatantów, należących do ZBoWiD. Grupa mieszkańców Wrocławia zaoferowała władzom miejskim swoją pomoc przy porządkowaniu tego terenu. Był to wybieg. W krótkim czasie oczyszczono teren; postawiono tu symboliczne, kamienne krzyże i po raz pierwszy zorganizowano Apel Poległych.

Dopiero jednak na początku lat 90. odnaleziono w cmentarnym archiwum dokumentację, potwierdzającą, iż w kwaterach tych, znajdujących się na skraju cmentarza, tuż przy poligonie wojskowym, pogrzebano 354 osoby, w tym 89 osób skazanych na karę śmierci. W ub. roku, za pomocą georadaru, pracownicy wrocławskiego oddziału IPN natrafili na kolejne miejsca tajnych pochówków, gdzie mogą być groby dalszych 268 osób. Jednak nawet wyniki kilkuletniej pracy wielu ludzi nie pozwoliły na precyzyjne określenie miejsca, gdzie pochowano konkretne osoby. Ekshumacja była możliwa jedynie w 15 przypadkach, i to w miejscach oznaczonych wcześniej przez rodziny ofiar, które prowadziły swoje prywatne śledztwa.
Warto pamiętać, że w latach 40., a nawet na początku 50. ciała więźniów zakopywano nie tylko na cmentarzach. A sposoby ich ukrycia zaiste były barbarzyńskie. Ludzkie szczątki znaleziono np. podczas prac remontowych na terenie dawnej siedziby UB w Bochni i w Limanowej. Miejscem tajnych pochówków były też tereny dawnych poligonów wojskowych, lotnisk, a nawet przydrożne rowy.

Jedna z osób, z którymi rozmawiałam na temat tego, co UB mogło zrobić ze zwłokami „Ognia”, utrzymuje, że mógł on zostać wrzucony do tajnego bunkra, znajdującego się w podziemiach dawnego WUBP przy placu Inwalidów w Krakowie. W miejscu wskazanym przez świadka jest niewielki wzgórek, widoczny gołym okiem. Wedle tej osoby, prawnika z zawodu, który uczestniczy w ekshumacjach, w zamurowanym dziś bunkrze mogą się znajdować również szczątki innych osób, straconych w kazamatach UB.
Prok. Ida Marcinkiewicz słyszała tę opowieść, ale nie wierzy, aby miała być prawdziwa. – Takich wzgórków w tej okolicy jest więcej. A nawet gdyby pod jednym z nich był bunkier, nie wierzę, aby właśnie tam wrzucono zwłoki „Ognia” czy innych osób straconych i zmarłych w UB. W 1947 roku na świecie panowała przecież zimna wojna. Przedstawiciele ówczesnej władzy nie pozwoliliby na to, aby do bunkra wrzucać zwłoki w sytuacji, gdy w każdej chwili mógł on być potrzebny jako schronienie dla ubeckich notabli.

Prok. Ida Marcinkiewicz wątpi, aby dzisiaj, po tylu latach od śmierci, udało się odszukać szczątki „Ognia”. – Nawet, gdybyśmy odnaleźli jakiś masowy grób czy to na cmentarzu Rakowickim, czy na placu Inwalidów, czy w jakimkolwiek innym miejscu, trudno byłoby o identyfikację, bo aby odnaleźć właściwe, trzeba byłoby dokonać analizy DNA wszystkich szczątków. Cena jednego takiego badania wynosi ok. 500-600 złotych. Kto sfinansuje tak kosztowny program?

GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Pol
ski, Nr 79 (18175), 2.04.2004

Gdzie pochowano „Ognia”? – 4 (1/2)< część >5 (1/2)
Gdzie pochowano "Ognia"? – część 1>

Strona główna>

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 3


Tajemnicza skrzynia

Wiadomo, jak i gdzie spędził ostatnie godziny swojego życia. Wiadomo, kto udzielał mu ostatniego namaszczenia. Wiadomo, gdzie przez trzy dni leżało jego ciało. Reporterka „Dziennika” dotarła do osoby, która widziała go martwego. Jednak na relacji tego świadka ślad się urywa. Co funkcjonariusze UB zrobili z ciałem Józefa Kurasia „Ognia”?

Jeden z tropów prowadzi na cmentarz Rakowicki w Krakowie. Jest tam dokument, w którym odnotowano, że w latach 1947-51 przywieziono tu z Akademii Medycznej skrzynie z ludzkimi szczątkami, którą zakopano w nieoznaczonym miejscu pod murem cmentarza.
"Do dziś widzę, jak mózg nieprzytomnego „Ognia” pulsował; jak zatroskane siostry zakonne krzątały się wokół rannego, pomagając dyrektorowi szpitala (zapomniałem jego nazwiska), który osobiście opatrywał Kurasia. Prawa ręka co pewien czas konwulsyjnie podnosiła się do oddania strzału. Od czasu do czasu powtarzał: „Dajcie mi go. Strzelaj. Szybciej. Bierz go”. Po opatrunku siostry przeniosły Kurasia na salę chorych, a myśmy go nie opuszczali na krok. Usiłowałem coś dowiedzieć się od rannego. Zadawałem pytania o ludzi; o dokumenty; o słynną zaginioną walizkę z dokumentami, dolarami, precjozami, ale daremnie. „Ogień” umarł o północy na moich oczach i trzech towarzyszy ze ścisłej ochrony."
Tak opisał ostatnie godziny życia Józefa Kurasia „Ognia” Kazimierz Jaworski, ówczesny kierownik III sekcji Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Targu, który był w obstawie w nowotarskim szpitalu. Jego relacje opublikował w latach 80. jeden z ogólnopolskich tygodników.

Czy jest prawdziwa?
– Myślę, że jeśli chodzi o fakty – tak – ocenia Bolesław Dereń, historyk, autor książki „Józef Kuraś „Ogień”. Partyzant Podhala”. Przez klika lat wertował on archiwa dawnego UB w poszukiwaniu informacji na temat tej postaci. Natrafił na wiele ciekawych, utajnionych przez lata dokumentów. Uważa, że to nie wszystko; że dokumentacja w sprawie „Ognia” została przetrzebiona.
– Być może któryś z byłych funkcjonariuszy chciał je mieć w domowym archiwum – sugeruje Bolesław Dereń.
Zadał sobie wiele trudu, prowadząc prywatne śledztwa, aby archiwalne informacje zweryfikować bądź uzupełnić. Okazuje się np., że „Ogień” nie miał żadnej walizki z dokumentami i precjozami, jak sądził Kazimierz Jaworski, funkcjonariusz UB z Nowego Targu. Uciekając w czasie obławy z jednej zagrody do drugiej, porzucił po drodze automat i raportówkę, w której znajdowały się mapy, różne legitymacje, blankiety dowodów osobistych, prawo jazdy na nazwisko Kozłowski, dowód osobisty, potwierdzenie zdania pistoletu, wydane przez Komisariat MO nr 8 w Krakowie. W raportówce, która w żadnym razie nie mogła być walizką, były też srebrne, przedwojenne monety: jedna o nominale 10 zł. i dwie po 5 zł.

„Ogień” miał też kasetkę z pieniędzmi i dokumentami, którą na początku lutego 1947 roku, na krótko przed śmiercią, przekazał na przechowanie Franciszkowi F. z Zakopanego. W kasetce były mapy, 16 tys. zł., 10 dolarów w złocie, zdjęcia i legitymacje kilku ludzi. W kwietniu tego samego roku obaj z niejakim Stefanem Sz. otworzyli kasetkę, aby poznać jej zawartość. Stefana Sz. zatrzymano w sierpniu 1949 roku. W jego zeznaniach jest mowa o tym, że obaj z Franciszkiem F. podzielili się pieniędzmi. W ubeckich aktach nie ma natomiast ani słowa na temat tego, czy odebrano im pieniądze i co się stało z dokumentami, znajdującymi się w kasetce i raportówce.

Bolesław Dereń ustalił również, że tuż przed śmiercią „Ognia” do nowotarskiego szpitala przybył ksiądz Szybowski, ówczesny proboszcz jednej z tamtejszych parafii, który udzielił mu ostatniego, namaszczenia. Z relacji księdza wynika, iż Kuraś poruszał wargami, ale nie potrafił wypowiedzieć żadnego słowa. Z daleka obserwowali to funkcjonariusze UB. Ks. Szybowski był później przesłuchiwany, aresztowany i skazany. Sądzono, że „Ogień” podał mu jakieś ważne informacje, np. o tym, gdzie znajduje się wspomniana przez Kazimierza Jaworskiego walizka z precjozami.
Relację księdza Szybowskiego przekazał wspomniany w poprzednim odcinku Andrzej Goc. ps. „Szpon”, jeden z żołnierzy „Ognia”, który siedział razem z księdzem w więzieniu we Wronkach.
Zmarły kilka lat temu Goc opowiadał, iż był jedną z ostatnich osób, które widziały zwłoki „Ognia”. – Leżał na dziedzińcu WUBP w Krakowie, oparty o pojemnik na odpady. Ubecy robili sobie przy nim zdjęcia – miał powiedzieć.
Bolesław Dereń nie wierzy w prawdziwość tych słów. – Jest raczej mało prawdopodobne, aby funkcjonariusze, bez uzgodnienia z przełożonymi, robili sobie jakieś zdjęcia przy zwłokach. Pewne jest jedno. Wspominał o tym Gocowi ksiądz Szybowski, że ciało „Ognia” leżało przez trzy dni na wewnętrznym dziedzińcu WUBP w Krakowie. Widziała je również inna osoba. Człowiek ten żyje. Mieszka w Krakowie – informuje Bolesław Dereń.

Jan Krejcza, były porucznik Wojska Polskiego, wieloletni dyrektor krakowskiego oddziału Towarzystwa „Polonia”, a później Wspólnoty Polskiej, ma dzisiaj 81 lat. Niechętnie wraca myślami do tamtych czasów. Epizod z „Ogniem” pamięta doskonale.
W wojsku był zaopatrzeniowcem. – Na początku 1947 roku jechaliśmy z pieniędzmi po towar, gdy zatrzymał nas patrol Józefa Kurasia. Zaprowadzili nas do swojego dowódcy, który ironicznie zapytał mnie, skąd pochodzę? Pewnie z Rosji – sam sobie odpowiedział. Był zdziwiony, gdy odparłem, że z Krakowa, z Podgórza. Okazało się, że mamy wspólnych znajomych. Później, gdy „Ogień” dowiedział się, że przy okazji spraw służbowych jadę odwiedzić brata w Nowym Targu – księdza Leona Krejczę, jego nastawienie do nas zmieniło się całkowicie. Na stole pojawiła się wódka i kiełbasa. Rano pozwolono nam wsiąść do samochodu i odjechać. Nie sądziliśmy, że załatwimy służbowe sprawy, bo gdy nas zatrzymano, nie pozwolono nic wziąć z samochodu. A tam mieliśmy pieniądze. Okazało się, ku naszemu zdziwieniu, że sakiewka z pieniędzmi była na swoim miejscu. Nienaruszona.
25 lutego 1947 roku Jan Krejcza został wezwany do WUBP. – Miałem złożyć zeznania w jakiejś sprawie – relacjonuje. – Funkcjonariusz, który mnie prowadził po korytarzach bezpieki, w pewnej chwili kazał mi popatrzeć przez okno na dziedziniec. Powiedział, że nieboszczyk, który tam leży, to „Ogień”. Rozpoznałem go natychmiast, chociaż ciało było powykręcane od mrozu. Czy wtedy zastanawiałem się, co z nim będzie dalej? Nie pamiętam, ale chyba nie. Gdy człowiek znalazł się w tym budynku, myślał tylko o tym, aby jak najprędzej stamtąd wyjść. Wielu się to nie udało.
Jan Krejcza słyszał rożne hipotezy o losach zwłok Józefa Kurasia. Przypomina, że Stanisław Wałach pisze w swoich wspomnieniach, iż przekazano je do Wydziału Lekarskiego UJ jako zwłoki nieznanego mężczyzny.

Po Józefie Kurasiu, nie licząc ludzkich krzywd, nie pozostał żaden materialny ślad – takie były słowa Wałacha. W opinii Bolesława Derenia, ta informacja może być prawdziwa, choć nie jest ścisła, bo zarówno
Andrzej Goc, jak i Jan Krejcza twierdzą, iż ciało „Ognia” leżało na dziedzińcu WUBP trzy, a nie dwa dni, jak utrzymuje Wałach.
Bolesław Dereń uważa, że zasadniczy wpływ na to, co zrobić ze zwłokami, miał właśnie Stanisław Wałach, który był wówczas naczelnikiem Wydziału III WUBP w Krakowie do walki z bandytyzmem. – W archiwum, jak łatwo się domyślać, nie ma na ten temat ani słowa. Rozkazy w takich sprawach wydawane były ustnie, choć obowiązywały pewne procedury – przypomina Bolesław Dereń.
Określono je w „Instrukcji o postępowaniu organów bezpieczeństwa publicznego w wypadkach śmierci osób zatrzymanych” z 26 lipca 1946 roku. Punkt pierwszy mówił, że we wszystkich przypadkach śmierci osób zatrzymanych należy niezwłocznie zawiadomić właściwego prokuratora i lekarza w celu zarządzenia oględzin lub sekcji zwłok. Prokurator miał też wydać pisemne zezwolenie na pogrzeb. Żadnego punktu z instrukcji nie zastosowano w przypadku „Ognia”. Nie było prokuratorskiego dochodzenia. Nikt nie pytał prokuratorów o zezwolenie na pogrzebanie zwłok.

O tym, że prokuratorzy z Sądu Okręgowego w Nowym Sączu jednak interesowali się okolicznościami śmierci Józefa Kurasia, świadczy fakt, iż chcieli przesłuchać Mariana B., sierżanta Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, który pierwszy wbiegł na strych domu, gdzie postrzelił się „Ogień”. Dopiero 26 marca 1947 roku, czyli ponad miesiąc po jego śmierci, KP MO w Nowym Targu poinformowała prokuraturę, że kilka dni po akcji sierżanta B. zwolniono ze służby i zamieszkał w innym powiecie. Bolesław Dereń nie ma wątpliwości, że chciano się go w ten sposób pozbyć.
Niektórzy moi rozmówcy sugerowali, że sierżant B. mógł być jedną z osób, która miała za zadanie ukryć zwłoki „Ognia”. – Nic nie wiem na ten temat, ale postać tego sierżanta bardzo mnie intrygowała – przyznaje Bolesław Dereń.
Z dokumentów, które krakowski historyk odnalazł w archiwach wynika, że Marian B. powrócił do rodzinnej wsi koło Nowego Brzeska. W 1948 roku został aresztowany, bowiem sąsiedzi donieśli, że urządzał napady. Stanął przed sądem i wtedy okazało się, że ma pistolet, który zabrał Kurasiowi. Został skazany na 6 lat więzienia, ale przesiedział tylko dwa miesiące, bowiem został ułaskawiony.

Bolesław Dereń postanowił odszukać Mariana B. We wsi, gdzie rzekomo miał mieszkać, odnalazł jego brata – Józefa, który powiedział, że Marian po opuszczeniu wiezienia wyjechał na Wybrzeże i zaciągnął się na statek. W tym czasie poznał Stanisławę D. – córkę brata Władysława Gomułki, która porzuciła dla niego męża. Gdy zarobili trochę pieniędzy, przyjechali w rodzinne strony Mariana i tu wybudowali dom. Ponieważ zaczęli ich nachodzić różni ludzie z pogróżkami wobec B., sprzedali dom i znów wywędrowali do Gdyni.
– Pisałem do niego na adres wskazany przez brata z prośbą o relację na temat „Ognia”, którą chcę zamieścić w swojej książce, telefonowałem, ale nadaremnie. Nie było odpowiedzi; nikt nie podnosił słuchawki telefonu. Podejrzewam, że został uprzedzony, iż ktoś się nim interesuje – relacjonuje Bolesław Dereń.

Józef Kuraś "Ogień" z żoną Czesławą. 1946 r.

– Dla nas, dla rodziny „Ognia”, ważny jest każdy wątek, każda informacja. Byłabym wdzięczna, gdyby ten pan z Wybrzeża zechciał się ujawnić – wzdycha Czesława, z domu Polaczyk, druga żona Józefa Kurasia. Ma obecnie 82 lata [Czesława Bochyńska, z d. Polaczyk zmarła w lutym 2007 r.]. Była drugi raz zamężna, ale widać, że temat „Ognia” nadal bardzo ją porusza. Trudno się dziwić. Wiele przeszła po śmierci pierwszego męża. Gdy umierał, była w ciąży. Współlokatorzy, funkcjonariusze UB traktowali ją niezwykle brutalnie. Do dziś pamięta, jak pijany J., wracając ze służby, wygrażał jej pistoletem i wyzywał od bandytów. Żona drugiego funkcjonariusza o nazwisku Sz., widząc, że Czesława nie może znaleźć pracy, naigrywała się, mówiąc, że tacy jak ona powinni pracować wyłącznie w klozecie. Słuchała tych obelg od ludzi, którzy zajęli cały jej dom. Po wielu miesiącach starań pozwolono jej w nim zamieszkać. Przydzielono mały pokój na piętrze. Niedługo w nim pobyła. Sz. postarał się, aby trafiła do więzienia. Siedziała 4 lata we Wronkach i Potulicach. Po powrocie z więzienia też nie było jej łatwo. Dom Polaczyków obserwowano. Nasyłano na nich tajniaków, którzy, udając byłych żołnierzy „Ognia” interesowali się warunkami życia „pani majorowej”, jak ją z pogardą nazywali. Straszyli kolejnym aresztem, wywiezieniem na Syberię lub wyprowadzeniem do lasu, co miało oznaczać likwidację. Była wielokrotnie wzywana do UB, gdzie namawiano ją, by zmieniła nazwisko, a najlepiej, aby wyjechała.
– Miałam tego wszystkiego dość – opowiada. – Rodzina radziła mi, abym wyjechała do Ameryki. Byłam zdumiona, gdy udało mi się wyrobić paszport. Były lata 60. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że komunistyczne władze chciały się mnie za wszelką cenę pozbyć. W Ameryce spędziłam 20 lat. Wyszłam drugi raz za mąż, ale wiele razy myślałam o swoim pierwszym mężu, modląc się, aby kiedykolwiek móc mu zapalić świeczkę. Syn pisał mi w listach, że był dwukrotnie u Stanisława Wałacha, aby prosić go o ujawnienie tajemnicy związanej z pochówkiem męża. Ale niczego się nie dowiedział. On go cały czas zwodził.
Żona „Ognia” nie wierzy w to, że ciało jej męża mogło zostać pocięte na kawałki i zalane formaliną. Twierdzi, że pojawiła się kolejna hipoteza – zwłoki jej męża rzekomo miały zostać zagrzebane na terenie dawnego kamieniołomu na Zakrzówku. Informacja ta pochodzi od osoby zaprzyjaźnionej z rodziną Wałachów.

Kolejny z moich rozmówców trafił na inny ślad. Zdobył dowód na to, że w latach 1947-51 na cmentarz Rakowickim w Krakowie dostarczono z Akademii Medycznej skrzynię z ludzkimi szczątkami, które zakopano w nieoznaczonym miejscu pod murem cmentarza. Jeśli udałoby się odnaleźć to miejsce i odkopać skrzynię, można byłoby sprawdzić, korzystając z dostępnych dzisiaj metod, czy nie ma tam przypadkiem szczątków Józefa Kurasia. Identyfikacja byłaby możliwa poprzez analizę kodu DNA i porównanie z kodem syna „Ognia”, który mieszka i pracuje w Nowym Targu.

GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Polski, Nr 73 (18169), 26.03.2004

Gdzie pochowano „Ognia”? – 2 < część > 4 (1/2)
Gdzie pochowano "Ognia"? – część 1>

Strona główna>

Gdzie pochowano „Ognia”? – część 2

Cenny depozyt

Józef Kuraś „Ogień”, legendarny dowódca poakowskiego oddziału z Podhala, nie żyje od 57 lat. Do dzisiaj nie wiadomo, gdzie go pogrzebano. Jedyną osobą, spośród żołnierzy „Ognia”, która widziała martwego dowódcę, był Andrzej Goc ps. „Szpon”. Goca prowadzono akurat na przesłuchanie, gdy przez okno, z widokiem na dziedziniec WUBP, zobaczył ciało „Ognia”, oparte o pojemnik na odpady.

Andrzej Goc zmarł cztery lala temu. W latach 80. ub. stulecia pochowano prof. Janusza Berghausena, warszawskiego historyka, który podobno wiedział, kto i gdzie wywiózł zwłoki Józefa Kurasia. Obawiając się o bezpieczeństwo rodziny, nikomu nie wyjawił tej tajemnicy.
Kazimierz Garbacz z Łącka, który gromadzi dokumenty i wspomnienia dotyczące oddziału „Ognia”, zanotował ostatnio w swoim kajecie sensacyjnie brzmiące informacje, jakoby szczątki Józefa Kurasia miały spoczywać pod grubą warstwą betonu w piwnicy jednej z kamienic w centrum Krakowa, Miał to rzekomo ujawnić były ubek. Kazimierz Garbacz spędził dzieciństwo i młodość na Podhalu, w Waksmundzie, we wsi, w której w 1915 roku urodził się Józef Kuraś, uważanej za kolebkę „ogniowców”. Kiwa przecząco głową, gdy pytam, czy był żołnierzem w oddziale Józefa Kurasia.
– Takim jak ja, nastoletnim wówczas chłopcom, nie dawano do ręki broni. Można powiedzieć, że byłem łącznikiem, zajmowałem się roznoszeniem prasy i korespondencji. Uważałem, że nie mogę siedzieć bezczynnie, gdy starsi walczą o wolną Polskę. Tak mnie wychowano. Ojciec, który przed wojną pracował w Korpusie Ochrony Pogranicza, blisko granicy z Rosją, i dostał nawet medal za ujecie rosyjskiego szpiega, dobrze wiedział, czym grozi ta nowa okupacja – snuje wspomnienia mój rozmówca.
Młody wiek Kazimierza Garbacza nie był jednak przeszkodą dla reprezentantów ówczesnej władzy, którzy sądzili szesnastolatka jak dorosłego. W więzieniach w Rawiczu, we Wronkach, na Montelupich w Krakowie i w Jaworznie spędził w sumie 54 miesiące, z tego 12 miesięcy w pojedynczych celach. Bynajmniej nie w nagrodę za dobre sprawowanie.
– Gdy kilka lat temu otwarto archiwa dla nas, byłych więźniów komunistycznego reżimu, szczerze się uśmiałem, czytając dokumenty, które znalazłem w swojej teczce. Były tam m.in. opinie strażników więziennych, którzy wyjątkowo zgodnie odmawiali mi prawa do starania się o wcześniejsze zwolnienie, pisząc w swoich raportach, że osobnik, czyli ja, na dość dobrympoziomie umysłowym nie okazuje skruchy, wyrażając się źle o naszym sojuszniku. W ich odczuciu nie rokowałem nadziei na poprawę w przyszłości. To ostatnie zdanie napisano tłustym drukiem – mówi Kazimierz Garbacz, pokazując jako dowód kserokopię notatki.
Rozmawiamy w małym pokoiku na parterze domku, który zamieszkuje wraz ze swoją rodziną nieopodal Rynku w Łącku.
– To moje królestwo – pokazuje ręką na regały, gdzie są stosy książek i skoroszytów, do których wpięto zapisane gęsto na maszynie kartki formatu A-4. Na tych kartach jest historia „Ognia” i jego oddziału. Relacje te nie były dotąd publikowane. Warto się z nimi zapoznać, choćby po to, aby dać odpór tym, którzy wciąż uważają „Ognia” za krwawego watażkę, mającego na sumieniu niewinnych ludzi.
– W rzeczywistości „Ogień” karał jedynie najbardziej aktywnych komunistów, na których skarżyła się ludność Podhala. Najpierw jednak wysyłał ostrzeżenia, a dopiero potem, gdy je zlekceważono, stosował represje – przypomina Filip Musiał z krakowskiego oddziału IPN. Dowody na prawdziwość jego słów znajdują się we wspomnieniach byłych żołnierzy „Ognia”, spisanych przez Kazimierza Garbacza. Są tam też relacje, pokazujące, w jaki sposób rozprawiano się z „ogniowcami”.

– Poddaliśmy się. Nic było wyjścia. Ciężko rannego kaprala „Marnego” oparli o pień drzewa, bo nie mógł stać o własnych silach. Mnie kazali zdjąć buty. Szykowałam się na śmierć, ale ich dowódca powiedział: – Zostawcie ją a tego rozwalcie – wskazał na „Marnego”. Strzelali do niego kulami „dum-dun”, których prawo międzynarodowe zabraniało używać. Już po jednym strzale głowa mu się dosłownie rozleciała na kawałki. To był przerażający widok – opowiada Janina Kolasa ps. „Stokrotka”.

Co roku, w lutym, w rocznicę śmierci Józefa Kurasia „Ognia” na cmentarzu w Waksmundzie spotykają się żyjący jeszcze żołnierze „Ognia„.

Z przeprowadzonego przez Kazimierza Garbacza prywatnego śledztwa wynika, że jedną z ostatnich osób, które widziały zwłoki „Ognia”, był Andrzej Goc ps. „Szpon”, który był łącznikiem oddziału z II Korpusem Polskich Sił Zbrojnych we Włoszech. Został zatrzymany przez UB, jeszcze zanim osaczono obóz „Ognia”. Przesłuchiwano go w budynku Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie akurat wtedy, gdy przywieziono tam ciało Józefa Kurasia. Nieżyjący już dzisiaj „Szpon” twierdził, że gdy prowadzono go do celi, widział przez okno na dziedzińcu swojego dowódcę nieżywego, opartego o pojemnik na odpady. Ciało było powykręcane od mrozu. „Szpon” opowiadał, że ubecy robili sobie przy nim zdjęcia. Ci, którzy prowadzili Goca, widząc, jak bardzo cierpi, wskazywali na podwórze i drwili z jego uczuć, mówiąc ironicznie: – Macie tu swojego dowódcę.

Co się stało z ciałem „Ognia”?
– To była najpilniej strzeżona w UB tajemnica. Z dokumentów, jakie ujawniono po otwarciu archiwów MSW wynika, że w jego przypadku obowiązywała dyrektywa: usunąć ciało, zabić pamięć – mówi Kazimierz Garbacz, pokazując plik listów z archiwów państwowych, archiwum MSWiA, Wojskowych Służb Informacyjnych. We wszystkich tych pismach powtarza się ta sama formułka:
odpowiadając na pismo (…) uprzejmie informuję, że w naszym zasobie archiwalnym nie odnaleziono żadnych informacji o miejscu pochowania Józefa Kurasia ps. „Ogień”.
– Pisałem nawet do polskich placówek archiwalnych w Londynie, ale tam też nic nie znaleziono – mówi kombatant z Łącka.

Kazimierz Garbacz tuż po wyjściu z więzienia, gdzie spędził w sumie 54 miesiące.

Takich osób jak Kazimierz Garbacz, których pasją stato się dokumentowanie działań „Ognia” oraz samej postaci Józefa Kurasia, było i jest więcej. W latach 60. i 70. na Podhalu często bywał wraz ze swoimi studeniami prof. Janusz Berghausen z Uniwersytelu Warszawskiego. Starsi mieszkańcy Waksmundu pamiętają go. Podobno zawsze, gdy warszawscy studenci wraz ze .swoim profesorem rozbijali obozowisko, we wsi pojawiali się tajniacy, którzy deptali im po piętach.
Wujek od dawna nie żyje – informuje Jolanta Berghausen, krewna znanego historyka. Mówi, że profesor poświęcił wiele lat swojego życia, aby zebrać materiały na temat „Ognia”. – To był jego konik. Cała rodzina o tym wiedziała. Wiem, że podziwiał Józefa Kurasia. Ta postać go fascynowała. Po rodzinie chodziły słuchy, że wujek wiedział, gdzie „Ogień” jest” pochowany, ale nikomu tego nie wyjawił. Nic dziwnego, bo w latach 60., a nawet i później, ujawnienie tej tajemnicy nie byłoby mile widziane. Książki i wszystkie swoje zapiski wujek oddał w ręce zaufanej osoby – kobiety, która, jak słyszałam, przekazała je do Muzeum Narodowego. Ta pani jest już dzisiaj w mocno zaawansowanym wieku. Wątpię, żeby chciała z kimkolwiek rozmawiać.

To bardzo ciekawa informacja – ocenia Krzysztof Gąsiorowski, który pod koniec lat 90. jako pełnomocnik posła Tomasza Karwowskiego z KPN, usiłował dotrzeć do dokumentów, które mogłyby pomóc w rozwikłaniu zagadki pochówku „Ognia”. Gdyby udało się odszukać ten cenny depozyt, być może trafilibyśmy na nowo wątki, nowe okoliczności i ludzi, którzy mogliby coś powiedzieć na temat ostatnich chwil jego życia, jego śmierci i tego, co się stało z ciałem.
Krzysztof Gąsiorowski ma w swoim archiwum sporo oficjalnych dokumentów na ten temat. M.in. kserokopie notatki służbowej, sporządzonej w dniu śmierci „Ognia” (22 lutego 1947 r.) przez śledczego Komendy Powiatowej MO w Nowym Targu, pismo komendanta powiatowego MO w Nowym Targu z 26 marca 1947 r. do Prokuratury i Sądu Okręgowego w Nowym Sączu oraz datowane dwa tygodnie później pismo prokuratora z Nowego Sącza do Wojskowej Prokuratury Rejonowej w Krakowie.
Z notatek tych wynika, że ciało „Ognia” najpierw musiało trafić do PUBP w Nowym Targu, gdzie sporządzono milicyjne oględziny zwłok, przesłuchano świadków, a po ukończeniu dochodzenia, przedłożono akta Prokuraturze i Sądowi Okręgowemu w Nowym Sączu. Prawdopodobnie nie wykonano tego zadania najeżycie, gdyż w notatce z 26 marca 47 r. ówczesny komendant MO powiatu nowotarskiego gęsto się tłumaczy z tego, że nie zdołano przesłuchać jedynej, kto wie, czy nie najważniejszej dla UB osoby – niejakiego Mariana B. – który „ujął „Ognia”, a kilka dni po akcji został zdemobilizowany i wysłany w odległy kraniec województwa.

Marian B., który odwoził jeszcze żyjącego, ale będącego w agonalnym stanie Józefa Kurasia ze wsi Ostrowsko do szpitala w Nowym Targu, prawdopodobnie konwojował później jego zwłoki do Krakowa. W budynku Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego ciało „Ognia” mogło trafić w ręce dwóch oficerów śledczych: Jana Z. i Władysława C. Obaj w 1950 r. awansowali i przeszli do Warszawy. Jednak pod wskazanym w 1993 r. przez dawne Biuro Ewidencji i Archiwum UOP adresem wymienionych wyżej funkcjonariuszy, dzisiaj zameldowani są inni ludzie. Obaj byli ubecy prawdopodobnie już nie żyją. Być może były to ostatnie osoby, które mogły wiedzieć, co się stało ze zwłokami „Ognia”.

Krzysztof Gąsiorowski ma na ten temat własną opinię. Nie pamięta już, kto i gdzie wysunął hipotezę, że ciało Józefa Kurasia zakopano w rowie koło miejscowości Młoszowa w powiecie chrzanowskim.
– Ta wersja wydaje się dość prawdopodobna. Rozumuję tak: UB poleciło wywieźć zwłoki jak najdalej od Krakowa, aby zakopać je w szczerym polu, gdzie można było być pewnym, że nie będzie żadnych świadków, prócz jednej czy dwóch osób, które otrzymały to poufne zadanie. Dlaczego akurat Młoszowa i powiat chrzanowski? Ano, tak się składa, że z Chrzanowa pochodziło wielu ówczesnych funkcjonariuszy krakowskiego UB, a także pracowników wyższego szczebla. W tamtym rejonie bardzo aktywnie działały PPR i Armia Ludowa, a osoby będące członkami PPR i AL najczęściej były na indeksie u „Ognia”. Mogło się więc zdarzyć, że kierujący WUBP w Krakowie wydali zwłoki swoim ludziom z tamtego terenu, aby w odwecie mogli się nad nimi pastwić – dywaguje Krzysztof Gąsiorowski.
– Gdyby jego teza była prawdziwa, odszukanie „Ognia” bez wskazówek ze strony tych, którzy go grzebali, byłoby praktycznie niemożliwe. Chociaż, jak twierdzi nie tylko ten rozmówca, bywa, że poszukiwane przez lata zwłoki odnajdują się przypadkiem. Taka historia wydarzyła się w Limanowej. Podczas remontu budynku dawnego PUBP natrafiono na ludzkie szczątki zakopane tuz obok toalety – przypomina Krzysztof Gąsiorowski.

Kazimierz Garbacz (z prawej) w otoczeniu żołnierzy i łączników z oddziału „Ognia”.

Nową wersję pochówku „Ognia” zanotował ostatnio w swoim brulionie Kazimierz Garbacz. Usłyszał ją od swojego kolegi, kombatanta, któremu tę tajemnicę miał wyjawić niejaki Stanisław L., były ubek.
– W jego wersji ciało „Ognia” pogrzebano w jednej z krakowskich kamienic, położonej w centrum miasta – relacjonuje Kazimierz Garbacz, sugerując mi odszukanie L., który, jak mu powiedziano, żyje i mieszka na ziemi nowosądeckiej.
– Tak, żyje, ale jest bardzo schorowany. Przeszedł dwa zawały. Niech go pani zostawi w spokoju – żona Stanisława L., broni dostępu do męża. Nic jej nie wiadomo, aby mąż znał okoliczności pochówku „Ognia”.
– Nawet gdybym go sama o to zapytała, nic nie powie, bo ma zaniki pamięci – tym stwierdzeniem kończy rozmowę.

Hipotezy o zakopaniu zwłok „Ognia” na dziedzińcu czy w piwnicy wybranej świadomie czy przypadkowo kamienicy, nie można wykluczyć, W połowie lat 90. jeden z rzeszowskich dziennikarzy opublikował na łamach dziennika „Nowiny” zeznania osób, które twierdziły, że w piwnicy budynku znajdującego się naprzeciw rzeszowskiego zamku, gdzie w czasach stalinowskich mieściło się więzienie, jest zbiorowy grób, w którym leżą szczątki żołnierzy antykomunistycznego podziemia. Relacjami tych osób zainteresował się tamtejszy IPN, ale sprawę zarzucono, gdyż sprawdzenie, czy świadkowie mówią prawdę, wymagałoby ogromnego nakładu sił i środków. Gdy kilka tygodni temu byłam w Rzeszowie, obejrzałam tę kamienicę. Miejsce hipotetycznego pochówku robi wrażenie. Kamienica wygląda bowiem z zewnątrz tak, jakby miała piwnicę. W środku jednak brak wejścia do podziemi.

GRAŻYNA STARZAK, gstarzak@dziennik.krakow.pl , tel: 606-28-58-79
Dziennik Polski, Nr 67 (18163), 19.03.2004

Gdzie pochowano „Ognia”? – 1 < część > 3

Strona główna>

 

Gdzie pochowano „Ognia”? – część 1 (2/2)

Konrad Strzelewicz we wspomnianym wyżej artykule, zamieszczonym w styczniu 1986 roku na lamach tygodnika „Kultura” pt. „Jak zginął »Ogień«”, przytacza wypowiedź Stanisława Wałacha, wieloletniego szefa WUBP w Krakowie, który miał powiedzieć, że zwłoki Józefa Kurasia zostały bezimiennie przekazane krakowskiej Klinice Akademii Medycznej jako zwłoki nieznanego człowieka. Stanisław Wałach był – jak się wydaje – jedną z niewielu osób, które wiedziały, co się stało z ciałem „Ognia”.

Kazimierz Paulo opowiada, że gdy siedział W więzieniu w Rzeszowie, kilka miesięcy po śmierci Józefa Kurasia przyjechali do niego Stanisław Wałach i Józef Światło, namawiając do zdrady, do przejścia na ich stronę.
Wałach obiecywał, że jeśli zostanę ich wtyczką, powie mi, gdzie spoczywa „Ogień”. Droczyłem się z nimi, nie chcąc ich od razu zrażać do siebie, bo sądziłem, iż przedłużając rozmowę, być może dowiem się czegoś na lemat śmierci i pochówku naszego dowódcy. Niektóre fragmenty tej rozmowy zapamiętam do końca życia. Np. ten, gdy na moje rzekome wątpliwości, że podwładni nie uwierzą mi, że nie zdradziłem, gdy zdrów i cały, jakby nigdy nic wyjdę z więzienia. Wałach odpowiedział: Damy ci jakichś dwóch naszych na rozwałkę, a potem zrobimy im pokazowy pogrzeb. Wtedy ci uwierzą. Ja na to bąknąłem, że jak to, niewinnych ludzi poświęcą? A on, że jak trzeba będzie, to tak. Byłem zszokowany tym wyznaniem i nie chciałem już kontynuować rozmowy.

Kazimierz Paulo potwierdza, że chodziły słuchy, iż UB wydało ciało „Ognia” do ćwiczeń studentom. – Jednak z tych samych źródeł słyszeliśmy zapewnienia, że profesorowie i studenci odmówili przyjęcia zwłok – mówi ostatni, żyjący dowódca kompanii z oddziału „Ognia”. Dziś nie potrafi sobie przypomnieć, kto i skąd przyniósł taką informację. Dopuszcza myśl, że mogła to być plotka, którą celowo rozpowszechniało UB.

Maciej Korkuć nie chce oceniać, czy wersja pozbycia się ciała „Ognia” poprzez oddanie go studentom do ćwiczeń jest prawdziwa. Natomiast drugą część tej historii uważa za mało prawdopodobną. W jego opinii UB robiłoby wszystko, aby zwłoki „Ognia” były trudne, a nawet niemożliwe do zidentyfikowania.

Marcin Zwolski z białostockiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej odnalazł wewnętrzną instrukcję UB z 1953 roku, w której są zalecenia dla naczelników więzienia, jak postępować ze zwłokami. Dzielono je na cztery kategorie: więzień zmarły, więzień samobójca, więzień stracony (na mocy wyroku KS) i „bandyta” (byli to zazwyczaj żołnierze podziemia zabici podczas akcji UB, MO i Ludowego Wojska Polskiego). Ciała więźniów samobójców i straconych naczelnik zakładu karnego mógł wydać rodzinie, ale jedynie za zgodą szefa Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i w uzgodnieniu z prokuratorem. Zwłoki „bandytów” trafiały albo na miejscowy cmentarz, do wydzielonej, choć utajnionej kwatery albo… do zakładów anatomii, gdzie używano ich jako materiału do ćwiczeń dla studentów medycyny.

Tak postąpiono np. ze zwłokami ppor. Antoniego Wodyńskiego „Odyńca”, żołnierza VI Wileńskiej Brygady AK. Zmarł 8 lipca 1948 roku od ran postrzałowych w czasie zasadzki UB. Jeszcze tego samego dnia jego ciało przekazano do Zakładu Anatomii Uniwersytetu Wrocławskiego. W archiwach UB zachował się świstek papieru, na którym kłoś napisał:
Niniejszym kwituję odbiór zwłok nieznanego mężczyzny lat 26 ze szpitala WUBP.
W ten sposób Antom Wodyński „Odyniec” stal się osobą NN. Przeprowadzone współcześnie dochodzenie wykazało, że zwłoki „Odyńca” po pół roku przechowywania w uczelnianej chłodni wydano do ćwiczeń studentom I roku medycyny. Niewykluczone, że jakieś należące do niego szczątki znajdują się wśród setek eksponatów, umieszczonych w formalinie w Zakładzie Anatomii Prawidłowej we Wrocławiu. Podobny los mógł spotkać szczątki „Ognia”.
Dr Maciej Korkuć jest pewien, że prędzej czy później miejsce pochówku Józefa Kurasia zostanie odnalezione. Być może całkiem przypadkowo. Dlatego w jego opinii należy sprawdzić wszystkie, czasem najbardziej absurdalne lub wykluczające się tezy i tropy. Na dowód opowiada o zdarzeniu z początku lat 90., gdy brał udział w ekshumacji ofiar NKWD na Rzeszowszczyźnie. Twierdzi, że zupełnie przypadkowo natrafiono tam na jedną z wielu, jak się później okazało mogił, w której znaleziono szkielet człowieka ze skrawkiem materiału owiniętym wokół szyi. Okazało się, że to kawałek rozprutej nogawki spodni. Na tej podstawie udało się odtworzyć okoliczności śmierci ofiar NKWD i odnaleźć pozostałe groby.
– Ta jedna mogiła pomogła rozwikłać zagadkę, jak zginęli ci ludzie. Zeznania świadków były ze sobą sprzeczne. Jedni twierdzili, że podrzynano im gardła; drudzy, że zostali uduszeni. Po odnalezieniu tego skrawka materiału, który jakimś cudem się uchował, było jasne, że ofiary wiązano szmatami, ale nie po to, aby je udusić, ale po to, aby im poderżnąć gardło i nie być przy tym zbryzganym krwią. Być może kiedyś z Bożą pomocą uda się odnaleźć szczątki „Ognia” – dywaguje Maciej Korkuć.

Józef Kuraś „Ogień” nie jest jedynym dowódcą antykomunistycznego podziemia, który zmarł na UB w latach 40., a którego szczątków do dzisiaj nie odnaleziono. Nieznane jest miejsce pochówku m.in. wspomnianego „Mściciela”, czyli Mieczysław Wądolnego, dowódcy oddziału „Burza”.
Niemal w identycznych co „Ogień” okolicznościach zginął Eugeniusz Kokolski „Groźny”, który na przełomie 1945 i 1946 roku wraz ze swoimi dwustoma żołnierzami nękał komunistów, organizujących swoją administrację na terenie powiatu tureckiego (dawne woj. łódzkie, obecnie wielkopolskie). Jak dowodzi Agnieszka Łuczak z poznańskiego oddziału IPN, żołnierze „Groźnego”, podobnie jak podwładni „Ognia”, wbrew temu, co głosiła ówczesna propaganda, tworzyli zdyscyplinowane wojsko, które rozbrajało posterunki MO, a pieniądze na wyżywienie, żołd, na dozbrojenie oddziału i wynagrodzenie dla informatorów zdobywali, napadając wyłącznie na kasy gminnych spółdzielni i innych instytucji tworzonych w ramach komunistycznej administracji. Podobnie jak „Ogień” na Podhalu, „Groźny” zyskał sprzymierzeńców wśród miejscowych, którzy wiedzieli, że jego żołnierze chłopa nie ruszą; rabują tylko państwowe spółdzielnie.

„Groźny”, tak samo jak „Ogień”, został osaczony przez funkcjonariuszy UB w jednym z gospodarstw w powiecie tureckim. Ranny w czasie ostrzału, ukrył się w piwnicy, gdzie popełnił samobójstwo. Reszta jego żołnierzy poddała się. Prawdopodobnie po postrzeleniu się jeszcze żył, ale nie odzyskał świadomości. Nieprzytomnego wniesiono do samochodu i przewieziono do PUBP w Turku. Naoczny świadek tak relacjonował to wydarzenie: Złapali go za nogi i tak wlekli po schodach i przez mieszkanie, a jeden z nich śmiał podejść i go kopać.

Eugeniusz Kokolski kilkanaście godzin umierał na UB. Do dziś nie udało się ustalić miejsca jego pochówku. Wśród mieszkańców Turka krążą dwie wersje na ten temat. Według jednej – następnego dnia zwłoki „Groźnego” wywieziono wcześnie rano na miejski śmietnik i tam porzucono. Zgodnie z inną wersją jego ciało wywieziono samochodem w kierunku Uniejowa. Następnie obciążono kamieniami i w parcianym worku wrzucono do Warty. W podobny sposób ubecy mogli postąpić z „Ogniem”.

GRAŻYNA STARZAK
Dziennik Polski, Nr 61 (18157), 12.03.2004

Gdzie pochowano „Ognia”? – 1(1/2)< część >2

Strona główna>

 

Gdzie pochowano "Ognia"? – część 1 (1/2)

Poniższym tekstem rozpoczynam publikację 13-częściowego cyklu artykułów Pani Grażyny Starzak pt. Gdzie pochowano "Ognia"?, które ukazywały się w krakowskim Dzienniku Polskim w 2004 roku, opisujących dziennikarskie śledztwo w sprawie poszukiwań miejsca pochówku ciała majora Józefa Kurasia "Ognia", dowódcy Zgrupowania Partyzanckiego "Błyskawica", poległego 22 lutego 1947 r. w Ostrowsku, na Podhalu. Być może przypomnienie tych niezwykle ciekawych, a miejscami wstrząsających faktów pozwoli dotrzeć do nowych świadków, którzy pomogą odkryć miejsce, gdzie bandyci z UB pogrzebali jednego z najwybitniejszych dowódców Antysowieckiego Powstania.
Dziękuję serdecznie Pani Grażynie Starzak za wyrażenie zgody na publikację tego cyklu i zwracam się do wszystkich, którzy posiadają jakiekolwiek nowe informacje mogące przyczynić się do odkrycia miejsca pochówku mjr. "Ognia", aby kontaktowali się bezpośrednio z autorką:
Grażyna Starzak
gstarzak@dziennik.krakow.pl
tel: 606-28-58-79

Gdzie pochowano „Ognia”?

Zdrajca osobiście poprowadził wyprawę stuosobowego oddziału żołnierzy KBW, poszerzonego o funkcjonariuszy UB, którzy mieli zlikwidować obóz „Ognia”.

Kochany przez żołnierzy, podziwiany przez ziomków, szanowany przez przeciwników ideowych, znienawidzony przez komunistyczne władze. Józef Kuraś „Ogień”, dowódca jednego z najbardziej znanych poakowskich oddziałów partyzanckich, i za życia, i po śmierci budził spore emocje. Tak jest do dziś, czego dowodem wciąż nowe publikacje na temat tej legendarnej postaci. W każdej z nich można znaleźć nowe szczegóły z biografii Józefa Kurasia. Oprócz jednego: gdzie go pochowano?

Kazimierz Paulo, dowódca kompanii w oddziale „Ognia”, uważa, że to ostatni moment, aby próbować odszukać miejsce spoczynku Józefa Kurasia, okrzykniętego „królem Podhala”, bo świadkowie tamtych wydarzeń jeden po drugim umierają.
Pytanie, kim był Józef Kuraś „Ogień” wydaje się niestosowne. Zwłaszcza na terenie Podhala, skąd pochodził. O legendarnej już postaci zapisano całe tomy. Był bohaterem książek, artykułów publicystycznych i reportaży wydawanych w oficjalnym i podziemnym obiegu. Cel, jaki przyświecał autorom tekstów o oddziale „Ognia”, różni się w zależności od tego, kim byli.

Większość opracowań oficjalnych cechowała stronniczość, widoczna zarówno w doborze materiałów i zdarzeń, jak i w interpretacjach i komentarzach. Charakterystyczne, że mimo pełzającej demokratyzacji systemu niemal do końca lat 80., terminy typu „banda zbrojna” czy „banda reakcyjna” na określenie oddziałów „Ognia” i innych w tej historiografii obowiązywały – zwraca uwagę Maciej Korkuć, autor wydanej niedawno nakładem IPN książki na temat niepodległościowych oddziałów partyzanckich w Krakowskiem w latach 1944-47.
Otwarcie na początku lat 90. archiwów UB i SB niewiele zmieniło sytuację historyków tamtego okresu, którzy poszukiwali prawdy o pierwszych, powojennych latach. Maciej Korkuć, który w połowie minionej dekady jako doktorant UJ zbierał materiały do swojej pracy mówi, że wcale nie miał pewności, że otrzymuje wszystkie dokumenty, jakie znajdują się na półkach, a związane są z interesującym go problemem. Dopiero teraz, będąc pracownikiem IPN, może bez przeszkód penetrować archiwa. Nie ma jednak żadnej gwarancji, iż znajdzie to, czego szuka, albo że dokumentacja jest pełna.
Dowody? Choćby teczka człowieka, który jak wszystkie poszlaki wskazują, zdradził kryjówkę „Ognia”. Konfident o pseudonimie operacyjnym „Śmiały” był człowiekiem zaufanym w oddziale Józefa Kurasia. Pełnił funkcję łącznika. – Jego teczka osobowa, znaleziona w archiwum UB. powinna być gruba, a jest cienka. Wyraźnie widać, że usunięto z niej materiały, które dotyczyły roli tej postaci w zlikwidowaniu oddziału – mówi Maciej Korkuć.

Zanim jednak „Śmiały”, któremu pomagał inny konfidentn pseudonimie „Orienacyjny”, doprowadził do rozbicia obozu „Ognia”, Józef Kuraś wraz ze swoimi żołnierzami mocno dali się we znaki ówczesnej władzy. W tajnych dokumentach, w których analizowano nastroje społeczeństwa przed referendum, powiaty położone na południu woj. krakowskiego zostały zaliczone do strefy „A” – najwyższego zagrożenia. Za wroga numer jeden uznano właśnie „Ognia” i jego żołnierzy.
Maciej Korkuć cytuje w swojej książce fragment monografii Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW), gdzie napisano m.in., że kiedy na początku sierpnia 1946 roku podjęto intensywne, kilkumiesięczne działania przeciw oddziałom leśnym w wielu regionach Polski, główną uwagę w sztabie KBW koncentrowano na likwidacji zgrupowania „Ognia” w woj. krakowskim.
„Ogień” stwarzał poważne problemy ówczesnej władzy. Ludność, nie tylko na Podhalu, skąd się wywodził, ale w wielu innych regionach południowej Polski, pomagając mu, nie chciała współpracować z UB. Dotarłem do raportów, z których wynika, że ubecy tylko wtedy mogli się cokolwiek dowiedzieć, np. jakie są nastroje ludności przed referendum, gdy przebrali się w mundury partyzanckie i udawali żołnierzy „Ognia” – mówi i Maciej Korkuć.

– To byl niezwykły człowiek, bardzo inteligentny, prawy, z dziada pradziada patriota. Dla mnie, dla nas, jego zołnierzy, bohater na miarę „Trylogii” Sienkiewicza – wspomina Kazimierz Paulo, ostatni z żyjących dowódców kompanii w oddziale Józefa Kurasia „Ognia”. Mimo upływu lat
pamięta szczegółowo niektóre sytuacje świadczące o ogromnym autorytecie, jakim cieszył się „Ogień” na Podhalu. Opowiada, kto i w jakiej sprawie przychodził do niego po radę lub prosząc, aby był rozjemcą, nie tylko w drobnych sąsiedzkich sporach.
To był prawdziwy „król Podhala”, Janosik, który chciał wolności i sprawiedliwości dla swojego ludu. Miał charyzmę. Był odważny. Potrafił zadrwić sobie nawet z Bieruta, wysyłając mu zaproszenie na swój ślub – kontynuuje opowieść Kazimierz Paulo.

Jest wiele dowodów, przytaczanych nawet we wspomnieniach dawnych ubeków, że „Ogień” cieszył się ogromnym poważaniem wśród swoich ziomków. Jeden z dokumentów, opublikowanych przez byłego szefa WUBP Stanisława Wałacha, zawiera np. oświadczenie wójta podhalańskiej wsi, że taki, a taki mężczyzna, osądzony przez &#
8222;Ognia” za jakieś przewinienie, który odwołał się od tego wyroku, jest dobrym człowiekiem. To oświadczenie więcej mówi o jakości tej partyzantki, o wartościach, jakimi kierował się „Ogień”, niż stosy innych dokumentów
– ocenia Maciej Korkuć.

"Ogień" (w białej koszuli, w środku) w otoczeniu górali – żołnierzy i współpracowników jego oddziału.

W swojej książce przytacza również inny, nieznany dotąd dokument – raport z przebiegu nadzwyczajnego posiedzenia Powiatowej Rady Narodowej w Nowym Targu z 20 lutego 1945 roku, poświecony w całości działalności „band reakcyjnych”. W posiedzeniu uczestniczyła specjalna delegacja Wojewódzkiej Rady Narodowej z Krakowa, której członkowie sporządzili cytowany raport. Napisali oni, że w czasie sesji oficjalne wystąpienie miał prezes PSL, o nazwisku Polak, który ostrzegał PPR-owców z Krakowa: Uważajcie, nie twórzcie u nas bandy „Ognia”, bo my wszyscy jesteśmy Ogniem – a jeżeli będziecie wytwarzać ognie, to gorzej z wami – bo nas jest 75 proc”.
Prezes Potok mówił dalej na tym oficjalnym forum, że „Ogień” nie jest złym człowiekiem, że zna go osobiście i całą jego rodzinę, i wie, że cieszy się ona zaufaniem społeczeństwa; że „Ogień” jesi raczej podobny do Janosika niż do bandyty. Na końcu swojego wystąpienia podkreślił: Bandy „Ognia” nie ma; tylko my, mieszkańcy Nowotarszczyzny, jesteśmy ognikami. Z tego samego dokumentu wynika, że „Ognia” bronił nawet i ówczesny przewodniczący PRN w Nowym Targu Leon Leja, który powiedział, że mordy dokonywane przez bandę „Ognia” nie mają charakteru politycznego, ale mają na celu oczyszczenie społeczeństwa od szubrawców i złodziei. Dał przy tym konkretne przykłady.

Nic dziwnego, że słysząc pozytywne opinie na temat „Ognia”, wygłaszane również przez ludzi, uważanych za swoich, komunistyczne władze zintensyfikowały działania zmierzające do zlikwidowania Józefa Kurasia i jego oddziału.
Ośmieleni sukcesem w styczniu 1947 roku na terenie powiatów żywieckiego i wadowickiego, gdzie w zasadzce zginął samobójcza śmiercią Mieczysław Wądolny "Mściciel", dowódca oddziału "Burza", dowódcy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i terenowych jednostek UB zmobilizowali ponad 800 osób, których zadaniem było ustawiczne śledzenie, ściganie i nękanie bojówek „Ognia”.

11 lutego 1947 roku został rozbity i wymordowany patrol kaprala „Marnego”, szefa 2 kompanii. Był to poważny cios dla zgrupowania „Ognia”. Kilkunastu jego żołnierzy ujawniło się, obawiając się represji przeciwko swoim rodzinom.
– Nie można wykluczyć, że był wśród nich podkomendny „Ognia”, który jeśli wierzyć materiałom, sporządzonym w UB, zgodził się na współprace agenturalną (nadano mu pseudonim „Śmiały”) w zamian za darowanie życia przetrzymywanym w wiezieniu dwóm młodszym braciom – sugeruje Maciej Korkuć.

Z dokumentów, które zebrał on m.in. w archiwach UB wynika, że zdrajca osobiście poprowadził wyprawę stuosobowego oddziału żołnierzy KBW, poszerzonego o funkcjonariuszy UB, którzy mieli zlikwidować obóz „Ognia”. Poruszali się na nartach, bo zima była sroga tego roku. Najpierw rozbito obóz w górach za Turbaczem. Zginął wówczas jeden z najstarszych i najbardziej doświadczonych żołnierzy „Ognia” – legionista Józef Sral ps. „Smak”.
Józef Kuraś wraz z kilkoma innymi osobami był wówczas w domu Józefa i Anny Zagatów we wsi Ostrowsko. Jednak i tutaj dotarli prześladowcy. Zagrodę podpalono. „Ogień” wraz z Ireną Olszewską „Hanką” przedostali się do budynku obok. Gdy i ten budynek otoczono i wezwano „Ognia” do poddania się, odmówił, polecając „Hance”, aby skorzystała z tej propozycji. Po jej wyjściu strzelił sobie w głowę. Był nieprzytomny, gdy czterech żołnierzy KBW wbiegło po schodach na strych.

Uczestniczący w akcji Józef Dysko, zastępca szefa PUBP w Nowym Targu, relacjonował później swoim przełożonym, że żołnierze ujrzeli „Ognia” w agonii, z rozwalona skronią, z odkrytym mózgiem. Miał zamknięte oczy. Rozgrzani walką żołnierze zrzucili go po schodach, a my doceniając w pełni wagę życia przywódcy bandy jako źródła informacji, za wszelką cenę chcieliśmy go ocalić.
„Ogień” zmarł dwadzieścia mimu po północy 22 lutego 1947 roku w nowotarskim szpitalu, szczelnie otoczonym kordonem MO i UB. Następnego dnia jego ciało zostało wywiezione do Krakowa. Kazimierz Jaworski, ówczesny kierownik sekcji ds. walki z bandytyzmem w nowotarskim PUBP, miał powiedzieć w 1986 roku jednemu z publicystów ówczesnego pisma „Kultura”: Nie chcieliśmy pochować go na ziemi nowotarskiej, aby jego grób nie stał się miejscem manifestacji, składania kwiatów itp.
Podobno ciało „Ognia” przez jeden dzień złożono na zamkniętym dla osób z zewnątrz dziedzińcu WUBP w Krakowie. To ostatnia, przyjmowana przez historyków jako wiarygodna, informacja dotycząca losów Józefa Kurasia.

Gdzie pochowano „Ognia”? – część 1 (2/2)>

Strona główna>

Borys Kiwenko – EPILOG !!!

"Trzeba wspomnieć wszystkich zamordowanych rękami także polskich instytucji i służb bezpieczeństwa pozostających na usługach systemu przeniesionego ze Wschodu. Trzeba ich przynajmniej przypomnieć przed Bogiem i historią".
Jan Paweł II

Z ogromną radością informuję, że rozpoczęta tutaj wczorajsza akcja poszukiwań rodziny Borysa Kiwenko ps. "Boria", "Znachor" błyskawicznie znalazła swój szczęśliwy epilog. Jeszcze wczoraj do Kazimierza Suszyńskiego napisał Pan Andreas z Niemiec i skontaktował go z rodziną Borysa Kiwenki – wnuczką i synem.
Tym samym, po 60 latach, syn żołnierza AKO-WiN z Białostocczyzny dowie się o losach swojego ojca, o którym wiedział tylko to, że zaginął w 1947 roku.

Czytaj więcej nowych faktów na temat Borysa Kiwenko>

Strona główna>