Rozmowa z mec. Grzegorzem Wąsowskim


Rozmowa z mec. Grzegorzem Wąsowskim, Prezesem Zarządu Fundacji „Pamiętamy”.


Mec. Grzegorz Wąsowski, Prezes Zarządu Fundacji "Pamiętamy". W tle widać jeden z pomników Fundacji, poświęcony kpt. Kazimierzowi Kamieńskiemu ps. "Huzar" i jego żołnierzom, odsłonięty w Wysokiem Mazowieckiem w listopadzie 2007 r.

Rada Miejska we Włodawie – choć nie bez oporów – przyjęła w ostatni poniedziałek uchwałę ws. wyrażenia zgody na wzniesienia pomnika poświęconego poległym żołnierzom i współpracownikom oddziału „Jastrzębia” i Żelaznego”. Jest Pan zadowolony tak z samej uchwały, jak i dyskusji podczas sesji?

– Mimo kilku głosów sprzeciwu, które oparte były na nieuzasadnionej moim zdaniem obawie, że upamiętnienie partyzantów i współpracowników oddziału „Jastrzębia” i „Żelaznego” zantagonizuje mieszkańców Włodawy oraz na pokutujących od dziesięcioleci kłamstwach i stereotypach deformujących prawdę o walce antykomunistycznego podziemia zbrojnego, wrosłych za przyczyną propagandy komunistycznej w świadomość społeczną, zwłaszcza wśród ludzi, którzy dojrzewali w okresie PRLu, większość radnych uznała inicjatywę Fundacji za słuszną i godną poparcia, co – oczywiście – bardzo nas ucieszyło.

Panie Mecenasie, podczas sesji niektórzy radni podnosili argument kontrowersyjności postaci braci Taraszkiewiczów w historii Włodawy i Ziemi Włodawkiej, wszak m.in. dokonywali oni – jakby tego nie nazywać – egzekucji rodaków. Jak by Pan jednak przekonał Włodawian o słuszności powstania tego pomnika?

– Termin „kontrowersyjny” robi w naszych czasach oszałamiającą karierę. W warunkach wolności słowa każde praktycznie wydarzenie historyczne może być oceniane w sposób krańcowo odmienny i niejako z automatu staje się kontrowersyjne. Nie trudno sobie wyobrazić, że Powstanie Warszawskie widziane oczyma rodzin poległych w nim żołnierzy niemieckich spotka się z radykalnie odmienną oceną, niż nasze widzenie tego zrywu niepodległościowego. Ale czy powiemy, że jest kontrowersyjne? Na pewno nie. Podobnie wyrok śmierci wykonany na Polaku współpracującym z gestapo zostanie inaczej oceniony przez rodzinę zlikwidowanego donosiciela, a inaczej przez większość społeczeństwa. I znowu zapytam: czy fakt, że zdarzenie, o którym mówię jest różnie oceniane czyni je kontrowersyjnym? Podobnie jest z walką zbrojną z komunistami i bohaterami tej walki, takimi jak „Jastrząb” i „Żelazny”. Proszę pamiętać, że dla znakomitej większości Państwa przodków, mieszkańców ziemi włodawskej, ani „Jastrząb” ani „Żelazny” ani ich podkomendni wcale nie byli kontrowersyjni – ich walka cieszyła się dużym poparciem społecznym, czego dowodem jest po pierwsze masowość represji komunistycznych skierowanych przeciwko ludności powiatu włodawskiego, po drugie fakt, że „Żelazny”, prowadząc przez cały czas aktywną działalność bojową, zdołał się utrzymać w terenie aż do października 1951 roku – w warunkach masowego terroru, gdy za udzielenie mu kwatery, podanie mleka i strawy czy nawet tylko niezłożenie donosu na temat miejsca pobytu partyzantów groziło piekło śledztwa na UB, wieloletnie więzienie i przylepienie, zapewniającej przez cały czas trwania PRLu życie obywatela drugiej kategorii, etykiety „rodziny bandyckiej”. Pomnik, który zamierzamy wznieść we Włodawie, ma być upamiętnieniem ponad sześćdziesięciu ludzi z Włodawy i okolic, którzy w najtrudniejszym okresie komunistycznego zniewolenia zdecydowali się podjąć pod rozkazami najpierw „Jastrzębia” a potem „Żelaznego” walkę z reżimem komunistycznym, walkę o wolność człowieka, i walkę tę prowadzili przez lata w sposób niezwykle dzielny i dynamiczny. Za ten wybór, za wystąpienie w obronie wartości wysokich, zapłacili cenę najwyższą. Znakomita większość z nich nie ma swego grobu – komuniści odmówili im nawet prawa do ludzkiego pochówku, a bliskim partyzantów prawa do miejsca, przy którym można wspomnieć zmarłego i pomodlić się za jego duszę. Dodatkowo jeszcze ludzie Ci i ich rodziny przez dziesiątki lat rządów partii komunistycznej byli plugawieni, odsądzani od czci i wiary przez propagandę komunistyczną – komuniści robili to po to, aby zadać swoim przeciwnikom śmierć cywilną, żeby zohydzić ich w oczach przyszłych pokoleń. Gdyby decyzja Rady Miejskiej była inna, gdyby reprezentanci miejscowej społeczności odmówili prawa upamiętnienia tych ludzi, należałoby uznać, że na tym kawałku polskiej ziemi, mocno zroszonej krwią poległych w obronie niepodległości i wolności, komuniści odnieśli trwały sukces w zohydzaniu ludzi, którzy w najtrudniejszych czasach mężnie stawali w obronie wolności przeciwko systemowi, który zanegował pozytywny dorobek cywilizacji zachodnioeuropejskiej. Chciałbym podkreślić, że pozytywną opinię dla idei budowy pomnika wydał minister Andrzej Przewoźnik. Kieruje on od kilkunastu lat Radą Ochrony Pamięci Walki i Męczeństwa, która jest wyspecjalizowanym państwowym organem, opiniującym wszelkie upamiętnienia w naszym kraju, niezależnie od tego, że organy samorządu terytorialnego podejmują ostateczną decyzję. Przywołuję ten fakt, aby rozwiać wątpliwości, że przedstawiciele Fundacji mają jednostronne, czy nie pogłębione spojrzenie na ten dramatyczny przecież okres w naszej historii. Aktualny stan wiedzy, będący owocem badań naukowych prowadzonych już w okresie wolnej Polski, badań rzetelnych, obiektywnych – nie, jak w PRLu, będących antytezą obiektywnej, wolnej nauki, pozwala na stwierdzenie, że na terenie powiatu włodawskiego Państwa przodkowie prowadzili bardzo zaciętą walkę z komunistami i jest to powód do wielkiej chwały tego regionu. Oddział „Jastrzębia” i „Żelaznego” był jednym z najlepszych oddziałów polowych partyzantki antykomunistycznej. Obu tych żołnierzy sprawy wolności należy zaliczyć do najwybitniejszych dowódców partyzanckich z tamtego okresu. To wszystko powoduje, że decyzję o upamiętnieniu tych ludzi i ich podkomendnych oraz współpracowników poległych w walce z komunistami uważam za ze wszech miar słuszną.

Niektórzy – pamiętając czasy komunistycznego reżimu, kiedy to stawiano pomniki nawet zbrodniarzom – obawiają się, że być może wyjdą niedługo na jaw fakty, które w znacznie mniej korzystnym świetle przedstawią dokonania „Jastrzębia” czy „Żelaznego”. I co wtedy, czy trzeba będzie burzyć ten pomnik?

– Wydaje mi się, że to trochę źle sformułowane pytanie. Przecież już od początku lat dziewięćdziesiątych niezależni historycy prowadzą badania nad działalnością powojennego podziemia, którego historia przez 50 lat była całkowicie zafałszowana lub przemilczana. Ale prawdziwy rozkwit badań nad tym problemem rozpoczął się w momencie powstania Instytutu Pamięci Narodowej. Od tego momentu, w oparciu o archiwa wytworzone przez Urząd Bezpieczeństwa i podległe mu formacje, nastąpił ogromny postęp w badaniach, wydano setki publikacji naukowych, m.in. dotyczących również antykomunistycznego podziemia w powiecie włodawskim. W ich świetle wychodzą na jaw fakty, które świadczą nie tylko o ogromie represji komunistów w stosunku do polskiego społeczeństwa, które masowo stawiało im opór, ale – paradoksalnie – mimo tej potwornej
przemocy, widać również ogromną skalę poparcia tegoż społeczeństwa dla działań tej jego części, która zdecydowała się stawiać ten opór z bronią w ręku, a była to liczba rzędu dwudziestu tysięcy ludzi w całej Polsce. Wsparcie udzielane partyzantom w terenie, mimo masowych aresztowań i wyroków śmierci wydawanych na ludzi dających partyzantom schronienie, w języku komunistów zwanych „meliniarzami”, pozwoliło im przetrwać w walce często aż do połowy lat 50-tych. Są to od lat powszechnie dostępne, opublikowane fakty, do których zainteresowani bez problemu mogą dotrzeć i dlatego uważam, że każdy kolejny rok poświęcony badaniom nad tym okresem naszej historii daje coraz większą legitymację do upamiętniania tych żołnierzy.

Szkic projektu pomnika, który jesienią br. stanie we Włodawie.

Teraz może pytanie o mentalność społeczeństwa, o jego podejście do historii. Ma Pan wieloletnie doświadczenie w tworzeniu tego typu form pamięci bohaterskich Polaków, których władza komunistyczna chciała wrzucić do jednego wora pod nazwą „bandyci”. Jak Pan ocenia włodawskie środowisko, które w części tak bardzo boi się upamiętnienia tych „Żołnierzy Wyklętych”. Skąd się bierze ta niechęć do nich po ponad 60 latach?

– O tym już wspominałem. To w dużej mierze konsekwencja wieloletniej komunistycznej propagandy, przy braku możliwości poszukiwania prawdy w niezależnych od władzy komunistycznej wydawnictwach, bez możliwości prowadzenia obiektywnych badań, i co najważniejsze przy zerwanym przekazie pokoleniowym, co dotyczy, niestety, również przekazu rodzinnego. Ponurą zasadą było, że ludzie starsi, pamiętający tamte tragiczne czasy, wiedzący jak naprawdę było, w trosce o swoich najbliższych – dzieci i wnuki, wiedząc, że prawda wypowiedziana w szkole, w miejscu pracy, podczas dyskusji pod sklepem, może kosztować drogo, woleli milczeć niż przekazać prawdę o sprawach, które są tematem naszej rozmowy. W praktyce życia ta skądinąd zrozumiała postawa oznaczała milczące pogodzenie się z wszechogarniającym, zinstytucjonalizowanym (szkoły, gazety, telewizja itp.) kłamstwem propagandy komunistycznej. Oznaczała zgodę na zdeformowanie rzeczywistości w umysłach młodszych pokoleń. Skutki tego zjawiska przyjdzie nam usuwać jeszcze długie lata. Ale trzeba to robić – z szacunku dla tych, którzy odeszli broniąc wolności i niepodległości – z troski o kolejne pokolenia, aby rozumiały jaka jest cena za wolność. Oponenci idei pomnika, o którym rozmawiamy, wysuwali również argument, że żyją jeszcze rodziny ofiar partyzantów, że to upamiętnienie zantagonizuje społeczeństwo. To argumentacja, której warto poświęcić kilka zdań. Nie ma wątpliwości, że strata bliskiego człowieka jest wielką traumą dla osób, które darzyły go uczuciem. Dla których był dobrym tatusiem, wspaniałym bratem itp. Osoby te nie dostrzegają jednak, że kochający tatuś był równocześnie na przykład oprawcą w Urzędzie Bezpieczeństwa czy konfidentem, który swoimi donosami sprowadził nieszczęście na swoich rodaków. To zrozumiałe, że punkt widzenia bliskich zastrzelonego przez partyzantów nie uwzględnia powodów, dla których wydano i wykonano wyrok śmierci. Trudno oczekiwać od nich zrozumienia dla tego faktu, wymaganie czegoś takiego byłoby kompletnie oderwane od psychiki ludzkiej i po prostu bezrozumne. To wszystko co powiedziałem nie zmienia jednak istoty sprawy. Trzeba pamiętać, że w walce toczonej z reżimem komunistycznym przez podziemie niepodległościowe racja i wartości były tylko po stronie podziemia. To żołnierze podziemia bronili wartości wysokich tj. wolności i niepodległości, a ich wrogowie – komuniści i ich współpracownicy, w tym konfidenci, wartości te niszczyli i deptali. Nie ma tu mowy o równoprawności racji. Nie wymagamy aby rodziny poległych z rąk partyzantów szanowały „Jastrzębia”, „Żelaznego”, „Młota”, „Łupaszkę”, „Huzara”, czy innych dowódców podziemia, jednak emocje tych osób nie mogą nas – członków wspólnoty narodowej szanującej niepodległość kraju i wolność jednostki ludzkiej – hamować i ograniczać w upamiętnianiu ludzi, którzy – powtarzam – w najtrudniejszym momencie stanęli po właściwej stronie i złożyli najwyższą ofiarę w walce o wolną i niepodległą Polskę. Kilkanaście lat od odzyskania niepodległości przez Polskę jest najwyższym momentem na tego typu decyzję, bo to jest również decyzja na przyszłość, decyzja która w wymiarze lokalnym pomoże przyszłym pokoleniom, tym które przyjdą po nas, szanować takie wartości jak wolność i niepodległość, decyzja która jest wyrazem dojrzałości historycznej lokalnej społeczności, gdyż jasno opowiada się po stronie prawdy. Bez takich upamiętnień, a jak wiadomo – pamięć wymaga formy trwałej – ciągłość pokoleniowa nie zostanie odbudowana, a pamięć o bohaterach walki o wolność z okresu drugiej połowy lat 40-tych i początku lat 50-tych ubiegłego stulecia będzie zamknięta w kręgu pasjonatów historii. To dopiero byłoby wielkie pogrobowe zwycięstwo komunistów.
Kończąc ten wątek mojej wypowiedzi chcę podkreślić, że gdyby było tak, że nie należy upamiętniać żołnierzy oddziałów partyzanckich w wyniku działań których zginęli Polacy, którzy stanęli po złej stronie, ci którzy dopuścili się kolaboracji z wrogiem, to Armia Krajowa nie miałaby szansy na żadne upamiętnienie w Polsce. Proszę pamiętać, że praktycznie nie ma oddziału partyzanckiego Armii Krajowej z okresu okupacji niemieckiej, który by nie wykonał akcji przeciwko rodakom. Istotą działań partyzanckich nie jest bowiem wygrywanie wojny w bojach z armią okupacyjną – partyzantka nie ma na to siły – rolą partyzantki jest ochrona terenu na którym działa, przede wszystkim przed agenturą okupanta, której działalność powoduje niewymierne krzywdy w terenie, i najczęściej przed zwykłym bandytyzmem, bo okres wojny i powojnia to czas, gdy normy społeczne są powszechnie deptane. I taka była właśnie partyzantka „Jastrzębia” i „Żelaznego”. Dlatego tak długo utrzymali się w terenie, ponieważ dla ludzi, dla swoich rodaków żyjących w tamtych czasach, którzy z komunizmem nie mieli nic wspólnego, a takich było dziewięćdziesiąt procent, to oni a nie władza komunistyczna byli synonimem porządku i praworządności na tym terenie.

Kiedy więc pomnik braci Taraszkiewiczów i ich oddziału zostanie odsłonięty?

– Termin uroczystości zostanie ustalony z władzami Miasta w najbliższych tygodniach. Planujemy zorganizowanie wspólnymi siłami Fundacji i władz samorządowych Włodawy pięknej uroczystości patriotycznej. Myślimy o październiku br. W miesiącu tym przypadają dwie ważne rocznice związane z historią walki braci Taraszkiewiczów i ich żołnierzy. 6 października 2008 r. przypadnie 57 rocznica śmierci Edwarda Taraszkiewicza „Żelaznego”, który poległ w swojej ostatniej walce w Zbereżu, a niedługo później, 22 października, 62 rocznica jednej z najbardziej spektakularnych akcji oddziału, czyli rozbicia Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego we Włodawie i uwolnienia ok. 100 więźniów. Nie wykluczam jednak, że pomnik zostanie odsłonięty nieco wcześniej, we wrześniu br., przy okazji rocznicy agresji sowieckiej na Polskę.

Źródło: Nowy Tydzień (powiat włodawski), Nr 19 (140), 12-18 maja 2008 r.

Pomnik "Żołnierzom Wyklętym" we Włodawie>
Strona główna>

Atak na PUBP Włodawa – część 1

Atak na PUBP we Włodawie – 22 października 1946 r.

Tuż przed Włodawą por. „Jastrząb” daje sygnał do zatrzymania samochodów. Na skraju lasu gromadzi wszystkich partyzantów i wyjawia im główny cel akcji, który do tej pory był objęty ścisłą tajemnicą. Jest nim atak na Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego we Włodawie. Ich zadaniem jest uwolnienie aresztowanych ludzi, na dowód, że o nich nie zapomnieli, zaś ubekom trzeba pokazać, że nie mogą czuć się pewnie nawet za murami swojej katowni. We wtorkowy wieczór, 22 października 1946 r. samochody z partyzantami wjechały do miasta…

Siedziba znienawidzonego Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego we Włodawie od wielu miesięcy przykuwała uwagę por. Leona Taraszkiewicza „Jastrzębia”, dowódcy oddziału partyzanckiego Obwodu WiN Włodawa, jako ognisko ciągłego zagrożenia dla jego oddziału i setek mieszkańców tamtego rejonu, współpracujących z nim i jego placówkami. Tu mieścił się ośrodek dyspozycyjny wypraw pacyfikacyjnych, centrum informacyjne szpicli, tu zbiegały się nici poszlak i donosów na członków podziemia i ich współpracowników.
Tam również znajdował się areszt – przejściowe więzienie w którym odbywały się wstępne przesłuchania aresztowanych. Wieści o biciu, torturach, o nakłanianiu do współpracy i groźbach likwidacji w przypadkach odmowy takiej współpracy, okryły ponurą sławą ten niepozorny piętrowy budynek – ostoję władzy, symbol obcego i rodzimego terroru. Tak było też w innych powiatach w kraju, toteż w latach 1945-1946 stawały się one kolejno obiektami ataków licznych oddziałów podziemia.

Por. Leon Taraszkiewicz ps."Zawieja", "Jastrząb"

Por. „Jastrząb” i jego ludzie mieli już za sobą, zakończony połowicznym sukcesem atak na UBP w Parczewie w lutym 1946 r., wprawdzie nie siedzibę PUBP, bo wówczas Parczew nie był jeszcze siedzibą powiatu, ale zdobyte tam doświadczenie mogło zaowocować przy podobnej próbie we Włodawie. Podstawą powodzenia mogło być tylko zaskoczenie, czego dowodem był właśnie Parczew gdzie na skutek opóźnienia jednej z grup nie udało się opanować wnętrza budynku.

Jesienią 1946 r. pojawiło się kilka okoliczności, które przyspieszyły decyzję „Jastrzębia” o uderzeniu na Włodawę. Niespotykane dotąd natężenie fali obław w wykonaniu KBW, UB i MO, jakie mijały miejsce we wrześniu i październiku 1946 roku sprawiło, iż włodawskie więzienie zapełniło się dziesiątkami aresztowanych. Wśród nich znaleźli się ważni członkowie konspiracji tamtejszego obwodu WiN. Jednym z najważniejszych był komendant rejonu Dębowa Kłoda – Piotr Kwiatkowski „Dąbek”, jego adiutant Wojciech Kąfera „Wojtek”, komendant gminnej placówki z Białki – Władysław Kondracki „Kulon” i wielu współpracowników oddziału. Znaczną część aresztowanych stanowili Ukraińcy współpracujący z UPA lub uchylający się od wywózki na „Ziemie Odzyskane”.

Budynek, w którym w 1946 r. mieścił się Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego we Włodawie. Zdjęcie pochodzi z lat 80-tych, gdy miały tam siedzibę Służba Bezpieczeństwa i  Komenda Powiatowa Milicji Obywatelskiej. [kliknij w zdjęcie aby powiększyć].

Konto włodawskiego UB obciążało dodatkowo kilkudziesięciu zabitych w akcjach pacyfikacyjnych i obławach, ponad dwustu aresztowanych wcześniej i wysłanych do Lublina. Rachunek krzywd był więc wysoki, toteż „Jastrząb” wcześniej czy później musiał podjąć próbę ataku. Byłby to także sprawdzian jego siły i zdecydowania, który walnie mógł podreperować morale oddziału i tysięcy sterroryzowanych mieszkańców rejonu.
„Jastrząb” już wiosną 1946 roku podsuwał plan ataku na UB zarówno kpt. Zygmuntowi Szumowskiemu „Komarowi”, komendantowi Obwodu WiN Włodawa, jak i jego zastępcy por. Klemensowi Panasiukowi „Orlisowi”, ci jednak konsekwentnie wstrzymywali się od wydania zgody na tę akcję. Motywowali ryzykownością przedsięwzięcia, gdyż we Włodawie stacjonował pułk wojska (49 p.p. WP).
Brat „Jastrzębia”, a jednocześnie jego zastępca, ppor. Edward Taraszkiewicz „Żelazny” w swoich zapiskach wymienia jeszcze jedną przyczynę odmowy komendantów…

„W okresie naszej aktywnej działalności, tzn. w miesiącach czerwiec – listopad 1946 r., rozpoczął się szalony terror i aresztowania w całym naszym terenie. Kulminacyjnym punktem terroru był miesiąc październik, Włodawskie więzienie znajdujące się w podziemnych lochach UB, zapełniło się aresztowanymi tak mężczyznami, jak i kobietami. Było między niemi sporo naszych ludzi […].
Nieraz kwestionował „Jastrząb” tę sprawę podsuwając „Komarowi” plan zaatakowania i uwolnienia więźniów. Plan ten zawsze bywał odrzucany twierdzeniem, że on się nie uda z powodu wojska, które w sile jednego pułku stacjonowało we Włodawie. Ja osobiście z przekonania wiedziałem, że nie to było przyczyną odmowy do uderzenia na UB, lecz fakt, że na taką ważną akcję musieliby iść i prowadzić ją panowie „Komar” i „Orlis”, od tego byli przecież wojskowymi komendantami. Lecz ci panowie cenili wszystko ładnie, ale swoje życie nade wszystko i nie chcieli ryzykować… w myśl przysłowia, że człowiek żyje tylko raz…
Piszę to z takim krytycyzmem, bo przekonaliśmy się naocznie o tym podczas wypadku, gdy aresztowano niejakiego Adama Chudziaka ps. „Chil”. Wówczas, gdy zaszła potrzeba go odbić, „Orlis” wobec całego naszego oddziału i grupy „Batorego”, polecił „Jastrzębiowi” akcję odbicia „Chila”, wykręcając się twierdzeniem, że… musi jechać na ważną odprawę, której, jak stwierdziłem potem, wcale nie było! […].”

W tej sytuacji „Jastrząb” podjął bez ich wiedzy samodzielną decyzję o ataku na włodawski PUBP. Jego sprzymierzeńcem w tej akcji miał być sierż. Józef Strug „Ordon” i jego ludzie. Więzy przyjaźni i bojowej współpracy zawiązały się mocniej między obydwoma dowódcami po podstępnym rozbrojeniu „Ordona”, na rozkaz „Orlisa”, któremu J. Strug nie chciał się podporządkować. „Jastrząb” na wieść o tym wysłał do bezbronnego „Ordona” łącznika z zaproszeniem do siebie, gdzie wyposażył go w wystarczający zapas broni i amunicji.
Plan wyprawy był w jego wstępnej fazie typowy. Należało zarekwirować na szosach kilka samochodów, aby nimi dotrzeć do miasta całą grupą uderzeniową.

Sierż. Józef Strug ps. "Ordon"

Na dwa dni przed akcją, 20 października, odbyła się powszec
hna „mobilizacja” nie tylko kadrowych członków oddziału, lecz również ludzi z placówek obwodu. Zebrało się w ten sposób około 65 uzbrojonych partyzantów. Połowa tej grupy na czele z „Jastrzębiem” udała się na skrzyżowania szos Lubartów – Biała Podlaska i Lubartów – Radzyń Podlaski. Miejsca te dzieliło od Włodawy kilkadziesiąt kilometrów, które miały stanowić mylącą strefę ciszy i spokoju pomiędzy oddziałem a właściwym obiektem uderzenia.
W pobliżu wsi Glinny Stok bez trudu zatrzymano i zarekwirowano samochód osobowy z przyczepą. Zdobytym pojazdem grupa dotarła na umówione miejsce spotkania z oddziałem „Ordona” – do wsi Czarny Las w powiecie lubartowskim.

„Żelazny” pisał:
„Wobec takiego stanu rzeczy postanawia „Jastrząb” sam spróbować uwolnić naszych więźniów. Ze względu na ścisłą tajemnicę, o planie tym nie wiedział nikt oprócz mnie. Przez tę tajemnicę zaskoczyliśmy zupełnie nieoczekiwanie ubeków.
W początkach listopada przybyliśmy do [omówienia] wstępnej akcji wspólnie z „Ordonem”. Było nas razem, wspólnie z naszą „rezerwą” z placówek, 65 ludzi. Połowa naszej grupy z „Jastrzębiem” na czele udała się na krzyżówkę szosy Lubartów – Biała Podlaska i Lubartów – Radzyń koło wsi Glinny Stok, gdzie zatrzymała i zarekwirowała duży samochód osobowy firmy „Dżems” z przyczepką. Więcej aut jakoś nie jechało. Auta potrzebne nam były celem przeprowadzenia tej akcji.
Autem pojechaliśmy do „Ordona”, który czekał na nas wieczorem we wsi Czarny Las, pow. Lubartów. Na nocleg pojechaliśmy wspólnie do wsi Bogdanka. […]”.

Był wieczór. Niezawodny w takich sytuacjach „Ordon” już znajdował się ze swoimi ludźmi na kwaterach. Obie połączone grupy udały się na nocleg. O świcie wyruszono do Parczewa, gdzie udało się przechwycić pasażerski autobus kursujący regularnie na linii Parczew – Lublin.
Taki był wstępny etap przygotowań do uderzenia na włodawską siedzibę PUBP. Do tego momentu, prawdziwego celu koncentracji ani rekwizycji samochodów nie znał nikt oprócz „Jastrzębia” i „Żelaznego”, zaś „Ordon” dowiedział się o tym dopiero w drodze do Włodawy, w okolicach Hańska. Dzięki całkowitemu milczeniu „Jastrzębia” istniała pewność, że UB nie zostanie powiadomiony przez jakiegoś szpicla, czy pośrednio przez gadatliwego uczestnika wyprawy.
Zniknięcie samochodu poprzedniego dnia i autobusu dnia następnego, musiało zaalarmować gminne posterunki milicji oraz siedziby PUBP i KPMO w trzech sąsiadujących ze sobą powiatach. „Jastrząb” postanowił zastosować mylące akcje rekwizycyjne w miejscowościach położonych jak najdalej od Włodawy, wiedział bowiem, że tylko on jest podejrzewany o tak dużą akcję jak kradzież samochodów, których nigdy nie wykorzystywał do przejażdżek turystycznych.

Zima 1945/46. Od lewej stoją: Zdzisław Kogut (Kogutowski) "Ryś", Piotr Kwiatkowski "Dąbek", Leon Taraszkiewicz "Jastrząb"

Wszystko było więc wiadome władzy trzech powiatów, a wkrótce komendom wojewódzkim UB i MO w Lublinie – poza jednym: gdzie udadzą się przechwycone samochody i w jakim miejscu nastąpi uderzenie.
W tym czasie „Jastrząb” podzielił oddział na dwie grupy. Jedna pod jego dowództwem wyruszyła w kierunku Milejowa. Druga, z „Żelaznym” i „Ordonem” obrała kurs na Łęczną. Celem grupy „Jastrzębia” było rozbrojenie posterunku w Milejowie oraz, pozorująca zadanie główne, rekwizycja większej ilości marmolady z milejowskiej przetwórni. Z kolei „Żelazny” otrzymał polecenie rozbrojenia posterunku w Łęcznej, zarekwirowania w miejscowej spółdzielni amerykańskich paczek z UNRRA, a na zakończenie miał spalić drewniany most na Wieprzu i czekać tam na przybycie z Milejowa grupy „Jastrzębia”.
W pamiętnikach „Żelaznego” przejętych przez UB w październiku 1951 r., jej autor odtwarzając po raz drugi wydarzenie sprzed lat, wyraźnie określił cel tego zamieszania:
„Chodziło tu o to, ażeby wyciągnąć resorty, a między innymi i włodawski UB w teren – a potem nad wieczorem zupełnie inną drogą podjechać do Włodawy i rozbić włodawski UB.”

Była siedziba PUBP we Włodawie. Zdjęcie z lat 90-tych, kiedy mieściła się tam Komenda Powiatowa Policji. [kliknij w zdjęcie aby powiększyć].

Ten etap przygotowań i maskujących uderzeń został wykonany bez kłopotów. „Jastrząb” wrócił z Milejowa wywożąc stamtąd marmoladę, a w Łęcznej mundury rozbrojonych milicjantów przywdziali partyzanci „Ordona”. Przed wyruszeniem w dalszą drogę zarekwirowano nową półciężarówkę stojącą przed kinem, zaś stare, niepewne technicznie auto z Parczewa zostało na miejscu.
Wtedy całe zgrupowanie ruszyło w kierunku Cycowa. Tam gładko rozbrajają miejscowy posterunek MO, niszczą połączenia telefoniczne i jadą dalej, w kierunku Hańska. Partyzanci zaczynają się czegoś domyślać. Jeżeli miałby to być koniec akcji, to powinni jechać albo wprost na spotkanie z „ciotką Makoszką” (kompleks lasów parczewskich, matecznik oddziału), albo w kierunku rozległych lasów włodawskich nazywanych przez ludność „rządowymi”.
Po osiągnięciu szosy Chełm – Włodawa oddział zatrzymuje jadący od strony Włodawy samochód. Pasażerami okazują się oficerowie W.O.P. z Chełma. Nie rozbrajają ich, a jedynie przestrzeliwują koła. W następnych minutach zatrzymują kolejny samochód i trzema pojazdami udają się w kierunku Włodawy.

Panorama przedwojennej Włodawy. Czerwone strzałki pokazują zarys trasy, którą 22 października 1946 r. wjechał do miasta (od strony Chełma) oddział por. "Jastrzębia" i przemieszczał się pod siedzibę KPMO i PUBP. [kliknij w zdjęcie aby powiększyć].

Atak na PUBP Włodawa – część 2>

Atak na PUBP Włodawa – część 2

„Żelazny” …

„Żelazny” tak wspominał ten dzień:
„Nad ranem pojechaliśmy do Puchaczowa, gdzie zarekwirowaliśmy duży samochód osobowy kursujący na linii Puchaczów – Lublin. Zgodnie z planem, „Jastrząb” z połową ludzi pojechał do Milejowa, gdzie miał rozbroić posterunek MO i z fabryki marmelady wziąć prowiantu jaki tam akurat będzie. Ja zaś z drugą połową ludzi, razem z kolegą „Ordonem” otrzymaliśmy polecenie pojechać do Łęcznej, rozbroić posterunek MO i w spółdzielni zarekwirować prowiantu suchego z UNRRA. Po tej akcji miałem spalić most na Wieprzu od strony Lublina i czekać na przybycie „Jastrzębia” z Milejowa.
Posterunek udało mi się bez strat rozbroić i dalszy plan akcji wykonałem również. Wkrótce przyjechał i „Jastrząb” z Milejowa, zadowolony, że nam się też robota udała. Miał na aucie około 100 wiaderek dobrej marmelady. Milicjantów rozebraliśmy z mundurów, które ubrali ludzie od „Ordona”, ponieważ oni z mundurami stali bardzo słabo. Ładujemy się na auta i jedziemy dalej. W Łęcznej pozostawiliśmy stare auto z Puchaczowa, wzięliśmy natomiast fajną, nową półciężarówkę, która stała na rynku przed kinem.
Dojeżdżamy do Cycowa w pow. chełmskim, gdzie rozbrajamy również posterunek. Jest jakieś dwie godziny do zachodu słońca. Na rozkaz siadamy szybko na auta, które jadą ostrożnie po gliniastej mokrej drodze. Mijamy Hańsk – Dubeczno, a nasze samochody wciąż jadą bez przerwy dalej. Chłopcy nie wiedzą i nie przypuszczają gdzie jedziemy, do Włodawy jest około 20 km, ale „Ordon” uśmiecha się coś tajemniczo do mnie… Zdaje mi się, że on przypuszcza, dokąd prą nasze samochody.
Na szosie Chełm – Włodawa zatrzymujemy jadące z przeciwnej strony auto. Jest to sztab straży pogranicza z Chełma. Nie rozbrajamy ich, lecz przestrzeliwujemy im tylko opony, ażeby nie pojechali dalej, ładujemy się na trzeci, w międzyczasie zatrzymany samochód i jedziemy szybko w kierunku na Włodawę.[…]”.

Tuż przed Włodawą „Jastrząb” daje sygnał do zatrzymania. Na skraju lasu gromadzi wszystkich partyzantów i wyjawia główny cel dwudniowego zamieszania. Jest nim atak na PUBP we Włodawie. Ich zadaniem jest uwolnienie aresztowanych ludzi, na dowód, że o nich nie zapomnieli, zaś ubekom trzeba pokazać, że nie mogą być pewni nawet za murami swojej katowni.

Zima 1945/46. Część oddziału "Jastrzębia". Stoją od lewej: 1. Ignacy Zalewski "Lin", 2. Zdzisław Kogut (Kogutowski) "Ryś", 3. Witold Zieliński, 4. Ryszard Jakubowski "Kruk", 5. Zygmunt Majewski "Lenin", 6. N.N., 7. Józef Piwnicki "Jaskółka", 8. Tadeusz Wawszczuk "Groźny", 9. N.N., 10. Antoni Kosiński "Czarny", 11. Piotr Kwiatkowski "Dąbek", 12. Tadeusz Sokołowski, 13. Henryk Zajączkowski "Borsuk", 14. Adam Mielniczuk "Fryc", 15. Jan Czech "Kiepura". Przy RKM-ie siedzi d-ca oddziału por. Leon Taraszkiewicz "Jastrząb".

We wtorkowy wieczór, 22 października 1946 r. samochody wjechały do miasta. Tuż przed rynkiem przystanęły na krótko, Albin Bojczuk „Lew”, Zdzisław Pogonowski „Szakal” i dwóch innych partyzantów znikło w mroku. Ich zadaniem było zajęcie i rozbicie centrali telefonicznej. Samochody ruszyły dalej. Już w obrębie rynku, jadący w pierwszym samochodzie „Jastrząb” dostrzegł idącego z naprzeciwka znajomego ubeka. Okazał się nim Leon Zubiak, jeden z tych, którzy brali udział w obławie i jego aresztowaniu w Lipniaku. Ubek został rozbrojony, wciągnięty do samochodu i w głuszącym szumie silników zastrzelony. Jak wspomina Stanisław Pakuła ps. „Krzewina”, o wykonaniu wyroku przesądził znaleziony przy funkcjonariuszu UB niewysłany jeszcze list, w którym nazywał on „Jastrzębia” i „Żelaznego” bandytami oraz obiecywał, że ich dopadnie i pozabija.
Po tym zdarzeniu cała kolumna skierowała się do powiatowej komendy MO, którą opanowano bez walki. Zaskoczenie było pełne. Trzy samochody podjeżdżające tak oficjalnie przed budynek, w przeświadczeniu milicjantów mogły być tylko kolumną wojska. Załoga komendy została rozbrojona, powierzona opiece siedmiu partyzantów, a samochody ruszyły w kierunku budynku PUBP.

Przedwojenna willa doktora Rosiniaka. W tym budynku w 1946 r. znajdowała się Komenda Powiatowa Milicji Obywatelskiej we Włodawie. Zdjęcie z lat 80-tych, gdy mieściło się tam kasyno MO i SB.

„Żelazny”:
„Tuż przed samą Włodawą „Jastrząb” zatrzymuje auta i przemawia krótko do chłopaków, mówiąc że idziemy z Bogiem w sercu odbić i uwolnić naszych aresztowanych ludzi. Elektryczne lampy migają w wieczornym zmroku. Wjeżdżamy do miasta. Ludzie niewiele zwracają na nas uwagi, zjawisko takie jest tu częste.
Przed rynkiem na chwilę stają auta, gdzie „Lew”, „Szakal” oraz dwóch innych otrzymuje polecenie zejść i rozbić centralę telefoniczną na poczcie. „Lew” jest z Włodawy, więc grupa ta szybko znika w ciemnościach nocy. Jedziemy dalej z szalonym napięciem nerwów. Na rynku „Jastrząb” jadący na pierwszym aucie zauważa i poznaje idącego ulicą oficera – ubeka w towarzystwie panienki, tego który go kilka miesięcy temu złapał we wsi Lipniak. Zatrzymuje auto i spokojnie przywołuje go do siebie, gdzie zostaje po cichu rozbrojony. Pakujemy go na auto i gdy auta ruszają naprzód wyjąc motorami, rozlega się cichy strzał.
Podjeżdżamy i opanowujemy po cichu powiatową komendę MO. „Jastrząb” wyznacza siedmiu ludzi, ażeby pozostali i trzymali w rękach rozbrojoną komendę, a z resztą jedziemy do celu – do UB, odległego zaledwie o pół kilometra.
Przed UB samochody zatrzymują się i „Jastrząb” na czele wybranej przedtem grupy szturmowej wchodzi w teren budynków UB.
[…]”.

Pod PUBP we Włodawie samochody zajechały równie śmiało jak przed siedzibę KPMO, celowo czyniąc dużo hałasu. Wszyscy są ubrani w mundury wojskowe, a „Jastrząb” postępuje na czele grupy szturmowej… Dalszy bieg wydarzeń „Żelazny” relacjonuje następująco:

„Wartownik zatrzymuje ich pytaniem: Stój, kto idzie? Nie zwracając uwagi na pytanie, „Jastrząb” idzie dalej mówiąc do wartownika:
– Stań na baczność, durniu! Nie widzisz, że my z Chełma?
Przy słowach tych mija go spokojnie i idzie w kierunku drzwi wartowni. Po cichu chłopcy idący za nim rozbrajają osłupiałego wartownika. Na wartowni, gdzie była jednocześnie jadalnia UB, była kolacja; przy stołach siedzą ubeki w ilości około 20-tu, gdy wchodzi „Jastrząb”, witając ich słowem: czołe
m!

Kilka głosów odpowiada mu czołem, pochylając się dalej w spokoju nad kolacją. „Jastrząb” chce poczekać kilka sekund, ażeby idący za nim chłopcy weszli do środka, bo sam wie, że nie opanuje tylu ludzi. W tym momencie jeden z ubeków, a mianowicie złapany kiedyś przez nas Stefan Pietrykowski odwraca głowę, poznaje „Jastrzębia”… Blednie okropnie, łyżka wypada mu z ręki na stół, z ust wypływa tylko jakiś dziwny bełkot. Ubeki zrozumieli przestrach swego kolegi, lecz w tym momencie „Jastrząb” rozkazuje: Wszystko ręce do góry!
Ubeki wahają się podnieść ręce, ale widok kilku skierowanych luf zmusza ich do tego, jednak jeden z nich stojący blisko tylnych drzwi szybko wyskakuje z myślą, ażeby powiadomić resztę.
Nie ma rady, plan opanowania po cichu UB spala na panewce, wobec tego „Jastrząb”, a wraz z nim znajdujący się wewnątrz chłopcy otwierają w tę grupę ogień, a wyskoczywszy z powrotem na korytarz rzucają do tego pokoju granaty. Gaśnie światło i rozlegają się stamtąd jęki. „Jastrząb” pozostawia ich tak i sam posuwa się pod główny gmach, gdzie siedzą więźniowie. Drzwi do gmachu zostały zaryglowane przez tego ubeka, który zdążył uciec z wartowni. Z góry, z pierwszego i drugiego piętra zaczynają przed drzwi padać i wybuchać granaty. Na rozkaz zaczynamy huraganowo z oddali ostrzeliwać okna, pod osłoną ognia „Tygrys” [Piotr Popielewicz] wyłamuje drzwi główne. W tym czasie zostaje on ranny ciężko w nogę odłamkiem granatu.
Po ciężkiej walce udaje się chłopcom założyć minę na korytarzu, budynek cały zaczął się chwiać, zgasło światło w całym budynku. Strach ogarnia ubeków i przestają strzelać. Błyskawicznie wyłamują chłopcy drzwi do cel i wypuszczają szybko ludzi. Otrzymali oni polecenie uciekać gdzie kto może. Radość ich nie ma granic, nie sposób tego po prostu odmalować. Ładujemy z dyżurki broń z UB na nasze samochody, amunicję, umundurowanie itp. Planem „Jastrzębia” jest zabrać tajne dokumenty, a potem spalić cały gmach.
Nagle otrzymujemy od strony koszar silny ogień różnej broni z odległości 100 metrów. To wojsko z koszar przybyło ubekom na pomoc i otoczyło nas. Powoli wycofaliśmy się jednym tylko autem „Dżemsem” [G.M.C. – General Motors Company], dwa inne pozostały, bo szoferzy na skutek ognia wojska uciekli.
W drodze powrotnej rozbroiliśmy samochód wojskowy jadący do Włodawy. Zabraliśmy im nowy, pięciostrzałowy karabin przeciwpancerny, tzw. P.T.R. Było to auto jedno z trzech, które wyruszyły przeciw nam po zabraniu wczoraj przez nas tego „Dżemsa” [G.M.C.] z parczewskiej szosy.
Ze strony naszej mieliśmy dwóch zabitych ludzi, byli niemi: „Sybirak" [Kondracki Wacław], pochodził ze wsi Marianka gm. Wołoskowola oraz „Śmigły”, pochodził z Karczewa k. Warszawy. Mieliśmy także pięciu rannych chłopaków, którzy się potem szczęśliwie wyleczyli.
Ze strony UB było zabitych kilkunastu ludzi, a drugie tyle rannych, lecz zatuszowali oni swoje straty do liczby sześciu zabitych, których w trzy dni potem chowano z paradą na cmentarzu."

Włodawa, Al. J. Piłsudskiego (zdjęcie przedwojenne). Po prawej stronie widać KPMO, ok. 500 m. dalej – po lewej stronie – naprzeciwko budynku Liceum, znajdowała się siedziba PUBP we Włodawie.

"W akcji tej z naszej grupy brali udział:
1. „Tygrys” [Popielewicz Piotr, wieś Korolówka], 2. „Kanarek” [Marian Szubtarski, wieś Połód], 3. „Krzewina” [Stanisław Pakuła, kol. Kantor-Wytyczno], 4. „Wąż” [Jan Jarmuł, Sosnowica], 5. „Lew” [Albin Bojczuk z Włodawy], 6. „Szakal” [Zdzisław Pogonowski z Włodawy], 7. „Dzięcioł” [Jan Szymczuk-Grzywaczewski z Wołoskowoli], 8. „Mostek” [Bab Tadeusz, Nowiny k/Wołoskowoli], 9. „Kozioł” [Bogdan Zieliński, wieś Lipniak], 10. Śp. „Śmigły” [N.N.], 11. Śp. „Sybirak” [Wacław Kondracki], 12. „Borsuk” [Henryk Zajączkowski, Zawelicze k. Sosnowicy], 13. „Szary” [Tadeusz Zajączkowski, Zawelicze k. Sosnowicy], 14. „Orzeł” [Józef Wrzaszcz, Białka pow. Włodawa], 15. „Bąk” [Stanisław Dębiński], 16. „Lampart” [N.N.], 17. „Ryś II” [Stefan Kucharuk, Nowiny k. Wołoskowoli], 18. „Groźny" [Tadeusz Wawszczuk, Nietiahy], 19. „Żandarm" [Stanisław Łuć], 20. „Gruby" (od „Groźnego”) [N.N.], 21. „Kościelny” [Kazimierz Majewski], 22. „Zając” [N.N.], 23. „Skała” [Stanisław Skibiński], 24. „Ciekawy” [N.N.], 25. „Żuk” [Antoni Borkowski z okolicy Terespola], 26. „Huragan” [Antoni Kowalczuk, wieś Zawelicze], 27. „Wir” [N.N.].

Atak na PUBP Włodawa – część 3>

Atak na PUBP Włodawa – część 3

Dalej …

Dalej "Żelazny":
"Poza wyżej wymienionymi, innych pseudonimów nie wiem, bądź nie pamiętam.
W akcji tej wyróżnili się wybitnie „Tygrys”, „Ordon”, „Kanarek”, „Dzięcioł”, „Borsuk”, „Szary”, „Orzeł” i „Groźny”.
Od kolegi „Ordona” brali udział, co pamiętam: „Bolek”, „Ryś”,[i] „Mewa” [bracia Falkiewiczowie] i jeszcze z 8-10 ludzi.
Akcja ta odbiła się głośnym echem w całej okolicy. Na podstawie wspomnień z tej akcji powstała piosenka: „Siódmy roczek wojny minął”.
Pan „Orlis” gdy się dowiedział o tej akcji, to powiada, że jest to „naprawdę fantastyczna akcja”, potem powiedział, że akcja ta uwolniła tylko „bulbowców” […]".

A tak zapamiętał tamte wydarzenia jeden z uczestników ataku, Jan Jarmuł ps. „Wąż”:
„…no i myśmy w lewo z Leonem wtedy podskoczyli, do bramy, [a] oni się zamknęli od podwórka. Zamknęli się i nie mamy wejścia, a Leon […] myśli, myśli… [i mówi] leć no przynieś minę od Edka [„Żelaznego”]. Tylko bierz sowiecką, nie niemiecką, bo sowiecka silniejsza. Faktycznie, miny sowieckie były silniejsze. Zanim ja przyniosłem tę minę, to on już dołek wygrzebał pod drzwiami. Minę załadowaliśmy, wysadziliśmy w powietrze drzwi. Wysadziliśmy w powietrze te drzwi, ale oberwaliśmy klatkę schodową i nie można tam [było] wejść [na piętro budynku PUBP]. Ale nic, mówi [„Jastrząb”], teraz będziemy wypuszczać… ty siedziałeś tu, znasz rozkład tych cel. Tam gdzie krzyczałem do mężczyzn: cofnijcie się pod ulicę, pod okna od ulicy, [bo] będziemy granatami otwierali drzwi, to w porządku, ale tam gdzie kobiety – pisk, płacz, lament. […] mieliśmy granaty, a te zamki to były takie pudła, jeszcze carskie, te zamczyska na wierzchu. I Leon mówi: wiesz jak będziemy otwierali? Granatami ! Dlatego krzyczałem by w celach pod ulicę się cofnęli. Leon z jednej strony korytarza, ja z drugiej, odbezpieczamy granat i [kładziemy] na to pudło i jak on eksplodował to sprężynę odbijał i same drzwi się otwierały. Kobiety jak wyskoczyły… jak płakały! jak nas całowały!”.

Lista więzniów PUBP Włodawa, uwolnionych podczas ataku oddziału por. Leona Taraszkiewicza "Jastrzębia" 22 X 1946 r. [PDF]>
Źródło: IPN O/Lublin. Lista została udostępniona dzięki uprzejmości Tomasza Guziaka.


Budynek dawnej siedziby PUBP we Włodawie, dzisiaj mieści się tam Komenda Powiatowa Policji. Zdjęcie przedstawia stan obecny (łączik i wyższe, prawe skrzydło nie istniały w 1946 r.); pod balkonem, w miejscu oznaczonym na czerwono, znajdowały się schody i drzwi wejściowe do Urzędu. W parterowym budynku po prawej stronie, mieściła się wartownia i stołówka dla funkcjonariuszy UB, do której na początku akcji wkroczył "Jastrząb", wywołując tym nieopisany popłoch wśród przebywających tam ubeków.

Oddajmy teraz głos drugiej stronie. Żołnierz, stacjonującego wtedy we Włodawie 49 pułku piechoty Leopold Pytko, w swoich wspomnieniach wydanych w 1975 r. pt. „Z dziejów 49 Pułku Piechoty 1945 – 1947”, tak zapamiętał ten dzień:

„Akcja napadu na Włodawę była charakterystycznym przykładem bardzo wnikliwego i przebiegłego planowania. Zaskoczyła ona zarówno włodawskie organa bezpieczeństwa, jak i żołnierzy pułku. Wydarzenia przebiegały nieco inaczej niż oceniało je dowództwo pułku i inaczej zostały one przedstawione w sprawozdaniu dowództwu dywizji. A ich rzeczywisty przebieg w tym dniu był następujący:
„Jastrząb” faktycznie dokonał o godzinie 13.30 napadu na spółdzielnię w celu zasilenia kasy bandy. Natomiast informacja o furmankach przeładowanych zrabowanym łupem ugrzęzłych w lesie została celowo przekazana przez jednego z członków grupy, który podłączył się sprytnie do publicznej sieci telefonicznej. Informacja ta miała na celu wywabienie z Włodawy w teren jak największych sił wojska, urzędu bezpieczeństwa i MO.
Dojazd i koncentracja sił w rejonie Włodawy nie odbyły się w jednej, dużej grupie, którą łatwiej można by rozpoznać i umiejscowić, a zapewnienie niezbędnego manewru, zwłaszcza na wypadek konieczności szybkiego odwrotu, osiągnięto następująco: po wysłaniu z Włodawy odsieczy w kierunku Milejowa napastnicy zatrzymali na szosie Chełm – Lublin samochód z 5 oficerami WOP, których rozbrojono, zdjęto z i nich mundury, a następnie kazano im zjeść własne legitymacje, po czym w bieliźnie wypuszczono ich do lasu. Następnie w podobny sposób zatrzymano samochód kina objazdowego z Chełma i jeszcze dwa inne samochody ciężarowe. Przerzucono nimi do Włodawy grupy „Jastrzębia”, „Żelaznego”, „Komara”, „Młota”[?] i pewne siły rezerwowej siatki terenowej „Jastrzębia” – razem ponad stu ludzi.

Pierwsze rozpoczęły działalność we Włodawie ,,patrole komendy miasta”, które zatrzymywały na mieście wszystkich żołnierzy i milicjantów – w celu wyjaśnienia, dlaczego nie wzięli oni udziału w akcji lub z powodu rzekomych nieformalności dokumentów. Zadzwoniono nawet do Powiatowej Komendy MO, że wojskowa komenda miasta zatrzymała grupę aresztowanych, których nie ma gdzie przetrzymać, czy by więc w ramach sąsiedzkiej współpracy nie można ich było „przymknąć” w areszcie PKMO. Zaraz potem zniszczono centralę telefoniczną na poczcie i obstawiono budynek urzędu pocztowego. W mieście zostali zatrzymani podporucznicy Franciszek Czinar, Dariusz Trzebski i Eugeniusz Żmigrodzki oraz funkcjonariusz PUBP [Leon Zubiak – zastrzelony], a także wielu innych. W ten sposób pierwsza grupa napastników weszła do KPMO jako wojskowy patrol „z aresztowanymi”, rozbroiła dyżurnych i utorowała drogę pozostałym.
Tutaj rozbili oni magazyn broni, dozbrajając się głównie w broń maszynową, granaty i amunicję, po czym wypuścili wszystkich przebywających w areszcie, a „zatrzymanych” na mieście i rozbrojonych milicjantów pozostawili w budynku komendy pod niewielką stosunkowo strażą.
Teraz prawie całe siły udały się pod PUBP, gdzie wykorzystanie posiadanych mundurów oraz pewność „Jastrzębia” pomogły w sprawnym obezwładnieniu wartownika i wtargnięciu do wnętrza urzędu. Pracownicy PUBP na parterze zajęci byli spożywaniem kolacji. Zaskoczenie było duże. Wywiązała si
ę nierówna walka. „Jastrząb” serią z pistoletu maszynowego sterroryzował wszystkich, wpuszczając do środka pozostałych swoich ludzi. Wykorzystując zamieszanie pierwszy do walki rzucił się „Wołodźka”
[Włodzimierz Fedoszczenko ps. „Czumak”, członek bojówki SB OUN Nadrejonu „Łewada”, Iwana Romaneczki „Wołodii”, w sierpniu 1946 r. zdezerterował i podjął współpracę z PUBP we Włodawie, przyczyniając się do wielu aresztowań w ukraińskim podziemiu; zginął podczas ataku na PUBP Włodawa], który znajdował się w tym czasie w urzędzie. Był jednak bez broni. Został szybko obezwładniony i zastrzelony. Pozwoliło to jednak Oleksie i kilku pracownikom wycofać się na piętro. Chcąc złamać ich opór podłożono w rogu budynku minę plastykową. Jej wybuch zerwał jednak tylko schody, co uniemożliwiło okrążonym funkcjonariuszom urzędu bezpieczeństwa wycofanie się, ale jednocześnie stwarzało im lepsze warunki do obrony. Napastnicy splądrowali szafy, zniszczyli część dokumentów i pozwolili odejść 70 aresztowanym (razem z wypuszczonymi z MO).
Wykorzystując chwilową nieuwagę napastników oficerom zatrzymanym w KPMO wraz z funkcjonariuszem PUBP, K[azimierzem] Ostapowiczem, i jednym z milicjantów udało się rozbroić pilnujących ich oraz zdobyć erkaem, pepeszkę i karabinek, za pomocą których wyparli część bandy z posterunku, raniąc jednego i zabijając drugiego.”

Zatrzymajmy się na chwilę w opanowanej przez partyzantów Komendzie Powiatowej MO. Według relacji Stanisława Pakuły „Krzewiny”, do uwolnienia się milicjantów doszło w momencie wybuchu miny na PUBP, kiedy to część żołnierzy „Jastrzębia”, pozostawiona na komendzie, nie wiedząc co się dzieje, zaniepokojona, wyskoczyła z budynku i pobiegła w kierunku PUBP, pozostawiając – niezbyt rozważnie – jednego z kolegów, Wacława Kondrackiego „Sybiraka” do pilnowania zatrzymanych milicjantów. Niestety funkcjonariusze podjęli próbę uwolnienia, wywiązała się szamotanina i „Sybirak” przypłacił to życiem. Był jedną z dwóch ofiar, które ponieśli partyzanci podczas tej akcji.

Stanisław Pakuła ps. Krzewina". Zdjęcie z 1947 r.

Ale wracajmy do wspomnień Leopolda Pytko, który na kartach swej książki opowiada:

„Kiedy grupa Kozłowskiego natknęła się na ubezpieczenie przeciwnika przy skraju cmentarza i wywiązała się strzelanina, „Jastrząb” wydał rozkaz do odwrotu. Napastnicy odjechali szybko na trzech samochodach przez lasy kołackie w kierunku Lublina.
Ale opuszczając Włodawę, nie dali oni za wygraną. Organizują jeszcze jedną akcję, która według zeznań naocznego świadka [szer. Tadeusz Śmiałowski] miała następujący przebieg:
„Spotkanie nastąpiło około godziny 21.30 22 października na szosie Lublin – Włodawa koło miejscowości Kołacze. Tuż za zakrętem stał w poprzek szosy przechylony samochód ciężarowy. Wyglądało to na wypadek, nikogo tylko nie było widać przy samochodzie. Trzeba było ostro hamować, aby nie nastąpiło zderzenie. Dopiero po zatrzymaniu samochodu zauważyliśmy wokoło szosy bandytów na stanowiskach ogniowych. Naliczyłem ich potem około sześćdziesięciu, na pierwszy rzut oka było widać, że nie ma żadnych nadziei na stawienie skutecznego oporu. Po dość długiej chwili na powtórne żądanie poddania ppor. Gierada podniósł ręce. Żołnierze zaczęli wysiadać z samochodu. Było nas tylko dziesięciu. Bandyci otoczyli naszą grupę półkolem i pokazywali broń angielską, nowiutkie wyposażenie oraz namawiali wszystkich po kolei, aby przeszli do «prawdziwego wojska». Dość mocnym argumentem było to, że w ich szeregach znajdował się były ordynans dowódcy pułku, «plutonowy Stasio», świetnie umundurowany i wyposażony [mowa tu o Stanisławie Pakule ps. „Krzewina”, mającym wtedy 16 lat, byłym żołnierzu 49 p.p., który był ordynansem dowódcy tego pułku, płk. Roberta Satanowskiego, a następnie zdezerterował i przyłączył się do oddziału „Jastrzębia”, co w efekcie przypłacił wyrokiem długoletniego więzienia]. Wszyscy jednak bez wahania odrzucili te propozycje. Wówczas bandyci zaczęli rozbierać żołnierzy i chcieli dokonać samosądu za to, że w czasie akcji na Włodawę poległo trzech członków bandy i czterech zostało rannych. W tym momencie nadszedł «Jastrząb» – skrzyczał on jednego z podwładnych, zaprowadził porządek i zagroził ostrymi sankcjami. Był to wysoki, szczupły blondyn, o twarzy chłopaka, z kosmykiem włosów wysuwających się spod mocno przechylonej rogatywki. Zachowywał się pewnie i energicznie, wydając krótkie i jasne rozkazy. Mówił szybko, jakby chciał jednym tchem wyrzucić z siebie każde zdanie. W jego oczach czaiły się jednak jakieś złe błyski.
Na mój samochód wsiadło 20 bandytów. Nakazano mi zawrócić w kierunku Lublina. Do tego momentu nasza grupa stała w dalszym ciągu przy szosie pod strażą. W czasie rozmów słyszałem pseudonimy: «Żelazny», «Jastrząb», «Stary» i «Grot». Osiemnastu bandytów wysiadło na wysokości wsi Dominiczyn i rozeszło się grupkami w różnych kierunkach. Dwóch kazało się wieźć w kierunku lasu. Po pewnym czasie kazali stanąć i wysiedli bez słowa. Natychmiast zawróciłem samochód i odjechałem. Do pułku powracałem przez Kratie, Hańsk, Łowczą, do szosy Chełm — Włodawa. Chciałem uniknąć po raz drugi spotkania z częścią bandy pozostałą w lasach pod Kołaczami. W pułku byłem około godziny 4.00 23 października”.

Sosnówka, 20 sierpnia 1946 r. Grupa żołnierzy 49 pp. Zaznaczony kółkiem stoi ppor. Ryszard Gierada

"Po powrocie grupy ppor. Gierady w pułku wybuchła prawdziwa bomba. Wśród oficerów krążyły różne fantastyczne i trochę sprzeczne pogłoski. Rysio Gierada powrócił z bronią! „Jastrząb” zabrał tylko rusznicę przeciwpancerną, amunicję i granaty. W pułku wrzało.
Ryszard Gierada był energicznym oficerem. Sprawy ówczesnej rzeczywistości nie były mu obojętne. Potrafił nieźle szkolić podwładnych i utrzymywać dyscyplinę. Czasami był jednak porywczy. Ponadto w momentach zdenerwowania trochę „zacinał się w mowie”. „Jastrząb” – też. W spotkaniu pod Kołaczami omal nie doszło do tragedii. Po złożeniu broni przez żołnierzy „Jastrząb” sądząc, że Gierada przedrzeźnia go, wyrwał pistolet z kabury…


Atak na PUBP Włodawa – część 4>

Atak na PUBP Włodawa – część 4

Leopold Pytko:

Leopold Pytko:
"W ostatnim momencie ktoś z jego ludzi, prawdopodobnie „Grot” [Edward Taraszkiewicz „Grot”, „Żelazny”],
powstrzymał go. Również jeden z żołnierzy zaświadczył rozjuszonemu
watażce: „Przecież nasz obywatel porucznik naprawdę tak mówi!”.
„Jastrząb” nakazał w końcu zwrócić broń, aby jednak uniemożliwić
jakiekolwiek przeciwdziałanie, żołnierzom nie oddano ani jednej sztuki
amunicji i granatów. Ponadto każdemu z nich, z Gieradą na czele, kazano
wypić po szklance mocnego bimbru
[S.
Pakuła „Krzewina” twierdzi, że informacja o rzekomym posiadaniu przez
partyzantów bimbru w czasie akcji i odwrotu z niej jest nieprawdziwa i
absurdalna. Informacja ta miała najprawdopodobniej służyć
usprawiedliwieniu żołnierzy śpiewających piosenkę z AK-owskim
rodowodem.]
. Puste żołądki,
przemęczenie i napięcie sprawiły, że niektórzy żołnierze po ujściu
zaledwie kilkunastu kroków wykazali znacznie większą chęć do snu niż
tłuczenia się nocą po wyboistej drodze przez las. Trudno było poradzić
na taki stan przemęczenia. Ktoś zaproponował, aby wszyscy wzięli się
pod ręce. Ktoś drugi dodał, że dla utrzymania równego kroku dobrze
byłoby zaśpiewać jakąś raźną piosenkę.
Tak więc w tę pamiętną noc Włodawa raz jeszcze została rozbudzona raczej wykrzykiwaną niż śpiewaną ,,szturmówką”, z którą wchodziła do koszar grupa ppor. Gierady. Głośne śpiewanie piosenki miało również na celu ewentualne zapobieżenie nagłemu ostrzelaniu ich w ciemnościach przez własne oddziały. [Autor w przypisie nr 31, str. 238 tak pisze o tej piosence: „Piosenka bardzo popularna w akowskim środowisku. Z powodu wypaczania jej treści przez elementy reakcyjne, w wojsku nie była ona mile widziana. Jak twierdzili żołnierze, piosenkę tę śpiewali wtedy przypadkowo. Po prostu w długim marszu wyczerpał im się repertuar.”].
W sumie straty z całej akcji wynosiły 4 zabitych pracowników UBP [trzech plus „Czumak”], 1 żołnierz pułku spośród już zwolnionych do rezerwy (strz. Jan Dąbrowski, ur. 30 X 1921), 3 rannych pracowników i 6 zabranych milicjantów, z których 2 wypuszczono. Ponadto rozbrojono ppor. Ryszarda Gieradę z 9 żołnierzami z kompanii por. Antoniego Leoniaka, którym następnie zwrócono broń, z wyjątkiem 1 rusznicy przeciwpancernej.
„Jastrząb” zostawił we Włodawie 2 zabitych i samochód oraz zabrał z miasta jednego zabitego i 4 rannych. [pozostał tylko zabity „Sybirak”, którego ciało, wg kilku relacji zakopano na tyłach komendy MO, gdzie podobno spoczywa do dzisiaj].

Następnego dnia po napadzie na Włodawę w pułku już urzędowała komisja nadzwyczajna. Poszukiwano powodów opóźnień, które umożliwiły napastnikom prawie dwugodzinne, niemal bezkarne grasowanie po mieście. Nie pomogły żadne tłumaczenia. Nie uwzględniono także „obiektywnych” trudności, których, trzeba przyznać, zebrało się wiele. Zarzuty dotyczyły głównie:
dopuszczenia do rozproszenia sił pułku oraz braku sensownego zamiaru przeciwdziałania;
dopuszczenia do wycofania się bandy z Włodawy w zasadzie bez walki – przede wszystkim z powodu braku manewru w celu odcięcia napastnikom dróg odwrotu z miasta;
przedstawienia w meldunku, odbiegającej od prawdziwej, wersji działania;
tendencyjnego zawyżenia sił przeciwnika, z chęcią zamaskowania własnej bierności i powodów zwłoki w rozpoczęciu aktywnego działania.
Rozkazem z 25 października 1946 r. na miejsce czasowo pełniącego obowiązki dowódcy 49 pp, ppłk. Karola Stasiaka, dowódca 14 DP wyznaczył do czasowego pełnienia obowiązków dowódcy 49 pułku piechoty ppłk. Stanisława Serbę. Ppłk Serba do czasu powrotu z urlopu ppłk. Zwierzańskiego zrealizował szereg przedsięwzięć zmierzających do poprawy bezpieczeństwa w garnizonie.
Sytuacja nie uległa jednak radykalnej poprawie. We Włodawie, oprócz „Jastrzębia” i „Wołodi” [chodzi o bojówkę SB OUN Iwana Romaneczki ps. „Wołodia”], którzy w ostatnim okresie osłabili nieco swą aktywność, działały jeszcze inne oddziały zbrojne oraz nie rozpoznana bliżej grupa organizacji WiN. W mieście i w okolicy ciągle powtarzały się groźby bądź fizyczne akty terroru i politycznego szantażu. Sympatycy partii bali się jeszcze deklarować swoich poglądów. […].


Brat "Jastrzębia" i jego zastępca, ppor. Edward Taraszkiewicz ps. "Grot", "Żelazny". Zginął 6 X 1951 r. w Zbereżu n/Bugiem, przebijając się przez kordon obławy UB-KBW.

A tak opisywał w oficjalnym meldunku okoliczności zatrzymania przez „Jastrzębia” żołnierzy 49 p.p., zastępujący dowódcę pułku kpt. Dudycz:

WYCIĄG
z meldunku sytuacyjnego 49 p.p.
dn. 23.10.46 r.


Na szosie między Włodawą a Kołacze o godz. 21, bandyci zatrzymali samochód z grupy por. Leoniaka pod d-ctwem ppor. Gierady Ryszarda i 9-ciu ludzi. Zabrali mu 1 rusznicę ppanc, granaty i amunicję oraz samochód marki „Zis” z szoferem. Ppor. Gieradę z jego ludźmi puścili wolno do koszar. Powrócił o godz. 23.
Bandyci przy spotkaniu z por. Gieradą zaznaczyli, że zrobią jeszcze kilka takich wypadów, że Anglia daje im broń, pokazując przy tym najnowszą broń pistoletową. Dopytywali się o ppor. Banasiaka. Następnie „Jastrząb” miał przemówienie do żołnierzy, namawiając ich do przejścia na ich stronę, mówił, że gdyby wiedzieli dokładnie, że z rąk wojska został zabity ich towarzysz, wszystkich by rozstrzelali. Są to zeznania ppor. Gierady.
Między bandytami znajdował się były ordynans płk. Satanowskiego nazwiskiem Pakuła Stanisław [ps. „Krzewina”], który namawiał żołnierzy do wstąpienia do bandy. Grupa bandycka składała się z około 60 ludzi pod dowództwem samego „Jastrzębia”, byli w mundurach wojskowych z dystynkcjami. Jeden miał kapitana, drugi porucznika, trzech podporuczników. Sam „Jastrząb” był bez dystynkcji, w czapce polowej z patkami podoficerskimi, który osobiście przywitał się z ppor. Gieradą, przedstawiając się: „Jastrząb”. Na samochodzie znajdował się jeden zabity bandyta i 4 rannych. Między bandytami znajdowało się 6-ciu milicjantów zabranych z Włodawy, 2 z nich puścili razem z ppor. Gieradą do Włodawy.
Dnia 23.10.1946 r. o godz. 2-giej powrócił do koszar samochód „Zis” z szoferem, którego zwolnili bandyci w rejonie Wytyczno.

W/z Dowódcy 49 Pułku Piechoty
/-/ DUDYCZ kpt.

Jak widać z powyższych relacji, pierwszej trochę „podrasowanej” zgodnie z ówcześnie przyjętą frazeologią, żołnierze 49 p.p. niezbyt kwapili się do walki z oddziałami podziemia, i jak w wielu takich przypadkach w całym kraju, chętnie się poddawali, wiedząc doskonale, że partyzanci nie zrobią im krzywdy a jedynie „oswobodzą” z broni, mundurów czy amunicji. Jak wiadomo, również wielu żołnierzy miało za sobą służbę w Armii Krajowej (widać to też w repertuarze śpiewanych piosenek), co miało duży wpływ na ich pozytywny stosunek do oddziałów podziemia i niechęć do podejmowania z nimi walki, do której komuniści zmuszeni byli stworzyć specjalnie przygotowane i odpowiednio zindoktrynowane formacje Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Zdjęcie z 1941 r. Budynek Liceum we Włodawie. Po przeciwnej stronie ulicy – po wojnie – znajdowała się siedziba Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (w czasie wojny – Gestapo).

Dwa dni po ataku połączonych oddziałów „Jastrzębia” i „Ordona” na Włodawę, szef włodawskiego Powiatowego Urzędy Bezpieczeństwa Publicznego, kpt. Mikołaj Oleksa meldował w raporcie:

RAPORT SPECJALNY
o bandyckim napadzie na UB Włodawa w dn. 22.X.46 r.


W dn. 22.X.1946 r. o godz. 15.30 otrzymałem telefonogram z. P.U.B.P. Lublin, iż banda w powiecie Lubelskim zrabowała większą ilość marmolady i samochodem z przyczepą udała się w kierunku pow. Włodawskiego. Po otrzymaniu telefonogramu zorganizowałem grupę operacyjną w sile 80 ludzi z W.P. – 49 p.p., która to grupa wyjechała o godz. 16.30 i miała za zadanie zrobić zasadzkę w dwóch miejscach na szosie Włodawa-Lublin koło wsi Andrzejów gm. Wola Wereszczyńska i koło Sosnowicy gm. Wołoskowola, na szosie Włodawa-Parczew, celem rozbicia takowej bandy.
Jak zeznaje świadek, szofer Ufnal Tadeusz z O.Z.K. w Lublinie, w/w banda w sile 70 ludzi pod dowództwem „Zawiei”-„Jastrzębia” i „Żelaznego”-„Grota” o godz. 9 rano rozbroiła post. MO w Łęcznej i zrabowawszy dwie maszyny, trzema maszynami udali się do Cycowa, gdzie też rozbroili post. MO. Oba posterunki zostały rozbrojone bez boju. Z Cycowa banda udała się dwiema maszynami przez las polnymi drogami w kierunku szosy Włodawa-Chełm, na której zatrzymali maszynę pasażerską jadącą z Chełma i maszynę W.O.P. Włodawa, jadącą w kierunku Chełma z 20-ma żołnierzami, bandyci żołnierzy nie rozbroili, tylko przestrzelili koła maszyny. Wojsko W.O.P. boju z bandą nie podjęło. To miało miejsce na 14-tym kilometrze od Włodawy o godz. 17.40.
Następnie bandyci załadowawszy się do maszyny pasażerskiej, pojechali trzema samochodami do Włodawy. We Włodawie część bandy maszyną pasażerską udała się pod Urząd Pocztowy, przerywając wewnątrz połączenia telefoniczne, reszta bandytów dwiema maszynami pojechała pod Urząd Bezpieczeństwa. Kilku bandytów udało się do Komendy Pow. MO. Po zejściu z samochodu bandyci okrążyli UB, kilku wtargnęło na stołówkę, gdzie około 10 pracowników jadło kolację. Na stołówce od razu wywiązała się strzelanina, w czasie której został zabity jeden bandyta, a następnie pracownik UB Hulewski Władysław, a dwóch naszych pracowników zostało rannych. Pozostali bronili się z pistoletów.
Usłyszawszy strzały, będąc w swoim gabinecie z majorem [major „Pietia” – sowiecki tzw. doradca przy PUBP Włodawa] i pracownikiem Robaczewskim, natychmiast połączyłem się telefonicznie z Szefem Sztabu 49 p.p., którego powiadomiłem o napadzie na UB, prosząc o pomoc, następnie zostawiłem Robaczewskicgo przy aparacie, by nie rozłączał się z pułkiem i takowy bez przerwy prosił o pomoc wskazując, z której strony banda naciera. Szef Sztabu konkretnej mi odpowiedzi nie dał. Ja wraz z 8 pracownikami stanąłem do obrony, nie wpuszczając bandytów do wnętrza gmachu i tak strzelając z pistoletów, automatów broniliśmy się jedną godzinę i 20 minut.
W czasie obrony został zabity nasz pracownik Czeran [Czerkan] Michał i jeden ranny. W czasie walki bandyci podłożyli 4 miny pod klatkę schodową, z których dwie wybuchły zrywając drzwi wejściowe do aresztu. Po wybuchu min bandyci wypuścili aresztowanych i po kilkunastu minutach odjechali tymiż samochodami. Przez cały czas walki były ciągłe strzały i stałe wybuchy granatów.
Po upływie 10 minut jak banda odjechała, dało się widzieć koło Urzędu około 50 żołnierzy z 49 p.p., którzy zaraz powrócili z powrotem do koszar. O godz. 1.30 w nocy d-ca pułku w porozumieniu ze mną wysłał grupę w pościgu za bandą, która to do obecnej chwili znajduje się w terenie. Banda odjechała szosą w kierunku Lublina, gdzie po drodze spotkała maszynę z 10-ma żołnierzami i oficerem, której zabrała jedną rusznicę P-panc i chwilowo zarekwirowała samochód. Zarekwirowanym samochodem wojskowym bandyci pojechali dalej, poczem samochód ten zwrócili.

Włodawa 24.X.46 r.

Szef Powiatowego Urzędu
Bezpieczeństwa Publicznego
we Włodawie
Oleksa M. Kpt.


Atak na PUBP Włodawa – część 5>

Atak na PUBP Włodawa – część 5

Na koniec – jako …

Na koniec – jako ciekawostkę – wypada przytoczyć relacje jeszcze dwóch uczestników opisywanych wydarzeń, tym razem funkcjonariuszy włodawskiego PUBP. Pierwszy z nich to ówczesny zastępcy szefa PUBP ppor. Adam Tylimoniuk, który przebywał wtedy w budynku Urzędu, drugi – wspominany już wcześniej – Kazimierz Ostapowicz. Swoje relacje zamieścili w wydanym w 1962 r. zbiorze wspomnień „utrwalaczy władzy ludowej” z całej Polski, pt. „Strzały o świcie. MO i KBW w walce z bandami”. Po ich lekturze, aż dziw bierze, że mając takich „gierojów” nowa władza tak długo po wojnie nie mogła uporać się z „zaplutymi karłami reakcji”:

„26 [błąd – powinno być 22] października 1946 roku nasz powrót z wyjazdu w teren nie był podobny do innych: wyjazd nie dał żadnych wyników. Nie przywieziono żadnych materiałów, nie spotkano się też z żadną bandą. Było to dziwne; w powiecie włodawskim grasowało przecież kilka band. Najgroźniejsza z nich winowska banda „Jastrzębia” liczyła około sześćdziesięciu dobrze uzbrojonych ludzi, eneszetowska banda „Ordona” około dwudziestu [oddział „Ordona” podlegał lubelskiemu Okręgowi WiN]; prócz nich zapuszczały się również na nasz teren różne bandy UPA.
Co więc się z nimi stało? Odpowiedź mieliśmy otrzymać tego samego dnia wieczorem.
Około godziny osiemnastej zebrało się w stołówce Urzędu na kolacji dwunastu pracowników PUBP. Był tam i „Czumak” [wspomniany już w relacji L. Pytki „Wołodźka” – Włodzimierz Fedoszczenko ps. „Czumak”, dezerter z bojówki SB OUN, współpracownik PUBP we Włodawie]. Po kolacji zaczęli sobie opowiadać różne przeżycia z walk z bandami na Mariance, Skorodnicy, pod Wytycznym, koło Tyśmiennicy itp.
Wreszcie „Czumak” i jeden z pracowników z żoną wstają od stołu i wychodzą z pokoju, wybierając się do domu. Po chwili ponownie otwierają się drzwi. Do stołówki wchodzi mężczyzna w mundurze oficera Wojska Polskiego z gotowym do strzału pistoletem maszynowym. Za nim dwóch ludzi w mundurach żołnierskich z erkaemami Diegtiariewa. Oficer krzyczy:
– Ręce do góry! Nie strzelać; wojsko! – i wysyła jednego erkaemistę do następnego pokoju, aby obstawił drzwi.
Nasz pracownik Hulewski [Władysław] chwyta za pistolet; rzekomy oficer WP – dowódca bandy „Jastrzębia” – krzyczy:
– Rzuć pistolet! wszyscy kłaść się na ziemi! – i cofa się tyłem do pokoju, przez który wszedł.
W owym pokoju, nie oświetlonym, był jeszcze „Czumak”. Nie miał przy sobie broni. Spróbował więc skorzystać zarówno z ciemności, jak i z tego, że w pokoju znajdował się tylko jeden bandyta. Rzucił się na niego, by go rozbroić. Bandyta był jednak dość silny; rozpoczęła się między nimi walka na śmierć i życie.
Na odgłos szamotania i krzyków przybiegł jeden z bandytów z ulicy i wraz z „Jastrzębiem” zwalili „Czumaka” z nóg. Wywlekli go następnie do przedpokoju i tam zastrzelili.
Poza „Czumakiem” byli w tym samym pokoju funkcjonariusz Zapasa i jego żona. Zapasa również nie miał przy sobie broni, schował się więc pod ławę i przesiedział tam nie zauważony przez bandę. Natomiast jego żona rzuciła się do ucieczki na ulicę, gdzie było jasno od reflektorów samochodowych. Pobiegła do ogrodu, po przeciwnej stronie ulicy; posypało się za nią trochę strzałów, lecz było tam już ciemno, strzały były niecelne i udało się jej zbiec.
Trudno powiedzieć, co by było z nami w stołówce, gdyby „Czumak” nie rzucił się pierwszy do rozbrajania bandyty. Zaskoczeni nagłym atakiem, niewątpliwie nie mielibyśmy możliwości zorganizowania oporu, a tym samym byśmy zginęli. W chwili gdy „Jastrząb” wycofał się z naszego pokoju, zamknęliśmy drzwi i podparli je drewnianą ławą. „Jastrząb” strzelił wówczas przez drzwi krótką serię z automatu, raniąc lekko w rękę funkcjonariusza Bożuka oraz woźnicę Urzędu.
Rozpoczęła się walka; w stołówce było nas dziewięć osób, z których tylko trzy posiadały pistolety. Banda „Jastrzębia” była natomiast uzbrojona w ręczną broń maszynową i erkaemy Diegtiariewa.
Pracownik Urzędu Pietrykowski [Stefan] biegnie do kuchni, by wymknąć się ze stołówki. W oknie od podwórza stoi bandzior z erkaemem i krzyczy:
– Wróć! Gdzie uciekasz!
Pietrykowski cofa się z powrotem.
Scenę tę widzi pracownik Hulewski; strzela do bandyty, a ten pada trupem na miejscu. Jego erkaem w naszych rękach! Po kilku strzałach erkaem niestety zacina się; zdenerwowani, w żaden sposób nie możemy usunąć defektu. Drugi bandyta, który usiłował zaatakować nas od strony kuchni, ucieka widząc, że jego kompan zginął. Korzysta z tego trzech naszych funkcjonariuszy: wycofują się ze stołówki, by przez ogród przylegający do Urzędu dostać się do stacjonującego w odległości około dwóch kilometrów pułku Wojska Polskiego z prośbą o pomoc.

Budynek, w którym znajdowała się wartownia i stołówka dla funkcjonariuszy PUBP Włodawa.

Tymczasem w szóstkę – z Pietrykowskim, Hulewskim, Bożukiem – wycofujemy się ze stołówki do magazynku, w którym kucharki trzymają drzewo i produkty żywnościowe. Wraz z dwoma pracownikami posiadającymi pistolety zajmują pozycję obronną przy oknie. Innych trzech, w tym ranny Bożuk, kładą się na podłogę.
W chwilę po naszym wycofaniu się ze stołówki rozerwał się tam granat rzucony przez bandytów. Gdyśmy sienią przechodzili do magazynku, rozerwał się drugi granat, raniąc ponownie Bożuka.
Pietrykowski, Hulewski i ja stoimy przy oknie magazynku pilnie obserwując podwórze, a właściwie ogród, przez który winni przechodzić bandyci. Poprzez ogród, w stronę Urzędu, krzyczę na widok idącego: – Strzelaj, bandyta! Padają trzy strzały z pistoletu. Bandyta, nie trafiony, pruje z automatu po oknie. Dostaję dwie kule w rękę; krzyknąłem z bólu. Hulewski zostaje ranny w brzuch; wije się, prosi o wodę; podajemy mu ją, pije, kładzie się na podłogę.
Jak się później okazało, Hulewski dostał wewnętrznego wylewu krwi, co spowodow
ało jego szybką śmierć. Męczył się dwadzieścia minut. Ojciec Hulewskiego [Paweł] zginął w walce z bandą jako milicjant; teraz zginął syn jako funkcjonariusz UB. W czasie okupacji obydwaj byli dzielnymi partyzantami w oddziale radzieckim majora „Anatola”
[w tym samym oddziale w czasie wojny walczył również „Jastrząb”]. Matkę zamordowali mu Niemcy. Cała rodzina „wykończyła” się.”

W tym miejscu przerwiemy na chwilę „radosną twórczość” towarzysza Tylimoniuka, by trochę więcej opowiedzieć o rodzinie Hulewskich. Mariusz Bechta w swojej książce „Rewolucja, mit, bandytyzm. Komuniści na Podlasiu w latach 1939 – 1944” (s. 76-77) tak pisze o Hulewskich:

„Źle zapisał się w pamięci współczesnych również Paweł Hulewski z Żeszczynki (pow. Biała Podlaska), który przed wojną popadł w konflikt o miedzę z miejscowym księdzem Leśniewskim. Po wkroczeniu Sowietów we wrześniu 1939 r. z zemsty założył „rewkom” [komitet rewolucyjny] w Żeszczynce, na czele którego stanął. Kierował wyłapywaniem po drogach polskich żołnierzy i odstawianiem ich w ręce Sowietów. Po wkroczeniu Niemców jako „Ukrainiec” tworzył podwaliny pod „Samostijną Ukrainę”. […] Po wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej w 1941 r. żandarmeria z Wisznic w czerwcu 1943 r. na podstawie sporządzonej listy „rewkomu” z Żeszczynki dokonała obławy na trzy rodziny: Sozoniuków, Ostrowskich i Hulewskich. Zginęło kilkanaście osób. Paweł Hulewski ocalał, wyciągnął karabin i stworzył bandę rabunkową z Żydów i Sowietów. Wśród tych ostatnich był „Wańka” z Ukrainy, z którym kontakt utrzymywali AK-owcy. W ramch porachunków na tle podziału łupów banda Hulewskiego zlikwidowała inną grupę na Żuławie zimą 1943 r. (początek grudnia). […] Banda przetrwała aż do wejścia Sowietów w 1944 r. AK stale penetrowała bandę i kontrolowała jej posunięcia. Hulewski senior i syn [Władysław] (funkcjonariusz PUBP we Włodawie) zginęli po 1944 r. z rąk podziemia antykomunistycznego.”

Tak właśnie wyglądała droga rodziny Hulewskich do organów bezpieczeństwa, w których to kontynuowali swój „bohaterski szlak bojowy” z czasów wojny. Wypada dodać, że Paweł Hulewski po „wyzwoleniu” został funkcjonariuszem MO w Sosnówce (pow. Włodawa). Zginął 13 lipca 1945 r. w zasadzce zorganizowanej przez oddział UPA w lesie między Aleksandrowem a Sosnówką.
A oto, co dalej działo się na PUBP we Włodawie, według wspomnień Tylimoniuka:

„Przy oknie pozostaje Pietrykowski z dwoma pistoletami; jeden pistolet zacina się; po ciemku nie można usunąć zacięcia. Bandyci co pewien czas ostrzeliwują okno, trzymają nas w szachu; nie możemy wysunąć głowy, żeby rozejrzeć się w sytuacji.
Naraz dwa wybuchy. Bandyci rzucili przez okno granaty. Jeden wpadł do beczki z mięsem. Kilkadziesiąt kilogramów mięsa zostało rozrzucone po ścianach i suficie. Drugi wybuchł przy drzwiach obok worka z solą, który osłonił stojącego tam Kunacha.
Naradzamy się z Pietrykowskim, co robić, jak się ubezpieczyć przy oknie i przy drzwiach. Decyduję, że trzeba podciągnąć beczkę pod drzwi, aby je zatarasować i chociaż częściowo uniemożliwić wejście do magazynku.
– Ty stój przy oknie i strzelaj dopiero, jak bandzior będzie wsadzał łeb – mówię Pietrykowskiemu – nie trać naboi na próżno.
Po wybuchu granatów ustało ostrzeliwanie naszych okien. Prawdopodobnie bandyci doszli do wniosku, że wykończyli nas granatami.
Ucichły też ich wołania: „Pachołki bolszewickie, lepiej poddajcie się, bo i tak was weźmiemy” (przedtem takie wołania rozlegały się prawie bez przerwy).
Nie strzelamy i czekamy na przyjście wojska. Funkcjonariusz Kunach klnie na wojsko siarczyście:
– Na kolanach bym przelazł te dwa kilometry. Strzelajcie mi w łeb, bo wojsko na pewno nie przyjdzie.
Po mniej więcej półtorej godzinie terkocze wreszcie erkaem i rozlegają się okrzyki „hura”. Gęsta strzelanina z karabinów.
Bandyci zwołują się, krzyczą: Szybciej do samochodów! Warczą motory, banda odjeżdża. – Nie strzelaj, jak teraz kto podejdzie do okna – mówię do Pietrykowskiego – bo można zabić swojego.
Po chwili ktoś podchodzi. Okazuje się, że to personalny Kowaluk. Pyta nas, czy wszyscy żywi.
Wychodźcie – mówi – już jest wojsko.
Zapala się światło. Widok w naszej kryjówce niewesoły. Na podłodze leży zabity Hulewski, nas dwóch stoi rannych i zakrwawionych. Naraz z tyłu jakiś rumor. Rozwala się stos drewna ładnie ułożonego we wnęce pod kuchnią. Wysuwa się stamtąd głowa naszego wartownika.
Nie możemy się powstrzymać od śmiechu.
– To ci „Szwejk”!
Wartownik się zaperza, czuje się obrażony, że tak nas ubawiło jego „bohaterstwo”. Po chwili sam sobie jednak zdaje sprawę ze śmieszności swojej sytuacji.
Co miałem robić? – mówi. – Broni nie miałem, leżałem na podłodze, no to już wolałem się schować.
Trzeba przyznać, że gdyby bandyci wdarli się do naszej kryjówki, na pewno by im do głowy nie przyszło szukać kogoś pod piecem i za drzewem. Nie mieliby chyba też na to czasu ani ochoty, widząc innych nie ukrytych, którymi trzeba byłoby się natychmiast „zająć”.
Wychodzę na podwórko i idę do Urzędu, żeby zobaczyć, co tam słychać. I co z moim pokojem w Urzędzie. Adam, nie idź tam! – krzyczy stojący w oknie szef Urzędu.

Budynek dawnej siedziby PUBP we Włodawie (obecnie Komenda Powiatowa Policji). Pod balkonem, w miejscu oznaczonym na czerwono, znajdowały się schody i drzwi wejściowe do Urzędu.

Poszedłem jednak i ani się obejrzałem, jak wpadłem do piwnicy łamiąc sobie ranną rękę. Wpadłem tam, bo podczas napadu coś niecoś uległo zmianie w budynku Urzędu. Bandyci, nie mogąc się tam dostać, założyli minę pod drzwi okute żelazem i założone żelazną sztabą. Postanowili je wysadzić, tym bardziej że nie mogli przy nich długo stać, gdyż nasi funkcjonariusze, znajdujący się wewnątrz budynku, rzucali przez okna granaty pod drzwi i ostrzeliwali bandę z karabinów i automatów.[…]".

Atak na PUBP Włodawa – część 6>

Atak na PUBP Włodawa – część 6

A. Tylimoniuk:
"Słyszeliśmy zresztą, gdyśmy byli w magazynku stołówki, jak bandyci krzyczeli: „Minę, dawaj minę, wysadzimy skurwysynów w powietrze, kiedy się nie chcą poddać!” Prawie bez przerwy krzyczeli poza tym: „Ubowcy, komuniści, sługusy stalinowskie, poddajcie się lepiej, bo jak nie, to wszyscy wyginiecie”.

Budynek po byłej wartowni i stołówce PUBP we Włodawie.

Wreszcie huk miny wstrząsnął nie tylko budynkiem Urzędu, ale i stojącym obok drugim budynkiem, gdzie była stołówka. Wybuch wysadził drzwi Urzędu i spowodował oberwanie się klatki schodowej. Pracownicy, którzy się tam znajdowali, wycofali się na strych jeszcze przed wybuchem miny. Wybuch spowodował, że skrzynka z kilkoma granatami i zapalnikami, którą funkcjonariusze mieli z sobą na strychu, gdzieś „wyskoczyła”. Więc tylko z pepeszek i pistoletów strzelali w otwór wyrwany przez minę. Wreszcie komendant gmachu znalazł kilka granatów i jeden zapalnik. Granat poleciał w otwór, rozległ się jęk. Bandyci jednak, dostawszy się już przez otwór do wnętrza budynku, zabili jednego z naszych funkcjonariuszy, który stał w otworze, i wypuścili na wolność bandytów, członków nielegalnej organizacji I rejonu WiN. Ich odbicie – jak to później stwierdziliśmy – było głównym celem napadu na Włodawę połączonych sił „Jastrzębia” i „Ordona”.

Po przyjściu wojska uciekająca banda pozostawiła samochód (zrabowany na szosie Chełm – Lublin kinu objazdowemu z Lublina), a na samochodzie jednego trupa. Schwytani bandyci w późniejszym czasie zeznali, że mieli pięciu zabitych i pięciu rannych. Z naszej strony było czterech zabitych (w tym „Czumak”) i trzech rannych. Banda była dobrze przygotowana i jak wynikało ze sposobu przeprowadzenia przez nią napadu, miała dobre rozeznanie.
Na podstawie zeznań bandytów, zatrzymanych w późniejszym okresie, ustaliliśmy, że w napadzie na Urząd we Włodawie brali udział bandyci dwóch band: „Jastrzębia” i „Ordona” – w sile ponad stu pięćdziesięciu ludzi. [sic!] Przybyli czterema ciężarówkami, zagarniętymi na szosie Lublin – Włodawa.
Przy wjeździe do Włodawy zatrzymali się przy rynku, skąd pojechali jednym samochodem na pocztę, gdzie poprzecinali druty telefoniczne. Przy restauracji Kuczyńskiej zatrzymali funkcjonariusza PUBP, Zubiaka, który widząc samochody z wojskowymi, pytającymi, gdzie jest UB, oświadczył im, że sam jest z UB i że może ich doprowadzić. Kazali mu siadać na wóz i na wozie zastrzelili. Samochody podjechały następnie do KPMO i tam się zatrzymały. W KPMO błyskawicznie rozbroili zastępcę komendanta powiatowego MO towarzysza Zająca, oficera śledczego i kilku funkcjonariuszy MO.
Rozbrojonym w komendzie powiatowej milicjantom udało się jednak – dzięki śmiałej interwencji funkcjonariusza Ostapowicza [Kazimierza] – obezwładnić wartowników bandy i ponownie się uzbroić. Całą grupą chyłkiem wyruszyli w kierunku PUBP, na odsiecz. Z bocznej ulicy, od strony Bugu, szła im naprzeciw duża ilość uzbrojonych żołnierzy. Nie wiedząc, czy to wojsko, czy banda, ukryli się w zabudowaniach. Jeden z oficerów MO poznał jednak dowódcę miejscowej jednostki WP, majora. Ten polecił funkcjonariuszom MO wrócić do KPMO i tam się bronić, ponieważ do budynku UB poszło już wojsko, więc mogłoby dojść do walki nie z bandą, lecz z żołnierzami. Major dodał, że idzie ze swym oddziałem na trakt Wyrykowski, aby zamknąć bandzie odwrót z miasta.
Cała grupa wróciła więc do komendy. Niebawem ucichła strzelanina przy Urzędzie, a po chwili przejechały ulicą, obok komendy, trzy samochody. Funkcjonariusze MO nie wiedzieli, czy je ostrzeliwać, czy nie. Banda przyjechała przecież czterema samochodami, a teraz wracają trzy wozy, więc istniała obawa, że może dojść do ostrzelania samochodów wojskowych. Dopiero później się wyjaśniło, że banda musiała zostawić jeden samochód, ponieważ jego kierowca zbiegł.
Bandzie udało się w każdym razie wymknąć z miasta bez walki z wojskiem. Na pomoc Urzędowi wojsko przyszło dopiero po godzinie i dwudziestu minutach, a więc stanowczo za późno. Dowódca jednostki nie był wówczas obecny, znajdował się na urlopie. Zastępca dowódcy został później zatrzymany przez władze wojskowe za zwlekanie z ruszeniem na pomoc, a następnie zdemobilizowano go. Na drugi dzień przyszedł do Urzędu, by się dowiedzieć, co stało się we Włodawie, dowódca granicznej radzieckiej jednostki z drugiej strony Bugu.
– Przypuszczałem, że to była banda – mówił. – Obawiałem się, że może zechce przejść na naszą stronę, i wyprowadziłem na granicę dwie roty, ale z pomocą nie mogłem wam przyjść, bo przecież granica… Gdyby to jeszcze był 1945 rok, kiedy można było przechodzić przez Bug z wojskiem, to byśmy im dali.[…]”.

A tak swoje dokonania na Komendzie Powiatowej Milicji Obywatelskiej we Włodawie opisywał kolejny ubek, Kazimierz Ostapowicz:

„Był zwykły, szary włodawski dzień. 26 października 1946 roku [błąd – powinno być 22 października]. Wróciłem akurat z terenu, złożyłem dokumenty w pancernej szafie. Po załatwieniu spraw służbowych udałem się do mieszkania, gdzie się przebrałem w cywilne ubranie. Mieszkałem w tym czasie naprzeciw Komendy Powiatowej MO. Schodząc po schodach natknąłem się na kilku stojących tam milicjantów. Mijałem ich, gdy naraz zatrzymali mnie, pytając, com za jeden.
– Chyba wiecie – mówię – że tu mieszkają funkcjonariusze MO i UB.
– Stój no, bracie, co się tak śpieszysz? Szarpnąłem się mocniej. – Czego się czepiacie jeden z drugim?!
W tym momencie podskoczyli inni wykręcając mi rękę i jednocześnie zabierając z kieszeni nagan. Ani przez myśl mi nie przeszło, że mogą to być bandyci. Zepchnęli mnie ze schodów na chodnik i dopiero tu zobaczyłem, że cała ulica jest obstawiona karabinami maszynowymi. W mieście słychać strzały. Przy erkaemach leżą bandyci. Przed KP MO stoją cztery samochody ciężarowe. „Milicjanci” prowadzą mnie do jednego z oficerów. Zdają mu krótką relację. Oficer daje rozkaz: „rozstrzelać”. Jeden z bandytów odciąga automat. Dziwnie się wtedy poczułem; przyszła więc ostatnia chwila. Prze
d oczyma stanęła mi cała rodzina. Ogarnęło mnie wielkie pragnienie, żeby żyć.

– Panowie – mówię na wpół z płaczem – przecież jestem taki sam jak wy, dlaczego chcecie mnie zabijać?…
– A coś ty za jeden? – pyta oficer.
W takich sytuacjach myśl pracuje szybko. Mówię jak z nut, że jestem współpracownikiem „Kłosa” w powiecie radzyńskim, a do Włodawy zostałem przydzielony służbowo. Miało to pozory prawdy, bo na terenie powiatu Radzyń rzeczywiście działał oddział bandy „Kłosa”.
Zadecydowano odprowadzić mnie do dowódcy. Prowadzą mnie więc na róg ulicy Bohaterów Stalingradu i Kościelnej. Teraz żeby tylko jak najlepiej wszystko upozorować!
Podchodząc do dowódcy bandy (w stopniu kapitana) podaję mu rękę i wyjaśniam, że jego żołnierze zatrzymali mnie, więc chcę wyjaśnić całą sytuację. Znów mówię, że jestem współpracownikiem „Kłosa” na terenie powiatu Radzyń. Dowódca wypytuje mnie o szczegóły: gdzie mieszka „Kłos”, kogo mam w rodzinie itp. Po otrzymaniu wyczerpującej odpowiedzi każe odprowadzić mnie do KP MO celem wyjaśnienia. Zaskoczyło mnie to: więc w tak krótkim czasie komenda powiatowa MO już zdobyta! […]”.

Wspomniany wyżej „Kłos” to sierż. Janusz Tracz, żołnierz AK-WiN, zastępca dowódcy oddziału partyzanckiego i Komendanta Rejonu I Obwodu WiN Radzyń Podlaski, por. Jerzego Skolińca „Kruka”, z którym oddział „Jastrzębia” utrzymywał bliskie kontakty, a nawet wziął udział, w zakończonym połowicznym sukcesem, ataku połączonych oddziałów WiN (ok. 300 ludzi) na Radzyń Podlaski w nocy z 31 XII 1946 na 1 I 1947 r. Była to ostatnia, na tak wielką skalę, akcja podziemia w województwie lubelskim.
Wiosną 1946 r. podczas obławy UB-KBW w Siemieniu, „Kłos” został ciężko ranny i aresztowany przez funkcjonariuszy PUBP Radzyń Podlaski. Z powodu odniesionych ran został umieszczony w radzyńskim szpitalu, skąd po kilkunastu dniach odbili go koledzy z oddziału pod dowództwem Jana Zielińskiego „Grota” i Mariana Kamińskiego „Szczepa”. Wyleczył się na kwaterach podziemia i działał nadal w konspiracji, aż do ujawnienia podczas amnestii 1947 r.
Kazimierz Ostapowicz rozpoczynał swoją karierę jako funkcjonariusz UBP w Międzyrzecu Podlaskim, czyli w terenie gdzie działał „Kłos” i jego ludzie, tak więc doskonale znał wiele szczegółów dotyczących Janusza Tracza, co jak widać uratowało mu życie.

Atak na PUBP Włodawa – część 7>

Atak na PUBP Włodawa – część 7

Dalej K. Ostapowicz pisze:
„Wprowadzają mnie na dyżurkę KP MO. Przy drzwiach dyżurki trzech bandytów. Jeden z nich mówi do mnie: – Jużeś się, ubowcu, nażył. Trzymam się jednak swojego i odpowiadam, żeby nie gadał byle czego, jak nie wie, z kim ma do czynienia. Prowadzący mnie bandyta mówi mu szeptem:
– To chyba nasz człowiek.
Tamten więc patrzy na mnie nieco łaskawiej. W dyżurce bardzo dużo funkcjonariuszy i oficerów z włodawskiego pułku piechoty; rozbrojeni siedzą pod ścianami. Wśród nich zastępca komendanta powiatowego porucznik Zając oraz oficer śledczy.
Gorączkowo rozmyślam, jak ujść niechybnej śmierci. Dopiero teraz słychać z zewnątrz niesamowitą kanonadę: banda atakuje PUBP. Odgłosy różnej broni, krzyki, nawoływania. Po kilkunastu minutach zgiełku i wrzawy całym miastem wstrząsa olbrzymia eksplozja. To niewątpliwie wojsko wprowadziło do walki z bandą artylerię. Co robić? Jak się ratować? Czy w ogóle można myśleć o uratowaniu się? Chyba lepiej zginąć w nierównej walce, niż żeby banda miała mnie później torturować. Obserwuję trzech pilnujących nas bandytów. Z ciekawości czy też z ostrożności często spoglądają w korytarz, kiedy tylko usłyszą tam kroki nadchodzących ludzi. Ruch nie ustaje, co chwila przybywa rozbrojonych funkcjonariuszy i oficerów z WP. Tylko mnie jednemu wolno chodzić po pokoju; wszyscy inni siedzą pod ścianami. Postanawiam to wykorzystać.
Jestem właśnie przy bandytach; w korytarzu słychać kroki zbliżających się do dyżurki ludzi. Między bandytami przechodzi funkcjonariusz MO; pokazuję mu gestem ręki, by uderzył bandytę stojącego obok. Milicjant wali łokciem tego, który stał po prawej z karabinem i pistoletem za pasem. Jednocześnie rzucam się na drugiego; chwytam za kolbę automatu, funkcjonariusz MO za lufę, błyskawicznym ruchem nanoszę automat do strzału i naciskam na język spustowy. Pruję serię wprost w bandytę. Stojący obok jego kolega, który odzyskał równowagę po uderzeniu, sięga po pistolet. Zostawiam automat funkcjonariuszowi MO, a sam chwytam parabellum zza pasa leżącego bandyty i mierzę prosto w stojącego, lecz, o zgrozo, pistolet nie strzela; nie można wprowadzić naboju do lufy. W tym momencie bandyta przykłada mi lufę karabinu do brzucha i szarpie za zamek; rzucam pistolet, chwytam za lufę wymierzonego we mnie karabinu i oburącz kieruję ją z najwyższym wysiłkiem w dół, trzymam między nogami, żeby nie dostać, kiedy padnie strzał. Czekam na ten moment, lecz bandyta też czeka na coś. Obydwaj trzymamy karabin. Wreszcie udaje mi się go wyrwać. Bandyta ucieka, mierzę do niego, lecz, niestety, karabin jest zabezpieczony. Nim się w pośpiechu zorientowałem, bandyta znajdował się już w ciemnościach korytarza. Wszystko to odbyło się błyskawicznie. Koledzy bandyty rzucili się do ucieczki pozostawiając w korytarzu „diegtiariew”.
Z podnieceniem i radością ściskam w dłoniach broń; wydaje mi się, że zaczynam żyć od nowa. Mam wrażenie, że po zdobyciu broni nic mi już nie może grozić. Należało jednak pomyśleć z miejsca o skutecznej obronie.
Odczepiłem granaty od pasa zabitego bandyty i wspólnie z oficerem śledczym i milicjantem, który miał automat po zabitym bandycie, ruszamy na wyższe piętro, w bezpieczniejsze miejsce. Przez balkon rzucam na stojącą grupę bandytów dwa granaty; przed komendą powiatową zapanował na chwilę spokój. Jedynie pod Urzędem nadal wre niesamowita walka. Przypuszczając, że banda nas zaatakuje, zajmuję pozycję na progu między balkonem a pomieszczeniem, w którym się znajdujemy. W razie gdyby banda zaczęła rzucać do nas granaty, tak łatwiej mógłbym się ukryć za ścianą i wracać w drzwi balkonu. Nie posiadający broni oficer śledczy skrył się za szafę, a funkcjonariusz MO z automatem zajął pozycję obok pieca obserwując klatkę schodową. Naraz słyszymy tupot po schodach. Banda? Okazuje się, że to funkcjonariusze MO i oficerowie z WP, którzy zostali na dole, idą do nas. Wspólnie z nimi wyłamujemy drzwi do magazynu z bronią. Należycie uzbrojeni stanowimy poważną siłę. Teraz już jesteśmy gotowi do walki…
Mimo że do akcji weszło wojsko, wskutek nieporozumień i dezorientacji bandzie udało się wycofać na samochodach ciężarowych bez poważniejszych strat.
Napad na Włodawę – miasto powiatowe, w którym stacjonował pułk piechoty – był skrupulatnie przygotowany; banda skoncentrowała dość duże siły, gdyż w napadzie brał udział tak zwany oddział śmierci [sic!?] „Jastrzębia”, „Komara”, „Młota” [?] i inne. Napadu dokonano w sposób podstępny, gdyż bandyci przebrali się w mundury funkcjonariuszy MO i KBW, toteż bez strzału opanowali komendę powiatową podjeżdżając oficjalnie pod gmach jako szturmówka z KW MO Lublin. Mimo poniesionych ofiar powiatowy Urząd nie został zdobyty; banda wdarła się jedynie do aresztu, z którego wypuściła zatrzymanych dziewięćdziesięciu sześciu bandytów, wśród nich narzeczoną „Jastrzębia”.[…]”.

Dawna siedziba PUBP we Włodawie (obecnie Komenda Powiatowa Policji, widok po remoncie i rozbudowie). W 1946 r. prawe, wyższe skrzydło i łącznik nie istniały. Po lewej stronie – pod balkonem – znajdowały się drzwi wejściowe do Urzędu. Na pierwszym planie – parterowy budynek po byłej wartowni i stołówce PUBP.

Jak widać „towarzysze z bezpieczeństwa” w relacjach Tylimoniuka i Ostapowicza wypadają niemal jak obrońcy Alamo, jednak o wartości tych wspomnień (i im podobnych w całym kraju) możemy się przekonać dopiero po latach, gdy już można porównać je z relacjami ludzi, którym przez ponad pół wieku skutecznie kneblowano usta, najpierw kulą, potem przeważnie strachem, choć dla bardziej opornych robiono wyjątki, powracając do starych, sprawdzonych i skutecznych metod…

Opracowano na podstawie:
Aparat Bezpieczeństwa w Polsce. Kadra kierownicza, Tom I, 1944 – 1956, redakcja naukowa: Krzysztof Szwagrzyk, Warszawa 2005.
Bechta Mariusz, Rewolucja, mit, bandytyzm. Komuniści na Podlasiu w latach 1939 – 1944, Warszawa – Biała Podlaska 2000,
Broński Zdzisław "Uskok", Pamiętnik (1941 – maj 1949), wstęp, red. naukowa i opracowanie dokumentów Sławomir Poleszak, Warszawa 2004.
Caban Ireneusz, Michocki Edward, Za władzę ludu, Lublin 1975,
Kopiński Jarosław, Konspiracja
akowska i poakowska na terenie Inspektoratu Rejonowego „Radzyń Podlaski” w latach 1944 – 1956
, Biała Podlaska 1998,

Ostapowicz Kazimierz, Wóz albo przewóz, [w:] Strzały o świcie. MO i KBW w walce z bandami, Warszawa 1962, s. 74 – 103,
Pająk Henryk, „Jastrząb” kontra UB, Lublin 1993.
Pająk Henryk, „Żelazny” kontra UB, Lublin 1993.
Pająk Henryk, Oni się nigdy nie poddali, Lublin 1997.
Pytko Leopold, Z dziejów 49 Pułku Piechoty w latach 1945 – 1947, Warszawa 1975,
Rozmowa z Janem Jarmułem ps. Wąż”, przeprowadzona w dniu 15.10.2007 r.,
Rozmowy ze Stanisławem Pakułą ps. „Krzewina”, przeprowadzone w dniu 02.11.2007 r. [i wcześniej],
Sikorski Adam, Doroszuk Tadeusz, Z archiwum IPN – „Żelazny” – film dokumentalny zrealizowany dla TVP Polonia, TVP Lublin 2006, w zbiorach autora,
Taraszkiewicz-Otta Rozalia, Dwie prawdy. Na drodze życia. Wspomnienia, oprac. Sławomir Poleszak, [w:] Pamięć i Sprawiedliwość nr 1 (11)/2007, s. 383 – 419,
Tylimoniuk Adam, Ta sama Włodawa – przez inne okno, [w:] Strzały o świcie. MO i KBW w walce z bandami, Warszawa 1962, s. 104 – 122,
Wnuk Rafał, Lubelski Okręg AK, DSZ i WiN 1944 -1947, Warszawa 2000,
Ziętek Robert, Działania oddziałów partyzanckich Ukraińskiej Powstańczej Armii na południowym Podlasiu w latach 1945 – 1947, [w:] Podlaski Kwartalnik Kulturalny, Nr 3/2000, Biała Podlaska 2000, s. 5 – 19,
Ziętek Robert, Służba Bezpieczeństwa OUN w Nadrejonie „Łewada” w latach 1945 – 1947, [w:] Rocznik Bialskopodlaski, Tom VIII – IX, Biała Podlaska 2000 – 2001, s. 105 – 148.
Ziętek Robert, Zwalczanie ukraińskiego podziemia OUN-UPA na Podlasiu przez grupy operacyjne 49 pp w okresie sierpień – listopad 1946 r., [w:] Rocznik Chełmski, Tom 7, Chełm 2000, s. 141 – 154,

Atak na PUBP Włodawa – część 1>
Bitwa pod Świerszczowem – część 1>
Strona główna>

Bitwa pod Świerszczowem – część 1

Bitwa pod Świerszczowem – 28 listopada 1946 r.

Miesiąc później doszło do próby uderzenia na Chełm, a w nim na centralny magazyn broni i amunicji podległy ówczesnemu KOP-Wschód. Informacji na temat magazynu, rozmieszczenia budynków, systemu ochrony, dostarczył „Jastrzębiowi” członek jego oddziału o pseudonimie „Śmiały” (NN), który przed rokiem był kierowcą w tej jednostce.
Operacja ta przekraczała możliwości oddziału „Jastrzębia” i zaprzyjaźnionego z nim Józefa Struga „Ordona”, więc postanowił dokonać tej akcji przy współudziale oddziału kpt. Zdzisława Brońskiego „Uskoka”, który w tym czasie był dowódcą bojówek z terenu powiatu lubartowskiego i części lubelskiego. (Rok później, po aresztowaniu mjr. Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, „Uskok” przejął dowodzenie oddziałami partyzanckimi WiN Okręgu Lubelskiego).

Od lewej: Mjr cc Hieronim Dekutowski "Zapora" i kpt. Zdzisław Broński "Uskok", lipiec 1947 r.

Kpt. „Uskok” przybył na koncentrację do wsi Jamniki 26 listopada 1946 r. Na wspólnej naradzie ustalono szczegóły ataku, lecz przedtem należało zdobyć środki lokomocji do szybkiego przerzucenia skoncentrowanych grup do Chełma.
„Jastrząb” z grupą swoich ludzi wzmocnioną przez kilku partyzantów „Uskoka” udał się na swoje wypróbowane miejsce – odcinek szosy w pobliżu Glinnego Stoku w okolicach Parczewa. Po kilku godzinach wyczekiwania udało im się przechwycić dwa większe samochody, lecz znajdujące się w złym stanie technicznym. Tak zmotoryzowany oddział zajechał śmiało do Parczewa. W magazynie „Społem” zaopatrzyli się w zapasy żywności i tytoniu, po czym oddalili się w kierunku Orzechowa Starego. Dotarli tam dopiero wieczorem, oczekiwani już przez grupę „Uskoka” i pozostałych swoich ludzi. Tak duża zwłoka nie była przewidziana – tego właśnie wieczora miał nastąpić atak na magazyny w Chełmie, tymczasem na skutek defektów w samochodach i fatalnych polnych dróg, zmarnowano cały dzień na zdobycie pojazdów i osiągnięcie zaledwie punktu wyjściowego do wyprawy w kierunku Chełma.

Tak o tych wydarzeniach napisał w swoich wspomnieniach z-ca „Jastrzebia”, jego brat Edward Taraszkiewicz „Żelazny”:

„Dnia 26 listopada 46 r. na umówiony kontakt do kolonii Jamniki przybywa z oddziałem p. kpt. „Uskok”. Po wspólnej naradzie postanowiono uderzyć na magazyn broni i amunicji w Chełmie.
Był to magazyn centralny KOP-Wschód. Informacji o nim dostarczył „Śmiały”. Do akcji tej potrzebne były samochody, po które pojechał „Jastrząb" z grupą, w której byli też ludzie od p. kpt. „Uskoka”. Na naszym „starym” odcinku szosy koło Glinianego Stoku za Parczewem, po wielkich trudach złapano dwa samochody w złym stanie. Na samochodach tych wstąpił „Jastrząb” do Parczewa po prowiant i tytoń do „Społem", następnie przyjechał nad samym już wieczorem do Orzechowa Starego, gdzie reszta naszej grupy ze mną i pozostała część pana kpt. „Uskoka” czekała. Opóźnienie to nastąpiło z powodu złych samochodów nie nadających się do jazdy po drogach polnych. Nie było innej rady, jak czekać do następnego dnia, bo do Chełma dnia tego byśmy na zmrok nie zdążyli, a akcję tę poprowadzić można było tylko o wczesnym zmroku.”

Kpt. „Uskok” oraz „Jastrząb” i „Żelazny” postanowili następny dzień poświęcić na przechwycenie lepszych samochodów, aby wykluczyć podobne niespodzianki – defekty i przestoje. Mieli więc przed sobą całą noc i cały następny dzień – atak na magazyny wojskowe mógł nastąpić tylko wieczorem, aby jeszcze pod osłoną nocy udało się wycofać z Chełma i osiągnąć lasy włodawskie.
Całe zgrupowanie pojechało na kolację do Sosnowicy. Tam udało im się przechwycić amerykański samochód ciężarowy, który przyjechał po odbiór ryb z tamtejszych stawów. Z informacji szofera wynikało, że podobny samochód tej samej firmy pojechał po ryby do Brusa Starego. Po kolacji grupa ładuje się na zatrzymany samochód i jedzie po drugi do Brusa, rekwiruje samochód i dwoma dobrymi już pojazdami odjeżdża na nocleg do kol. Szelebudy koło Dominiczyna. Następnego dnia, 28 listopada, około godziny 15:00 całe zgrupowanie liczące ok. 80 partyzantów, wyrusza dwoma samochodami, trasą przez Dominiczyn i Cyców w kierunku Chełma.

Kpt. Zdzisław Broński ps. "Uskok" (zdjęcie z 1930 r.)

W tym miejscu oddajmy głos kpt. Zdzisławowi Brońskiemu „Uskokowi”, który w swoich pamiętnikach tak opisywał okoliczności, które doprowadziły do starcia pod Świerszczowem:

„Ponieważ w oddziałach odczuwano brak amunicji, postanowiliśmy zrobić „nalot” na wojskowe magazyny w Chełmie [Chodzi o magazyny broni KOP-Wschód znajdujące się wtedy w Chełmie]. Plan tej akcji przedstawia się następująco: wsiadamy ze swoim wojskiem (razem liczyliśmy około 80 ludzi, prawie wszyscy wojskowo ubrani) do kilku samochodów, zajeżdżamy pod magazyny, które stoją na uboczu, obezwładniamy załogę, ubezpieczamy się, ładujemy amunicję, odjeżdżamy, lokujemy amunicję w dobrych melinach i rozpraszamy się. Oczywiście, między nami a Chełmem trwa kontakt wywiadowczy, aby uniknąć takich niespodzianek, jak puste magazyny, zbyt silna obsada, ruchy wojska itp. Potrzebne więc były samochody. Postanowiliśmy je wziąć na szosie pod Parczewem. W czasie obliczaliśmy się następująco: rano bierzemy samochody, przed wieczorem jesteśmy w Chełmie. Przez szybkie działanie utrudniało się natychmiastową akcję ubejcom. Szum, jaki powstanie pod Parczewem w związku z zabraniem samochodów, tam zwróci uwagę bezpieczeństwa lubelskiego, lubartowskiego i włodawskiego. Stamtąd zaczną tropić za samochodami, a my tymczasem zdążymy załatwić się w Chełmie.
Nocą z 24 na 25 listopada „Jastrząb” z grupką kilkunastu ludzi poszedł „zasadzić” się na samochody, a my z resztą mieliśmy na niego oczekiwać pod parczewskim lasem. Przybycia „Jastrzębia" spodziewaliśmy się około południa, ale przewidywania nie sprawdziły się. „Jastrząb” trafił na wyjątkowo słaby [ruch] samochodowy i do południa złapał tylko dwa autobusy komunikacyjne. Wziął je, a że otrzymał wskazówki przypadkowe, iż jakieś samochody są w Parczewie, pojechał tam. W Parczewie jednak też nic nie było.
„Jastrząb” zrobił przy okazji małe zaopatrzenie prowiantowe w „Społem” i przyjechał do nas na dwóch gratach o godz. 3.00 pod wieczór. O jeździe do Chełma nie było mowy. Nocą przyszedł nam z pomocą przypadek, bo złapaliśmy dwie ciężarówki – jedną w Sosnowicy, drugą w Brusie; obie przyjechały po ryby do gospodarstwa stawowego.
Samochodów mieliśmy dość, ale nocą, gdy wystawione są warty, a magazyny pozamykane, robota byłaby zbyt trudna. Postanowiliśmy próbować szczęścia następnego wieczoru. Szanse nasze trochę osłabły, bo dawaliśmy ubejcom przedwcześnie dobę czasu do działania, ale w najgorszym razie trochę się postrzela, a może uda się? Amunicja tak potrzebna! Chłopcy domagają się, by jechać, choćby na Lublin!”

W tym samym czasie w sztabach powiatowych UBP we Włodawie, w Radzyniu, Lubartowie i Chełmie, a także w ich komendzie wojewódzkiej w Lublinie, fakt zniknięcia dwóch samochodów ciężarowych w „tradycyjnym” miejscu podobnych akcji „Jastrzębia” – w okolicy Parczewa, natychmiast wywołał stan podwyższonej gotowości. Sprawa był jasna – „Jastrząb” przygotowuje kolejne uderzenie na większą skalę. Następnego dnia napływają meldunki o zniknięciu dwóch kolejnych samochodów – w Sosnowicy i Brusie Starym. Całe przedpołudnie tego drugiego dnia, to już pełny stan przygotowań do walki ze skoncentrowanym przeciwnikiem, zapewne bardzo licznym, skoro potrzebował aż czterech samochodów. Wprawdzie dwa pierwsze pojazdy porzucił, lecz w zamian zaopatrzył się w dwa inne, bardziej sprawne. Tym razem ani rekwizycje żywności w parczewskim „Społem”, ani meldunek o pojawieniu się wielkiej grupy w Sosnowicy, gdzie spożyli kolację i porwali kolejny samochód – nie zmylą czujności władzy. Ta przewiduje zbrojne uderzenie na jakąś „powiatówkę” UBP.

Wszystkie przypuszczenia co do ewentualnego obiektu ataku zbiegają się kolejny raz we Włodawie, a tam na budynku PUBP. 11 listopada została w okolicach Parczewa, rozpoznana przez funkcjonariusza UB, Tadeusza Mazura, aresztowana i osadzona w areszcie włodawskiego PUBP, siostra „Jastrzębia” i „Żelaznego”, 16-letnia Rozalia Taraszkiewicz. Nie ma zatem najmniejszych wątpliwości, że porwanie czterech dużych samochodów w okolicach Parczewa, rekwizycja żywności w Parczewie, to zaledwie przygrywka do kolejnego wielkiego uderzenia na włodawski „resort”, którego celem jest odbicie siostry obydwu dowódców.
Władza miała dość czasu na przygotowania do obrony i do wezwania odsieczy z Chełma i Lublina. Po południu, 28 listopada, wyrusza szosą Lublin – Cyców – Włodawa potężna kawalkada wojsk KBW, składająca się z 12 samochodów transportowych. Jadą na ratunek zagrożonej siedzibie UB we Włodawie, której niechybnie zagraża atak oddziału „Jastrzębia”.

Od prawej: kpt. "Uskok" i jego z-ca Zygmunt Libera "Babinicz"

Ponownie oddajmy głos „Żelaznemu”:

„Pojechaliśmy do Sosnowicy na kolację. W Sosnowicy zatrzymaliśmy amerykański samochód jadący po ryby. Od szofera dowiadujemy się, że w majątku Brus Stary jest jeszcze jeden samochód, również amerykański z ich firmy. Rekwirujemy go i jedziemy do Brusa po drugi, który faktycznie też był tam. Ładujemy się na te dwa samochody i jedziemy na nocleg do kolonii Szelebudy koło Dominiczyna. Następnego dnia, tzn. 28 listopada ruszamy około godz. 15-tej do zamierzonej akcji szosą Dominiczyn – Cyców – Chełm.
W tymże czasie, gdy UB we Włodawie zostało powiadomione o zarekwirowaniu dwóch aut na naszym „starym” punkcie, powstał tam ogromny ruch. Powodem tego było przypuszczenie, że „Jastrząb” uderzy prawdopodobnie na UB we Włodawie, celem odbicia swej siostry aresztowanej przed paroma [kilkunastoma] dniami.
Na pomoc wezwał komendant UB garnizon włodawski KBW oraz poprosił telefonicznie o pomoc z Lublina, która natychmiast ruszyła w kierunku Włodawy szosą Lublin – Cyców – Włodawa. Jadąc koło wsi Świerszczów o samym zmierzchu, czyli tuż przed zachodem słońca, spostrzegamy wyłaniające się zza zakrętu auta. Była to właśnie pomoc dla Włodawy w składzie 11 aut z wojskiem, 1 działkiem i 1 tankietką. „Jastrząb” widząc z zakrętu tylko 3 samochody, daje rozkaz do natarcia, licząc na to, że ich pokonamy, bo nasze wspólne siły: p. kpt. „Uskoka”, „Ordona” i nasze, liczyły około 70 ludzi, a mieliśmy przeszło 20 sztuk broni maszynowej.
Na lewe skrzydło wypadają trzy drużyny pod komendą: 4-ta „Wiktora” [Stanisław Kuchcewicz, d-ca patrolu w oddziale kpt. „Uskoka”], 5-ta moją, a 6-ta „Ordona” , pozostałe 3 drużyny pod dow. 1-a „Jastrzębia”, 2-ga p. kpt. „Uskoka”, 3-cia „Babinicza” [Zygmunt Libera, z-ca kpt. „Uskoka”], rozwijają się po prawej stronie szosy.
Dochodzi do walki. Nasze skrzydło staje na miejscu, nie możemy atakować, gdyż przed nami na wzgórzu osadzili się ubeki, z którego mają doskonałe pole do obstrzału, gdyż my leżymy w dolinie. Dopiero gdy od kul naszych zapaliła się stodoła, za którą byli ubeki i wojsko, ogarnął ich strach, widząc, że są oświetleni i doskonale widoczni z naszej strony.
W międzyczasie druga nasza połowa, po prawej stronie szosy, z lepszej pozycji wyjściowej, atakuje bez przerwy i posuwa się naprzód. Posunęli się oni tak daleko, że minęli prawie wszystkie auta ubeków stojące na szosie, lecz tu zaczyna im brakować amunicji i zatrzymują się. W tym czasie nasze skrzydło dołącza do nich. Po naradzie postanawia „Jastrząb” przerwać atakowanie, gdyż od tyłu, tzn. od strony Włodawy widać było światła zbliżających się samochodów, rzucających co raz rakiety w górę. Wycofaliśmy się na nasz teren. W akcji tej padł tylko jeden z naszej strony, był nim śp. „Lenin” [Zygmunt Majewski ze wsi Zbójno] – brat „Roga” [Feliks Majewski,
w Obwodzie WiN Włodawa komendant 2 Rejonu, obejmującego gminy Wola Wereszczyńska i Wołoskowola]. Według nadeszłych potem do nas meldunków, ze strony UB i KBW było 18-tu zabitych i 32 rannych. W akcji tej zdobyliśmy 1 dichtiorowa. Na skutek tego spotkania akcja na Chełm nie udała się.”

Bitwa pod Świerszczowem – część 2>

Bitwa pod Świerszczowem – część 2


Od lewej: kpt. "Uskok" i Stanisław Kuchcewicz "Wiktor"

A tak wspominał tę walkę kpt. „Uskok”:

„Przez dzień przekwaterowaliśmy w paru domach położonych między laskami opodal szosy włodawskiej. Wywiad z okolicy i Chełma nie przynosił specjalnie ważnych wiadomości, panował spokój. Wyruszyliśmy tuż przed zmrokiem i kropimy szosą włodawską do szosy Lublin-Chełm. Na szosie prawie pustki, mijamy tylko samochód komunikacyjny. Dojeżdżamy w okolice Świerszczowa. Zapada zmrok, jedziemy jednak bez świateł. Naraz przed nami, na szosie od strony Lublina, wyłaniają się światła: jedno, drugie…, piąte… Światła samochodowe. A w takiej ilości, o tej porze i w tym kierunku może jechać tylko UB. Przygotowani byliśmy na każdą ewentualność, a więc i na tę. Zeskakujemy z samochodów, które cofają się do tyłu, i w paru chwilach jesteśmy na stanowiskach, tworząc podkowę wydaną końcami do przodu, ze środkiem przy szosie. Teren był płaski, widoczność w półmroku jeszcze niezła. Pierwszy samochód puszczamy tak blisko, że zaczął lizać światłami nasze pozycje przy szosie. Następne szły w oddaleniu kilkadziesiąt metrów jeden za drugim. Niemal połowa znalazła się w dobrym zasięgu naszego ostrzału, a wszystkich maszyn było jedenaście. Samochody wypełnione były wojskiem, a w tyle, w dwóch taksówkach, jechało „naczalstwo” (jak zwykle). Od nas przy szosie przerzucono białą rakietę. Pierwszy samochód stanął, a za nim poczęły przystawać inne. „Jastrząb”, posiadający doniosły głos, zapytał: „Kto jedzie?!” Odpowiedzi nie było, natomiast żołnierze poczęli wyskakiwać z samochodów na stanowiska bojowe. Nie było już żadnych wątpliwości! To było „bezpieczeństwo”, wojsko by się w ten sposób nie zachowywało! A więc ognia!
Hasłem do rozpoczęcia ognia u nas była czerwona rakieta przy szosie. Po czerwonej wystrzeliły białe rakiety z naszych skrzydeł, by oświetlić nieprzyjaciela i… zagrały „suki”, erkaemy, automaty i kbk! Nieprzyjaciel był całkowicie zaskoczony. Nasze zdradzenie się pierwszą rakietą (dla rozpoznania) nie dawało im wyobrażenia o naszej sile i rozmieszczeniu. Ubejcy, uciekając od samochodów w pole, wszędzie trafiali na ogień, nawet rowy przy szosie były przez nas wzdłuż ostrzeliwane. Wszystko poczęło uciekać w tył, zostawiając zabitych i rannych. Poczęliśmy się posuwać do przodu, tak że środek naszej „podkowy” znalazł się na wysokości pierwszego samochodu. Z tej pozycji musieliśmy się jednak cofnąć, bo 300 metrów dalej, przy zakręcie szosy, znajdowały się glinianki, które nieprzyjaciel wykorzystał jako stanowiska i raził z broni maszynowej wzdłuż szosy. Pozostało nacieranie skrzydłami i do tego przystąpiliśmy.
Ściemniało już całkowicie, ale ciemności były często przerywane rakietami tak jednej, jak i drugiej strony. Lewe nasze skrzydło trafiło na silniejszy opór przy samotnych budynkach, w których zgrupowało się kilkunastu ubejców. Budynki były liche, a domownicy zaraz z początku gdzieś uciekli, przechodząc przez naszą linię. Gdy od zapalających pocisków powstał pożar, ubejcy wyfrunęli, zostawiając paru zabitych. Pożar ten oświetlił silnie pole nacierania lewego skrzydła i dał silne atuty w rękę nieprzyjaciela tkwiącego w gliniankach i w rowach za zakrętem szosy. Nasi na oświetlonej płaszczyźnie byliby zbyt narażeni na celność strzałów nieprzyjaciela. Prawe skrzydło miało lepsze warunki (bardziej nierówny teren i ciemność) i zbliżyliśmy się do nieprzyjaciela na odległość nie dalszą jak 100 do 150 metrów, dalsze jednak zbliżanie się nie miało sensu. Do rażenia pociskami dochodziło rażenie granatów rzucanych z dołów i rowów.
Te glinianki stały się dla nas solą w oku! Właściwie dużo ubejców tam być nie mogło, bo większość wywiała dalej w tył i słychać, jak się zwołują bezładnie, ale ci, którzy siedzą, mają kolosalną przewagę stanowiska nad nami. Wykurzyć ich można tylko granatami, a na odległość rzutu granatem bez ofiar nie podejdziemy i tej myśli nawet nie poddawaliśmy, ale chciał tego dokonać „Lenin” z oddziału „Jastrzębia”. Wysunął się za daleko i zginął bez słowa. Byłem wtedy blisko niego i śmierć jego stwierdziłem, gdy nie odpowiedział na moje wezwanie do powrotu. Ciało ściągnięto i odniesiono w tył.
Mieliśmy okropną ochotę zlikwidować glinianki, bo wówczas popędziłoby się brudasów tak, że oparliby się w Chełmie lub Lublinie. I może zdobyłoby się coś z broni i amunicji. Aby tego dokonać, pozostawało tylko pozostawić glinianki i uderzyć na tamtych w tyle, [dopóki] nie zdążą się zorganizować. Po rozpędzeniu tamtych, co wydawało się jeszcze możliwe, ci w gliniankach albo sami w międzyczasie zrejterują, albo, zdemoralizowani całkowitym otoczeniem, będą łatwiejsi do wyparcia. Dwa silne argumenty przemawiały jednak za zaniechaniem tego planu: czas i brak amunicji. Walka już trwa półtorej godziny i może się przeciągnąć na parę godzin. Z amunicją u nas jest krucho, a zdobycie nowej niegwarantowane. Możemy więc wyjść z tego interesu przemęczeni i bez amunicji, a może z ofiarami w ludziach. A kto wie, co jutro kryje przed nami? I postanowiliśmy się wycofać. Z głośnymi okrzykami: „Przerwać ogień! Pozostać na stanowiskach! Trzeci batalion oskrzydlać od Świerszczowa! Bić skurczybyków stalinowskich wnuków! Moździerze na stanowiska!” poczęliśmy po cichu ściągać się do odejścia.
Mieliśmy jednego zabitego, rannych nie było. Zdobyto kilka sztuk broni. Już ładowaliśmy się na samochody, by choć kilka kilometrów odjechać, a dalej pójść pieszo dla zmylenia śladów, gdy parę kilometrów od nas, w kierunku Włodawy, padło kilka rakiet. To ciągnęła włodawska załoga UB. Nie było rady. Samochody pozostały, a my poszliśmy pieszo.
Nasze magazyny amunicyjne tym razem się nie wypełniły, ale „zamagazynowaliśmy” osiemnastu „bezpieczniakow”. Tylu było zabitych i ponoć sporo rannych. Była to „bezpieka” lubelska, która otrzymawszy meldunek o awanturach z samochodami i parczewskim „Społem”, jechała do Włodawy, by wspólnie z Włodawą, Chełmem i Lubartowem „przeczesać” teren. Czesanie się opóźniło i nam nie zaszkodziło.
Samochodami przez noc nie ruszono, a ubejcy tkwili na stanowiskach. Rano dopiero robiono porządek z zabitymi i rannymi. Włodawskie UB rzeczywiście wyjechało, ale nie dojechało na miejsce walki. A szkoda, bo może by się między sobą trochę postrzelali.”

Wycinek mapy [WIG 1938] terenu, na którym rozegrała się bitwa pod Świerszczowem. Niebieskimi strzałkami zaznaczono trasę poruszania się oddziałów partyzanckich, strzałki czerwone oznaczają konwój UB-KBW.< /span> [kliknij w miniaturkę mapy].

Według źródeł aparatu bezpieczeństwa straty grupy operacyjnej KBW wynosiły tylko 1 rannego żołnierza KBW, jednak liczbę kilkunastu zabitych podawanych przez kpt. „Uskoka”, potwierdza również w swoim pamiętniku Edward Taraszkiewicz „Żelazny”.
Szef włodawskiego PUBP kpt. Mikołaj Oleksa (nieobecny w czasie walki pod Świerszczowem) tak w raporcie specjalnym przedstawiał okoliczności starcia:

RAPORT SPECJALNY
od dnia 25.XI.1946 r. do 30.XI.1946 r.

Dnia 27.XI. grupa operacyjna propagandowa z W.B.W. – Bydgoszcz, jadąc do Włodawy, na szosie w miejscowości Świerszczów natknęła się na bandę „Jastrzębia”, która była na trzech samochodach. O godz. 15.30 z wozu pierwszego, na którym było działo szturmowe, zauważono grupę ludzi w mundurach wojskowych, którzy zaczęli się rozsypywać po obu stronach szosy i zajmować stanowiska obronne. Było to około 70 m. od oddziału wojsk W.B.W.
Por. z W.B.W. zapytał: „Stój! Kto idzie?” Tamten odpowiedział: „Żelazny”. Porucznik w jego stronę puścił serię z automatu i wycofał się – bandyci zaczęli się zwoływać i zaświecili reflektory w swych maszynach kilka razy i znów zaczęli podchodzić w stronę wojska. Gdy por. krzyknął: „Stać! Kto idzie?”, bandyci odpowiedzieli: „Bezpieczeństwo z Chełma!” Na co por. odpowiedział: „A my jesteśmy wojsko, nie widzicie, że jedziemy pancerką i 12 samochodów za nami?” Mówiąc im dalej, domówmy się, byśmy się zrozumieli, my zapalimy wszystkie reflektory od samochodu, byście zrozumieli, że nie jesteśmy bandą.
Po dłuższej pertraktacji z bandą, która siebie wykazała kto ona jest, banda wycofała się z samochodami. Okazuje się, że wojsko jest słabo zdyscyplinowane, oraz dowództwo W.B.W. nieaktywne, gdyż w tym miejscu można było rozbić bandę „Jastrzębia”.
Podczas boju zostało zabitych dwóch żołnierzy z W.B.W. oraz utracili jeden RKM i zabity jeden bandyta, których przywieziono do Włodawy. Natomiast jeden oficer lekko ranny w rękę, który został odwieziony do Lublina. […].

Szef P.U.B.P. we Włodawie
Oleksa M. kpt.

Można zaryzykować stwierdzenie, że jedna dziewczyna, 16-letnia siostra „Jastrzębia” stała się niezawinioną sprawczynią krachu całej wyprawy, rozpoczętej z takim rozmachem, a zakończonej starciem w okolicach Świerszczowa. UB i KBW i tym razem mylnie przewidywali kierunek ataku „Jastrzębia”, choć wiele wskazywało na to, że odbicie siostry jest jego głównym celem, więc nauczeni niedawnym doświadczeniem, po spektakularnym ataku na Włodawę i tamtejszy PUBP, woleli „dmuchać na zimne”. Na skutek tego splotu przypadków, Chełm nie stał się areną brawurowego ataku partyzantów na silnie obsadzony garnizon KOP.

Stoją od prawej: Józef Strug "Ordon", Ludwik Szmydke "Czarny Jurek", Jan Belcarz "Dżym". Kwiecień/maj 1947 r.

Jaki byłby rezultat tego ataku? Jaki scenariusz walki przyjąłby „Jastrząb” z „Uskokiem”? Z pewnością miało to być pełne zaskoczenie, błyskawiczne opanowanie składu broni i amunicji po śmiałym, niczym nie maskowanym zbliżeniu się obydwu samochodów w bezpośrednie sąsiedztwo magazynów – ulubiony i wypróbowany fortel „Jastrzębia”, jeden z tych, które w ciągu zaledwie półtora roku jego życia i walki uczyniły z niego legendę i wzór dowódcy partyzanckiego.

Próba ataku na Chełm wkrótce po aresztowaniu siostry "Jastrzębia" i "Żelaznego" miała logiczne, psychologiczne i taktyczne uzasadnienie. Por. „Jastrząb” z pewnością wkalkulował – wraz z doświadczonym kpt. „Uskokiem” – mylne przewidywania „resortu”, co do zamierzonego kierunku uderzenia – włodawski areszt PUBP, celem odbicia siostry. Wydarzenia biegły w takim właśnie kierunku aż do momentu dość przypadkowego zderzenia obydwu grup w okolicy Świerszczowa. Niczego nie spodziewająca się załoga jednostki pograniczników i ochrona magazynów stałyby się łatwiejszym łupem, a silna odsiecz UB i KBW w tym czasie błąkałaby się bezczynnie we Włodawie czy jej okolicach w oczekiwaniu na atak.

Rzut oka na mapę i miejsce zderzenia z konwojem KBW pozwala mówić o rozstrzygającej roli przypadku, bo wystarczyłoby zaledwie kilkanaście minut, aby obie grupy straciły ostatecznie możliwość zetknięcia się ze sobą, gdyż grupa partyzantów po pokonaniu niewielkiego odcinka szosy między Świerszczowem a Cycowem, musiałaby właśnie w Cycowie skręcić z szosy lubelskiej w lewo, aby przez Ludwinów, Busówno, Wierzbicę i Ochożę dotrzeć do Chełma.
Ten niefortunny zbieg okoliczności sprawił jednak, że nieudana wyprawa na chełmski magazyn broni, zamieniła się w 1,5 godzinną bitwę, jedną z większych jakie zostały stoczone z komunistami przez oddziały niepodległościowego podziemia w Polsce po 1944 r.

Opracowano na podstawie:
Broński Zdzisław "Uskok", Pamiętnik (1941 – maj 1949), wstęp, red. naukowa i opracowanie dokumentów Sławomir Poleszak, Warszawa 2004.
Caban Ireneusz, Michocki Edward, Za władzę ludu, Lublin 1975,
Kopiński Jarosław, Konspiracja akowska i poakowska na terenie Inspektoratu Rejonowego „Radzyń Podlaski” w latach 1944 – 1956, Biała Podlaska 1998,
Pająk Henryk, „Jastrząb” kontra UB, Lublin 1993,
Pająk Henryk, „Żelazny” kontra UB, Lublin 1993,
Pająk Henryk, Oni się nigdy nie poddali, Lublin 1997,
Taraszkiewicz-Otta Rozalia, Dwie prawdy. Na drodze życia. Wspomnienia, oprac. Sławomir Poleszak, [w:] Pamięć i Sprawiedliwość nr 1 (11)/2007, s. 383 – 419,
Wnuk Rafał, Lubelski Okręg AK, DSZ i WiN 1944 -1947, Warszawa 2000.

Bitwa pod Świerszczowem – część 1>
Atak na PUBP Włodawa – część 1>
Strona główna>